Reklama

Weszło z „iberyjską” wizytą w Krakowie. Kiko, Iván i Pol, jakich nie znaliście!

Janusz Banasinski

Autor:Janusz Banasinski

07 marca 2017, 14:03 • 31 min czytania 16 komentarzy

Choć w Polsce przebywają już od kilku ładnych tygodni, dla wielu wciąż stanowią postaci zagadkowe. Poza narodowością i reprezentowaniem tych samych klubowych barw ich droga na Reymonta w gruncie rzeczy znacznie się bowiem różniła. W przypadku jednych prowadziła przez trzecią czy nawet czwartą ligę hiszpańską, w przypadku innych – przez Primera División i treningi pod okiem José Mourinho. W historii każdego z nich znaleźć można zarówno – krótsze lub dłuższe – rozdziały związane z wielką piłką, jak i strony opisujące mniej przyjemne momenty czy chwile skrajnego zwątpienia. Po kilku kolejkach od wejścia w życie hiszpańskiego projektu Wisły Kraków stwierdziliśmy, że to już chyba najwyższy czas, by złożyć iberyjskim przybyszom wizytę i przysłuchać się z bliska ich opowieściom. Poznajcie więc całą trójkę hiszpańskich wiślaków od strony, od której jak dotąd nie mieliście okazji ich poznać. Przed wami Kiko Ramírez, Iván Gonzalez i Pol Llonch. Zapraszamy!

Weszło z „iberyjską” wizytą w Krakowie. Kiko, Iván i Pol, jakich nie znaliście!

* * *

Nazwanie go trenerskim anonimem w jego przypadku nie będzie żadną obelga, lecz zwyczajnym stwierdzeniem faktu. Nim na początku stycznia do wiadomości podano nazwisko nowego szkoleniowca Wisły Kraków o jego istnieniu nikt w Polsce nie miał bowiem bladego pojęcia. I to, żeby było jasne, wcale nie z racji naszej ignorancji. Kiko Ramírez również w swojej ojczyźnie raczej nie dawał zbyt wielu powodów, by gościć na czołówkach gazet, a jego rozpoznawalność nigdy nie wykraczała poza poziom co najwyżej regionalny. Jego przyjazd do Polski miał więc pełne prawo dziwić i – naturalną koleją rzeczy – rodzić miliony pytań. Jego CV – jakkolwiek spojrzeć – trudno było przecież rozpatrywać w kategoriach jakiejś szczególnie mocnej karty przetargowej.

cv

Ostatnie miejsce pracy? Czwartoligowy Castellón. To właśnie z tamtego okresu pochodzi jeden z nielicznych związanych z jego osobą smaczków, które można było znaleźć w Internecie wśród kilkuzdaniowych oficjalnych komunikatów czy nagrań pomeczowych wypowiedzi. Nie będzie chyba wielką przesadą, jeśli stwierdzimy, że nim Kiko zdążył przeprowadzić w Wiśle pierwszy trening, zdążył już sobie przypiąć łatkę gościa, który z poprzednim pracodawcą pożegnał się burzliwą konferencją prasową zorganizowaną na środku ulicy.

Reklama

– Nie było to pożegnanie, ani jakiego bym sobie życzył ja, ani jakiego życzyliby sobie tego kibice czy zawodnicy. Darzę ich olbrzymim szacunkiem, oni mnie również. Problem polega na tym, że dziś kluby są spółkami akcyjnymi. Jeden człowiek może sobie kupić klub i zarządzać nim, jak mu się podoba. A potem przez tę osobę dzieją się takie rzeczy. Nie dostałem pozwolenia na zorganizowanie konferencji prasowej na stadionie więc zwołałem ją na ulicy. No bo dlaczego nie? Zrobiłem to z szacunku dla mediów i kibiców, którzy chcieli mnie pożegnać. Jestem kochany w Castellónie i wiem, że prędzej czy później tam wrócę. Mam tam jeszcze coś do zrobienia. – tłumaczy kulisy tamtego zajścia.

Po chwili jednak obrusza się znacznie bardziej – Dla mnie szatnia jest rzeczą świętą. Jest moja i już. Nie życzę sobie, by ktoś lekceważył mnie czy moją szatnię. Nie jestem marionetką. Traktuję poważnie swoją pracę i kosztuje mnie ona sporo wysiłku. Nie pozwolę więc, by ktoś mną manipulował. A w tamtym czasie starano się mną właśnie manipulować poprzez ułożenie umowy z nielegalnymi zapisami. Powiedziałem, że nie dam się oszukać. Dlatego odszedłem. Bardzo trudno mi było opuszczać Castellón, bo chciałem tam zostać, ale nie dało się tego inaczej rozwiązać.

20151021-EntenamientoSindical-Acf-Fotografia_15(1)

Mimo że ostatni prowadzony przez niego klub występował na czwartym poziomie rozgrywkowym w Hiszpanii, za trenera z czwartej ligi Ramírez jednak w żadnym przypadku się nie uważa. Więcej – choć nigdy nie było mu dane trenować na zapleczu hiszpańskiej ekstraklasy, uważa się za szkoleniowca… drugoligowego.

Nie uważam się za trenera z doświadczeniem czwartoligwym, lecz drugoligowym. Tylko raz, nie licząc rezerw Gimnasticu, trenowałem zespół z czwartej ligi, Castellón. To zresztą klub o bardzo bogatej pierwszoligowej historii, trochę jak Wisła. Castellón przechodził przez trudne chwile, ale to dla mnie klub godny Primera División. W Segunda B mam bardzo dobrą markę, byłem blisko awansu na zaplecze, zabrakło jednego zwycięstwa. Uważam się więc za skromnego trenera na miarę Segunda División. 

Reklama

* * *

Czy uwierzyłby pan, gdyby ktoś rok temu powiedział, że będzie pan prowadził drużynę z najwyższej klasy rozgrywkowej, ale w Polsce?

– Z trudem. W tamtym momencie prędzej uwierzyłbym, że dostanę ofertę z Primera División niż z Ekstraklasy. Gdyby ktoś powiedział mi kilka lat temu: „Słuchaj, za jakiś czas będziesz trenował w La Liga”, stwierdziłbym, że nie ma w tym nic nienormalnego. Byłem wówczas o krok od awansu z jednym z zespołów do Segunda División, z fajnymi perspektywami przed sobą, a w Hiszpanii stawiano na młodych szkoleniowców. Wszyscy jednak wiedzą, że dziś piłka jest międzynarodowa, nie ma granic. W Hiszpanii także jest wielu zagranicznych szkoleniowców, od których można się wiele nauczyć. Czym byłaby hiszpańska piłka bez Cruyffa, bez Mourinho, bez Beenhakkera?

* * *

Po tym, jak Kiko Ramírez trafił do Małopolski, oprócz ulicznej konferencji dość szybko na powierzchnię wypłynął też filmik, na którym szkoleniowiec Wisły wraz z piłkarzami urządzają sobie… bal przebierańców. Właśnie w taki sposób Ramírez postanowił nieco ponad rok temu rozładować atmosferę, gdy w prasie pojawiły się doniesienia o tym, że Castellón mógł brać udział w ustawionym meczu.

– Zorganizowałem tamten bal, by trochę podbudować zdołowaną drużynę. Chciałem coś z tym zrobić, pokonać pewną barierę, która powstała po tym, jak w prasie pojawiły się niezbyt ciekawe insynuacje na nasz temat. A że piłkarze na co dzień nie za bardzo mogą brać udział w tego typu imprezach i mieliśmy karnawał… Trzeba było chwilowo zmienić chip i uważam, że wyszło bardzo dobrze. Nie wiem, czy w Wiśle zorganizuję bal przebierańców, ale może coś w podobnym guście? Karaoke? Coś na pewno jednak urządzę.

Choć nie mamy zielonego pojęcia, jak zawodnicy Białej Gwiazdy zapatrują się na możliwy konkurs karaoke, pomysł ten wydaje się jednak nieprzypadkowy. Jednym z elementów pracy Kiko w każdym z prowadzonych przez siebie klubów jest bowiem wybór… piosenki mającej stanowić nieformalny hymn szatni.

– Chciałbym mieć wesołą szatnię, w której każdy cieszy się życiem. Musimy być rodziną. W każdym klubie, w którym pracuję wybieramy sobie naszą sztandarową piosenkę. Czy w Wiśle mamy już swoją? Nie, jeszcze nie. Tutaj akurat kosztuje mnie to nieco więcej wysiłku, ale wkrótce jakąś będziemy mieli. Puściłem piłkarzom już kilka moich propozycji, ale chyba nie do końca podpasowały. Tak czy owak, na stole pojawiły się już konkretne tytuły. Mój jak zwykle był ten sam: „Todos los días sale el sol”. Bardzo dobra piosenka, bardzo moja. Ale już raczej nie przejdzie (śmiech).

Podczas rozmowy z Kiko naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia z wyjątkowo pogodnym, wygadanym i pozytywnie nastawionym do życia gościem. Pytany jednak o to, czy karnawałowe bale czy też wspólnie wybierane piosenki nie czynią z niego dla swoich piłkarzy bardziej kolegi niż trenera, szybko rozwiewa wszelkie wątpliwości.

Nie jestem niczyim kolegą. Moimi przyjaciółmi są osoby, które znam od wielu lat i jest ich niewiele. Tutaj istnieją jedynie znajomi z pracy, którzy pchają ze mną ten sam wózek. Staram się być bardziej bratem czy ojcem niż kolegą. Moim zdaniem w futbolu nie ma przyjaciół. Nie sądzę, by dla trenera zawiązywanie przyjaźni było czymś dobrym. Znajomi z pracy owszem, ale nie przyjaciele.

 * * *

– Pytasz mnie, jaki jestem jako człowiek? Myślę, że taki sam, jak i jako trener. Jestem prostą, wesołą i optymistycznie nastawioną do życia osobą. Bardzo lubię pracować i szybko łapię kontakt przede wszystkim ze skromnymi ludźmi. Nie uważam się za jakiegoś dziwaka. Jestem otwarty i… bardzo hiszpański. 

* * *

Kiko nie denerwuje się i obrusza, gdy określa się go mianem faceta, którego Wisła wyciągnęła praktycznie znikąd. Przeciwnie, jasno daje do zrozumienia, że ma tego pełną świadomość i – gdyby tego było mało – dostrzega w tym wszystkim cały urok.  A nawet dorabia do tego pewną ideologię:

– Jeśli futbolem pasjonuje się tylu ludzi, to właśnie między innymi ze względu na podobne niespodzianki. W Barcelonie też nie pomyśleliby, że Guardiola, którego pamiętano jako piłkarza, zdobędzie z klubem tyle trofeów jako trener. Teraz w Realu jest Zidane’a, a w Barcelonie Luis Enrique. W żadnym wypadku się do nich nie porównuję, ale według mnie chodzi o całe zjawisko. Dziś częściej stawia się na młodych czy mniej doświadczonych szkoleniowców. Wcześniej trzeba było mieć już swoje lata, by dostać się gdzieś wyżej, krąg był o wiele bardziej zawężony. Moja filozofia różni się od filozofii większości trenerów. Nie mówię, że jest lepsza czy gorsza, ale tam, gdzie byłem, szło mi dobrze. Propozycja z Wisły zaskoczyła także i mnie. Ale Manuel (Junco – przyp.red) mi zaufał i teraz trzeba tylko to zaufanie spłacić.

Podczas powitalnej konferencji prasowej, zdaniem, które zostało najbardziej zapamiętane, było z pewnością to, w którym Ramírez stwierdził, że Wisła jest „jednym z wielkich europejskich klubów”. I choć trudno ocenić, ile w tym kurtuazji, a ile faktycznego przekonania, swoje zdanie podtrzymuje.

W Hiszpanii Wisła jest kojarzona jako „Łizla”. Tak się przyjęło po tym, gdy Wisła mierzyła się w eliminacjach Ligi Mistrzów z Barceloną w pierwszym roku Guardioli na Camp Nou. Kiedy dowiedziałem się o ofercie, od razu skojarzyłem „Łizlę”. Cholera, przecież oni grali z Barceloną! To nie tak, że ja uważam Wisłę za wielki europejski klub, ona nim jest. Przechodzącym przez gorsze chwile, ale to niczego nie zmienia. Chcę zrobić wszystko, by przywrócić zespół na właściwe tory. Zawsze zresztą powtarzałem, że o wiele trudniej niż w wielkich klubach pracuje się w tych małych. Że panuje w nich mniejsza presja? Błogosławiona presja! Nie rozumiem piłki bez presji. Pojawia się ona zresztą tylko wtedy, gdy idzie źle. Idzie dobrze – wszystko fajnie, nie ma presji. Idzie gorzej, nie unikniesz jej nigdzie. Jeśli będę się dobrze spisywał w Wiśle, presji nie będzie.

* * *

Do Krakowa hiszpański szkoleniowiec do spółki z Manuelem Junco, jak dobrze wiemy, pociągnął ze sobą także dwóch rodaków – Pola Lloncha i Ivána Gonzáleza. Nie jest żadną tajemnicą, że szczególnie pierwszy z wymienionych na Reymonta stawił się z wyraźnego polecenia Kiko Ramíreza. Obaj mieli okazję współpracować w trzecioligowym L’Hospitalet. Llonch był wówczas u obecnego trenera Białej Gwiazdy graczem absolutnie nie do ruszenia.

Pol odzwierciedla moją filozofię. Pracowaliśmy razem w Segunda B, w L’Hospitalet. Lubię piłkarzy, którzy w meczach potrafią grać tak jak na treningach. Zawsze na pełnej intensywności, nigdy nie daje za wygraną. Podobają mi się tacy gracze – charakteryzuje Lloncha Ramírez.

Sam pomocnik również nie ma zamiaru ukrywać, kto rzeczywiście stał za jego transferem:

Trener zadzwonił do mnie osobiście. Powiedział, że brakuje mu w kadrze gracza o moim profilu i że w jego odczuciu będę w stanie pomóc drużynie. Zdziwił mnie jednak telefon od niego. Kiko chciał mnie ściągnąć do innego kraju, choć przecież jeszcze nie tak dawno mieszkaliśmy niedaleko siebie. Mówił, że na mnie liczy, że fajnie wpasowałbym się w drużynę oraz że Wisła to konkurencyjny zespół dysponujący bardzo dobrymi zawodnikami. To też nie tak, że Kiko i Junco zapewniali mnie, iż będę grał w każdym spotkaniu. Jasno przekazali mi, że będzie trzeba ciężko pracować, by wywalczyć sobie miejsce w składzie.

Jak zaś Llonch scharakteryzowałby Kiko?

– Lubię trenerów pokroju Ramíreza, bo to typ szkoleniowca, który zawsze jest blisko piłkarza i który daje ci dużą swobodę w grze. Ponadto jest bardzo dobry w aspekcie przygotowywania taktyki i zawsze wymaga maksymalnej intensywności.

Pol mimo wszystko daleki jest jednak od twierdzenia, że przejście do Wisły w ostatnim momencie uchroniło go przed ugrzęźnięciem na dobre na peryferiach piłki.

Nie uważam, by przejście do Wisły było ostatnim gwizdkiem w kontekście zaistnienia w poważnej piłce. Moim zdaniem w futbolu wiek nie ma znaczenia. Nieistotne, czy masz 20, 24 czy 30 lat. Czy to w Hiszpanii czy też tutaj trafiają się przecież zawodnicy, którzy w najwyższej klasie rozgrywkowej debiutują w wieku 30 lat. Nigdy nie jest za późno na grę na najwyższym szczeblu i spełnianie marzeń.

GLIWICE 04.03.2017 LOTTO EKSTRAKLASA PILKA NOZNA SEZON 2016 / 2017 24 KOLEJKA PIAST GLIWICE - WISLA KRAKOW NZ POL LLONCH WISLA FOT MICHAL STAWOWIAK / 400mm.pl FOOTBALL EKSTRAKLASA SEASON 2016 / 2017 ROUND 24 PIAST GLIWICE - WISLA KRAKOW MICHAL STAWOWIAK / 400mm.plFot. 400mm.pl

Jako pierwszy do Krakowa zawitał jednak González, który minione pół roku spędził w drugoligowym hiszpańskim Alcorcón.

Poszło bardzo szybko. Mój menedżer zadzwonił do mnie jeszcze zanim rozpoczęło się zimowe okienko. Powiedział, że ma dla mnie ofertę z Wisły. Spytałem go czy to oficjalna propozycja. Kiedy dowiedziałem się, że tak, nie zastanawiałem się zbyt długo. Porozmawiałem z Manuelem Junco i trenerem. Kiko, choć nie znałem go wcześniej, powiedział mi, czego konkretnie się po mnie spodziewa i spodobała mi się jego wizja. Wypytałem jeszcze o kilka rzeczy Pawła Golańskiego i kilku kolegów, którzy tutaj grali. Rubén Jurado powiedział mi, że jeśli mam okazję przyjazdu do Polski, to żebym z niej skorzystał, bo z pewnością będzie ciekawie.

Z drugiej strony, stoper nie ukrywa, że w jego przypadku narodowość trenera również miała spore znaczenie.

Czy gdyby trenerem nie był mój rodak, dłużej bym się zastanawiał? Najprawdopodobniej tak. Nie mogę zapewnić, że bym tu trafił. Wydaje mi się, że telefony od Manuela i Kiko okazały się kluczowe. Tak czy inaczej, nigdy nie byłem gościem, który robi wszystko, by tylko dalej grać w Hiszpanii, nie zamykałem się na inne kultury.

maxresdefault

Iván, choć nie ukrywa, że o naszym kraju zbyt wielkiego pojęcia nie miał, w odróżnieniu od pozostałej dwójki już wcześniej miał jednak okazję zawitać na chwilę do Polski. Latem 2014 roku był on bowiem bardzo bliski przenosin do Legii Warszawa. Od gry w ekipie Wojskowych dzielił go wówczas zaledwie krok.

O Polsce nie wiedziałem zbyt wiele, nie będę oszukiwał. W 2014 roku spędziłem jednak dwa dni w Warszawie. Przyleciałem, by podpisać kontrakt z Legią. Rozmawiałem z prezesem, miałem na stole trzyletnią umowę, odwiedziłem stadion, ale pojawiła się realna opcja gry w Primera División. Ostatecznie temat się jednak wysypał i koniec końców wylądowałem w Niemczech – tłumaczy.

* * *

Mówisz Hiszpania, myślisz – wielka piłka. Cała trójka hiszpańskich wiślaków miała swego czasu – w mniejszym lub większym stopniu – okazję zetknąć się z futbolem na najwyższym poziomie. W pewnym momencie los skrzyżował bowiem ich drogi z największymi potęgami La Liga – Realem, Barceloną i Atlético. I, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, w żadnym z przypadków nie kończyło się jedynie na zrobieniu sobie wspólnego zdjęcia po doświadczeniu sportowej kompromitacji.

Choć Kiko Ramírez większość trenerskiej kariery spędził w Segunda B, swego czasu – konkretniej: w sezonie 2014/15 – prowadzony przez niego L’Hospitalet przyszło zmierzyć się w Pucharze Króla z Atlético Madryt. I o ile w pierwszym meczu do niespodzianki nie doszło – „Los Rojiblancos” zwyciężyli na wyjeździe 3:0, o tyle na Vicente Calderón trzecioligowcowi z Ramírezem na ławce udało się zremisować 2:2. Trzeba też zaznaczyć, że gospodarze wcale nie zagrali wówczas juniorami. Od pierwszej minuty wyszli chociażby Oblak, Saúl, Koke, Mario Suárez, Cristián Rodríguez czy też Mario Mandzukić.

Świetna sprawa. Tym bardziej, że to było Atlético Cholo Simeone, które chwilę wcześniej grało w finale Champions League. Zarówno dla mnie, jak i dla moich zawodników była to najwyższa możliwa nobilitacja. Tamten dwumecz pokazał jednak przede wszystkim to, że w futbolu różnice coraz bardziej się zacierają. Na Calderón zremisowaliśmy przecież 2:2, a w drużynie przeciwnej grał przecież Griezmann, Mandżukić i cała reszta. Właśnie dlatego tak bardzo kocham piłkę. Bo jest nieprzewidywalna. Lubię żyć w nieprzewidywalnym świecie – wspomina wydarzenia sprzed dwóch lat.

Czy odpadnięcie można było mimo wszystko nazwać najsłodszą porażką w mojej karierze trenerskiej? Tak, bo moim zdaniem sam mecz z Atlético i to, kto przejdzie dalej, nie miało aż takiego znaczenie. Największą nagrodą było to, że w ogóle mogliśmy się z nimi zmierzyć. Żeby dotrzeć do tego etapu, musieliśmy najpierw przejść jeszcze trzy poprzednie rundy. Bardzo fajne wspomnienie. Zdarzyło się czasami włączyć filmik z tamtego meczu, mam też zdjęcia na pamiątkę. Tak jak wspomniałem, dla klubu z Segunda B to było coś fantastycznego, olbrzymia nagroda dla całego klubu.

Tamten dwumecz ma też jednak swoje drugie dno. Choć Kiko Ramírez i Diego Simeone są rówieśnikami, obecny szkoleniowiec Wisły nie ukrywa, że Argentyńczyk jest jednym z jego wzorów do naśladowania. – Czerpię inspirację z Diego Simeone, ale też nie staram się być jego wierną kopią. Uważam jednak, że pod kilkoma względami jesteśmy do siebie podobni. Nasze filozowie są bardzo zbliżone. Panowanie nad szatnią, intensywność, ciężka praca. Czy chciałbym zrobić z Wisły polskie Atlético? Fajnie by było. To byłby znak, że idziemy do przodu – tłumaczy.

* * *

Z czasów gry na trzecim poziomie rozgrywkowym w Hiszpanii jedno szczególnie barwne wspomnienie ma również Pol. Co ciekawe, przeciwko zespołowi ze szczytu – podobnie jak w przypadku Kiko – przyszło mu się mierzyć także w trakcie pobytu w L’Hospitalet. Rywalem było jednak nie Atlético, a Barcelona Pepa Guardioli. W pierwszym meczu na własnym stadionie zespół Pola (wyszedł w podstawowej jedenastce) przegrał tylko 0:1.

Fantastyczne wspomnienie. To był mój pierwszy rok w seniorskiej piłce. Mierzyliśmy się z najlepszą drużyną na świecie, Barceloną, która zdobyła sześć trofeów. Wyobraź sobie, co musi czuć gracz, który przed chwilą grał w młodzikach, a teraz ma mierzyć się z Barceloną Guardioli. Nigdy nie zapomnę tamtego spotkania. Przegraliśmy tylko 0:1 po kapitalnym golu Iniesty. Gdyby tamten strzał wyszedł mu nieco gorzej, być może udałoby się nawet zremisować.

Sam Guardiola zresztą po ostatnim gwizdku ciepło wypowiedział się na temat pomocnika Wisły. – Na pomeczowej konferencji spytali Pepa, na którego z zawodników L’Hospitalet zwrócił największą uwagę. Wymienił mnie. Zrobiło mi się bardzo miło, ponieważ pochwali mnie jeden z najlepszych trenerów na świecie. Tego również nigdy nie zapomnę.

Z tamtym starciem wiąże się jednak także najbardziej medialna sytuacja z udziałem Lloncha, którą rozdmuchiwały później hiszpańskie media. Chodzi rzecz jasna o sprzeczkę z Ceskiem Fabregasem. – Jeden z kolegów wszedł któremuś z ich zawodników nieco ostrzej. Cesc zaczął protestować, więc powiedziałem mu, że przecież nic się nie stało. On zaś odparł, żebyśmy się nie wychylali, bo na co dzień gramy w Segunda B. Nie wiem, być może nie chciał okazać nam braku szacunku, lecz po prostu odnosił się do tego, że na trzecim poziomie rozgrywkowym futbol jest bardziej kontaktowy? Tego się już jednak nie dowiemy – opisuje tamto zdarzenie.

Podobne sytuacje dzieją się w każdym meczu. Mieliśmy jednak pecha, że kamery akurat to wychwyciły. Prasa w Hiszpanii, szczególnie w przypadku Barcelony i Realu, pompuje wszystko do niebotycznych rozmiarów i analizuje wszystko na milion sposobów. Potem przed kamerą trzyma jeszcze adrenalina, więc na nagraniu rzeczywiście wyglądałem na mocno pobudzonego (śmiech). Jeśli jednak ktoś wypowiada się w niepochlebny sposób o mojej drużynie, moim zadaniem jest stanąć w obronie kolegów – dodaje.

Jakiś zgrzyt w całej historii? W rewanżu Duma Katalonii wygrała na Camp Nou 9:0. Llonch jednak nie zagrał wówczas ani minuty.

* * *

Najwięcej do czynienia z wielkim graniem spośród całej trójki miał jednak niewątpliwie Iván González. W jego przypadku kontakt z wielką piłką nie był wyłącznie efektem – jakkolwiek okrutnie to zabrzmi – przejścia kilku wstępnych rund Pucharu Króla, a następnie szczęścia w losowaniu. Dla stopera Białej Gwiazdy na początku seniorskiej kariery w Máladze styczność z zawodnikami ze ścisłego światowego topu była codziennością. Iván w sezonach 2009/10 i 2010/11 uzbierał bowiem 29 meczów w Primera División.

– W pierwszym sezonie w Máladze miałem pewne miejsce w pierwszym składzie.  Dzięki temu udało mi się załapać do kadry U-21. Można powiedzieć nawet, że zostałem raz powołany do pierwszej reprezentacji, ale to było bardziej coś w rodzaju konsultacji, na których pojawiło się 40 graczy. To był rok jak z bajki. Nie spodziewałem się, że coś takiego przyjdzie mi przeżyć. Grałem w trzecioligowych rezerwach Málagi, a nagle nadeszła tak gwałtowna zmianaMálaga ma jednak bardzo dobrą szkółkę, której gracze niejednokrotnie robią kariery w Primera División. Obecnie w Villarrealu jest Samu Castillejo, w Leganés Samu García, na miejscu też zostało kilku chłopaków, którzy zaczynają sobie radzić w La Liga. W rozgrywkach młodzieżowych zawsze wnosiliśmy sporo jakości.

racing

Ivan w jednym ze swoich ostatnich meczów w La Liga przeciwko Racingowi Santander

Najbardziej działające na wyobraźnię momenty z tamtego etapu? Z pewnością gol w ligowym debiucie przeciwko Realowi Saragossa, a także występ od pierwszej minuty na Santiago Bernabéu przeciwko Realowi Madryt. – Z Saragossą graliśmy wtedy trzy razy w ciągu jednego tygodnia; dwa razy w Pucharze Króla i raz w lidze. To był mój pierwszy mecz w La Liga, strzeliłem w 72. minucie na 1:1. Co tu dużo gadać, trudno było o lepszy debiut – komentuje krótko.

Dużo szerzej opisuje jednak wrażenia związane z grą na stadionie Królewskich. – To na młodym piłkarzu rzeczywiście mogło robić wrażenie. Czuć tę wielkość, gdy wychodzisz na rozgrzewkę, kamery śledzą każdy twój ruch… Trudno było mi w to uwierzyć, bo pięć miesięcy wcześniej grałem w trzeciej lidze, gdzie na trybuny przychodził po 200 osób. Nie da się opisać słowami radości, gdy masz szanse zagrać w Madrycie przeciwko Realowi. Czy czułem poddenerwowanie? Nie. Kiedy wchodziłem do pierwszego zespołu Málagi trenerzy zakorzenili we mnie to, bym za każdym razem po prostu cieszył się grą. Gdy później kręciliśmy się koło strefy spadkowej, oczywiście czuło się już większą presję, tym bardziej, że spędziłem w zespole już kilka miesięcy i czułem się odpowiedzialny za wyniki w takim samym stopniu, jak reszta. W ogólnym rozrachunku są to jednak świetne wspomnienia, które spychają na dalszy plan gorsze chwile.

Ivan+Gonzalez+Malaga+v+Real+Madrid+La+Liga+ROEw_QHgNqBl

O ile na Bernabéu Málaga przegrała 0:2, o tyle na La Rosaleda było już o wiele lepiej – Andaluzyjczycy zremisowali 1:1, a Iván spędził na boisku cały mecz. 

Ostatni sezon Gonzáleza w  Máladze zszedł się jednak z czasem gruntownych zmian w klubie. Andaluzyjski zespół walczący zazwyczaj o utrzymanie lub przy dobrych wiatrach o środek tabeli postanowił bowiem kupić katarski szejk, Abdullah Bin Naser Al-Thani. Pieniądze, mocarstwowe plany, wielomilionowe transfery. Pierwszymi, którzy stali się ofiarami snu o wielkości „nowej Málagi” byli – jak nietrudno się domyślić – wychowankowie. W tym właśnie Iván, który – jak miało się okazać – więcej już na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Hiszpanii nie zagrał.

Po sezonie 2009/10 otrzymałem 5 albo 6 konkretnych ofert, ale nie chciano się mnie wówczas pozbywać. Decyzja należała jednak wyłącznie do klubu, bo ja chciałem odejść. Dwie czy trzy propozycje bardzo mi się podobały. Czułem, że to był odpowiedni moment. Byłem młodym graczem, który dobrze się zapowiadał. Przetrzymali mnie więc przez pół roku, a potem – wszyscy wiedzą. Przyszedł szejk, zaczął robić zakupy, a ja – podobnie zresztą jak inni gracze ze szkółki – na tym ucierpiałem. Czy to było niesprawiedliwe? Uważam, że piłka w ogólnym rozrachunku jest sprawiedliwa. Każdy dostaje swoją szansę. Ja swoją wykorzystałem, ale koniec końców sam przecież podjąłem decyzję o odejściu.

González, który z każdym dniem dostawał coraz mniej szans, Málagę opuścił w połowie sezonu 2010/11. Na zasadzie wypożyczenia wylądował w rezerwach Realu Madryt. W stolicy Hiszpanii spędził w sumie 2,5 roku.

irm

Miałem oferty z rezerw Realu i Barcelony, były też propozycje z Segunda División, ale albo klubów nie było stać na to, by wykupić mnie z Málagi albo po prostu mi nie podobała mi się perspektywa gry w niektórych zespołach. Jasne, Real Madryt Castilla grał wtedy w trzeciej lidze, ale był na prostej drodze do awansu i ten awans ostatecznie rzeczywiście udało się wywalczyć. Wiedziałem oczywiście, że miałem grać w rezerwach, ale moim celem było spróbować dostać się do pierwszej drużyny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to dość trudne zadanie, ale spędziłem okres przygotowawczy z pierwszą drużyną, miałem okazję grać w sparingach. To było spełnienie dziecięcego marzenia. Każdy za dzieciaka wierzy w to, że kiedyś może zagrać w Realu Madryt, ale tylko nielicznym się to udaje. Mi się udało. To było dość dobre 2,5 roku, wciąż mam w stolicy wielu przyjaciół. Jestem wdzięczny Królewskim też za to, że kształtowali mnie nie tylko na piłkarza, ale i dobrego człowieka. Nigdy nie powiem, że pobyt w Madrycie okazał się koniec końców rozczarowaniem – podsumowuje swój etap w barwach „Los Blancos”.

– Zetknąłem się tam z graczami, w którym wróżyło się świetlaną przyszłości i którzy dziś rzeczywiście grają w pierwszej drużynie. Trudno jednak powiedzieć, by ktoś zdecydowanie wyróżniał się na tle reszty. Tam zbiera się najlepszych młodych zawodników z całego kraju. Real ma najlepszą szkółkę na świecie. Ktoś może się nie zgodzić, ale wiem swoje, bo tam byłem. Dobry przykład na to, jaka panowała konkurencja – Lucas Vázquez. Widywałem go w akcji, gdy jeszcze grał w trzeciej drużynie. Moja dziewczyna za każdym razem pytała mnie: „Ten Lucas jest dobry, dlaczego nie gra wyżej?”. Zawsze odpowiadałem tak samo: „Na jego pozycji są lepsi”. I zobacz, gdzie teraz jest. Nawet jeśli ktoś w młodzikach grywał rzadziej, nie ma przypadku w tym, że znalazł się w Realu. Czy czułem się gorszy na przykład od Nacho, który dziś grywa w Realu regularnie? Nie, czułem się po prostu członkiem drużyny. Nie można było na jednej szali wagi postawić jednego zawodnika, a na drugiej innego. Przede wszystkim byliśmy drużyną.

985435-16064130-640-360

Nawet jeśli Iván w ogólnym rozrachunku stara się nie wyróżniać konkretnych zawodników, dla jednego mimo wszystko robi wyjątek.

– Spośród tych, którzy najbardziej mi imponowali, wymieniłbym Jesé. Na treningach wyprawiał z piłką takie rzeczy, że nie da się tego opisać słowami. Nieprzewidywalny, bardzo szybki, silny. Rzucił mi się w oczy już na samym początku. Podobnie z Moratą, również było widać, że po prostu musi się wybić. Świetnie mu szło we Włoszech. Teraz w Realu ma trudniej, bo ciąży na nim większa presja. Nasza znajomość przetrwała jednak do dziś.

Swojego faworyta ma również z czasów treningów z pierwszym zespołem. I, co ciekawe, wcale nie jest to gracz występujący na jego pozycji.

– Trudno wybrać spośród tylu zawodników. Był Cristiano, był Sergio Ramos, Xabi Alonso… Każdy z nich potrafił codziennie czymś zaskoczyć. Gdybym miał jednak zostać przy jednym, postawiłbym na Oezila. Ma olbrzymi talent, widział na boisku więcej jest w stanie zobaczyć przeciętny człowiek. W Realu niestety nie było mu dane święcić największych triumfów, ale w Arsenalu – przynajmniej pod względem indywidualnym – wciąż pokazuje, jak wielkim jest piłkarzem.

* * *

– Mourinho? To w gruncie rzeczy normalny trener. Wiadomo, że jego wizerunek medialny jest jaki jest, wielu widzi w nim aroganta, ale w kontakcie z zawodnikami jest zupełnie normalny. Ma dość dobry warsztat taktyczny, poza tym widać, że to urodzony motywator i zwycięzca.

* * *

Nawet jeśli Polowi – w przeciwieństwie do Ivána – nigdy nie udało się zaliczyć choćby jednego meczu w najwyższej klasie rozgrywkowej w Hiszpanii, również grywał on w rezerwach zespołów La Liga. Konkretniej – w drugiej drużynie Espanyolu, do której przeszedł latem 2014 roku po bardzo udanym sezonie w L’Hospitalet, oraz w drugiej ekipie Granady, gdzie występował do niedawna na zasadzie wypożyczenia z Girony.

Szczególnie zachwycano się nim w Barcelonie, gdzie określano go nawet mianem „barcelońskiego Gattuso”. Na fanowskich stronach Espanyolu pisano, że Pol w rezerwach najzwyczajniej w świecie się marnuje, a jego potencjał znacznie wykracza poza poziom Segunda B. – Nie byłoby żadnym szaleństwem, gdyby stwierdzić, że Pol jest najlepszym zawodnikiem Espanyolu B. A już na pewno najbardziej regularnym. Choć zazwyczaj na jego pozycji wykonywana praca nie jest doceniana, w jego przypadku jest inaczej. Widać ją gołym okiem. To nie jest gracz na Segunda B, w której w wieku 22 lat ma rozegranych ponad 120 meczów. Z drugiej strony, nie jest też chyba jeszcze gotowy na grę w pierwszej drużynie. Siła bez kontroli czasami nie zdaje się na zbyt wiele. Najlepiej byłoby mu znaleźć ekipę, w której mógłby się dalej rozwijać. Prosimy, pozwólcie mu odejść do lepszego zespołu – brzmi wycinek jednego z artykułów na stronie pericosonline.com.

Jak tamten okres wspomina zaś sam zainteresowany?

Fajny czas. W rezerwach Espanyolu po pierwszej rundzie mieliśmy tyle samo punktów co lider. Miałem też szczęście trenować niejednokrotnie z pierwszą drużyną. Zostałem nawet powołany na mecz półfinału Pucharu Króla przeciwko Athleticowi Bilbao. Czy byłem rozczarowany tym, że nie udało mi się na stałe przebić do pierwszego zespołu? Tak, wielu zawodnikom z rezerw dano tamtego roku szansę, ale ja się tego nie doczekałem. Nawet pomimo ciężkiej pracy popartej umiejętnościami, trzeba jednak mieć również w jakimś stopniu szczęście. Miałem świetny rok, a po sezonie kontrakt obowiązywał jeszcze przez rok. Chciałem zostać, ale jedynie mając pewność, że dostanę szansę w pierwszym zespole. W klubie nie mogli mi tego zapewnić, więc odszedłem.

pol-llonch--defendiendo-los-colores-del-espanyol-b--rcdespanyol

W Granadzie sprawy wyglądały dość podobnie. Llonch był absolutnie kluczowym piłkarzem rezerw, wybrano go też do najlepszej jedenastki minionej rundy Segunda B. Do pierwszej drużyny złapać się nie zdołał nawet pomimo faktu, że zespół z południa Hiszpanii okupuje obecnie miejsce w strefie spadkowej.

Miałem bardzo dobre minione półrocze, znalazłem się w najlepszej jedenastce rundy. Tam jednak na przeszkodzie stanęły też formalności. Według regulaminu rozgrywek, jeśli masz więcej niż 23 lata, nie możesz przeskoczyć z rezerw do pierwszej drużyny. W przerwie zimowej spotkałem się z działaczami i spytałem, czy jest szansa, by znaleźć się na wiosnę w kadrze pierwszego zespołu, ale powiedzieli, że nie. Potem pojawiła się oferta z Wisły i nie zastanawiałem się zbyt długo – opowiada.

662x372a_09181004161008_gcf-sfnando_05

* * *

Pola i Ivána łączy też jeszcze jedna rzecz – obaj pewnie nieco inaczej wyobrażali sobie swój ostatni pobyt na zapleczu hiszpańskiej ekstraklasy. Llonchowi, któremu w Barcelonie wieszczono transfer do Segunda División, w końcu rzeczywiście udało się do niej trafić. Pomocnik z Espanyolu B przeniósł się do Girony. I choć w Segunda B grywał zawsze i wszędzie, to jednak po wejściu szczebel wyżej zaginął w tłumie. W Segunda wystąpił bowiem w zaledwie 11 meczach, a po roku został wypożyczony do wspomnianych rezerw Granady.

Sądzę, że bardziej niż o klasę rozgrywkową chodziło o drużynę. W Gironie zawodnicy znali się już bardzo dobrze, grali ze sobą od długiego czasu pod okiem tego samego trenera. W pierwszej rundzie rozegrałem kilka meczów, potem było już gorzej. Tak czy owak, jak już wspomniałem, według mnie problemem nie był szczebel. Trudno było wygryźć kogoś w drużynie, której szło dobrze i która była blisko awansu do Primera División. Zawsze jednak ciężko pracowałem, a w ogólnym rozrachunku uważam, że tamten czas mimo wszystko pomógł mi stać się lepszym graczem. Zetknąłem się tam z piłkarzami, w przypadku których jestem pewien, że w przyszłym sezonie zagrają w La Liga (Girona zajmuje obecnie 2. miejsce w Segunda – przyp.red). Wiele się od nich nauczyłem, a brak gry paradoksalnie sprawił, że jestem jeszcze silniejszy – analizuje.

C3a9WsyWIAAbBC6

González minione półrocze spędził natomiast w ekipie Alcorcón, do którego ściągnięto go na polecenie ówczesnego szkoleniowca, Cosmina Contry. O ile jednak z początku stoper miał pewny plan, o tyle wszystko zaczęło się komplikować po przyjściu nowego trenera. W tym sezonie Segunda División Iván rozegrał osiem meczów, ostatni – pod koniec października minionego roku.

Czy czuję żal do Alcorcónu? Żal może i nie. Ale bardzo źle zniosłem sposób, w jaki doszło do rozstania. Tak czy owak, jestem profesjonalistą i trzeba umieć takie rzeczy przetrawić. Trener na mnie nie stawiał, chciał zrobić tak a nie inaczej, ale przyjąłem to tak, jak powinien przyjmować to do siebie zawodowy piłkarz. Szkoleniowiec, Julio Velazquez, na początku mi ufał, powtarzał, że jeśli będę w pełni formy, będę grał. Z początku rzeczywiście tak się działo. W jednym ze spotkań byłem jednym z najlepszych graczy Alcorconu na boisku, sam trener zresztą powiedział mi to osobiście, a później z dnia na dzień mnie odsunął.

alc

W kuluarach mówiło się, że obrońca odsunięty od składu został za rzekomo niesportowy tryb życia. Po jednej z porażek hiszpańska prasa rozpisywała się, że González po jednej z imprez miał zostać nad ranem przyłapany na paleniu papierosów i piciu piwa. Sam zainteresowany stanowczo się jednak tego wypiera.

Po pierwsze nie palę. Nienawidzę papierosów. Moja dziewczyna pali i zabraniam jej to robić w domu. Alkoholu również nie znoszę. Nie wypiłem w życiu ani jednego piwa. Niech ludzie gadają. W wieku 20 lat można sobie jeszcze pozwolić od czasu do czasu na imprezę. Ja mam lat 28 i poważnie traktuję swoją pracę. Grałem przez długi czas w Hiszpanii, a także poza ojczyzną i nigdy nie starałem się robić z ludzi głupków. Jestem spokojnym człowiekiem i jeśli chodzi o moje podejście do obowiązków w Alcorconie, nie mam sobie nic do zarzucenia. Kiedy w prasie pojawiły się te doniesienia, koledzy z zespołu mnie wspierali i byli blisko mnie.

* * *

González dużo gorzej niż świeżo zakończony etap w Alcorcón wspomina jednak pobyt w Niemczech. To właśnie tam miewał największe chwile zwątpienia. Do tego stopnia, że w ciągu roku spędzonego za naszą zachodnią granicą przez myśl przechodziło mu nawet zakończenie kariery.

Źle zniosłem pobyt w Niemczech. W wieku 26 lat doszedłem nawet do momentu, gdy zastanawiałem się nad rzuceniem gry w piłkę. Po odejściu z Realu całe lato pozostawałem bez klubu. Do Erzgebirge trafiłem dopiero w drugiej połowie września, nie spędziłem z drużyną okresu przygotowawczego. Po pięciu dniach treningu grałem już w oficjalnym meczu. I od razu doznałem kontuzji. Trzy miesiące z głowy. Wróciłem do gry, jednak wkrótce nastąpiła kumulacja negatywnych czynników. Nie, nie chodziło o problemy z trenerem. Jestem pełen pokory i dobrze wychowany. Jeśli już się na coś wkurzam, robię to w domu. Szkoleniowiec odstawił mnie jednak na boczny tor. W zespole było wielu zawodników zza granicy, ale trener powiedział mi, że nie będę grał, bo nie za dobrze mówiłem po niemiecku. Zszokowało mnie to, odpowiedziałem, że przecież w piłkę gra się nogami. Później postanowiłem zmienić chip. W Niemczech stwierdziłem, że nie mogę cierpieć z powodu futbolu. Nieciekawa sytuacja poskutkowała jednak transferem do Rumunii, gdzie odzyskałem zatraconą gdzieś po drodze pewność siebie. Pobyt tam zacząłem od nauki języka.

W Rumunii, gdzie trafił po kilku miesiącach spędzonych na bezrobociu Iván rzeczywiście piłkarsko się odbudował. W ekipie Targu Mures, w której poznał między innymi Pawła Golańskiego, był jednak z absolutnie kluczowych piłkarzy. González w rozmowie z nami potwierdza również, że mógł zostać tam dłużej, a jego nazwisko wymieniano nawet w kontekście gry w Steaule Bukareszt.

To prawda, pojawił się temat Steauy, ale czułem, że nadchodzi czas na zmianę otoczeniaRumunia pod względem stadionów i organizacji w wielu przypadkach wciąż przypomina trochę państwo trzeciego świata. Piłkarze nie mogli czuć się pewnie w aspekcie finansowym, a moim zdaniem zawodnik zawsze powinien koncentrować się przede wszystkim na grze. Przez ostatnie pół roku zarobiłem 0 euro. Do dziś nie spłacili zaległości. Wielu ludzi mówi, że piłkarze idą tylko za kasą, ale z czegoś trzeba żyć. Nawet jeśli przez te sześć miesięcy nie dostałem ani jednej wypłaty, mogę jednak mimo wszystko powiedzieć, że byłem szczęśliwy, bo pod względem sportowym szło mi naprawdę dobrze. Pewnie, brak pensji niejednokrotnie wkurzał. Z drugiej strony bez wahania zamieniłbym pieniądze na bycie szczęśliwym człowiekiem.

Ivan Gonzalez

* * *

Kiko, jak już wspomnieliśmy, nigdy nie dostał szansy prowadzenie klubu na zapleczu hiszpańskiej ekstraklasy. Tak czy inaczej, w sezonie 2012/13 miał okazję objąć klub o nieco większych ambicjach i dość uznanej w kraju marce – Gimnastic Tarragona. Jest to zresztą ekipa bardzo bliska sercu Ramíreza, bowiem Kiko urodził się i wychowywał właśnie w Tarragonie. Jego przygoda tam skończyła się jednak jeszcze zanim tak na dobre zdążyła się rozpocząć. Postawionym przed nim celem był awans do Segunda División świeżo po spadku, ale na stołku Katalończyk wytrzymał zaledwie osiem meczów, w których odniósł tylko jedno zwycięstwo.

234fe843e019b24
– Jestem z Tarragony. Nástic to klub mojego życia, jako zawodnik spędziłem w nim dziesięć lat. Jako szkoleniowiec przeszedłem tam zaś przez wszystkie szczeble. Zarówno jako piłkarz, jak i jako trener zrobiłem kilka awansów z drużynami młodzieżowymi. Moje osiągnięcia w Tarragonie, przynajmniej dla mnie, są zadziwiające. To, że objąłem drużynę po spadku i po ośmiu kolejkach mnie zwolniono, nie powinno rzucać cienia na to, ile zrobiłem dla tego klubu. Czy było zbyt wielkie parcie na wynik i niewłaściwe podejście zarządu? Wszystkiego po trochu. Piłkarze mieli wysokie kontrakty, więc wymagano wygrywania w każdym meczu. U siebie nie przegrałem żadnego, a w dwóch ostatnich zdobyłem cztery punkty. Uważam, że to niesprawiedliwe, iż zwolniono mnie po uzbieraniu czterech oczek w dwóch ostatnich spotkaniach. Najwidoczniej decyzja podjęta została już wcześniej. Czas pokazał jednak, że mój następca również sobie nie poradził. Nie nazwałbym tego niepowodzeniem, lecz po prostu kolejnym doświadczeniem – opowiada o pobycie w Nástic.

* * *
– W Hiszpanii mówi się, że nikt nie jest prorokiem na swojej ziemi. Kto triumfuje na swojej ziemi? Guardiola? Szybko musiał odejść, bo gdyby nie to… Jeśli chcesz odnosić sukcesy, musisz wyjechać. Dlatego jestem tutaj (śmiech). Czy zabrakło mi szczęścia? Nie. Jeśli ktoś mówi, że brakowało mu szczęścia, to znaczy, że przegrał. Jestem gościem, który żyje doświadczeniami. Zawsze sobie myślę, że jeśli coś się potoczyło w taki a nie inny sposób, to być może w przyszłości przyniesie to pozytywne efekty. W każdym miejscu, z którego odchodziłem, ludzie za mną tęsknią, a ja za nimi. Kochają mnie wszędzie, gdzie byłem i myślę, że nie dzieje się tak bez powodu. Mam nadzieję, że w Wiśle będzie tak samo.

* * *

– W czasach, gdy trenowałem jeszcze młodzików w Nástic, mój brat przyszedł na mecz. Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Stał obok mnie i w pewnym momencie zaczął wyzywać sędziego. Arbiter nie dał się przekonać, że to nie byłem ja i zawiesili mnie na sześć meczów (śmiech).

* * *

hiszpaniaKup książkę Piłkarska furia. Podróż przez hiszpański futbol w Sklepie Weszło (KLIK)

Tarragona jest też miastem, w którym obecny szkoleniowiec Wisły stawiał pierwsze kroki jako piłkarz. Za początkami Kiko w futbolu kryje się zresztą całkiem nietypowa historia. Na pierwszy trening trampkarzy Gimnasticu Ramírez udał się bowiem z… ręką w gipsie.

Na mój pierwszy trening razem z kolegami z osiedla poszedłem z ręką w gipsie. Był sierpień, niesamowity upał. Jako że miałem złamaną rękę, jedynym pomysłem, który przyszedł mi do głowy, było założenie bluzy z długim rękawem. Wszyscy pytali mnie, dlaczego w taki gorąc mam na sobie bluzę. Sprzedawałem im jakieś tanie wymówki, ale koniec końców żaden z trenerów się nie połapał. Żeby było zabawniej – z całej naszej paczki wzięli tylko mnie (śmiech) – wspomina.

W wieku 17 lat zadebiutowałem w pierwszej drużynie. Potem miałem problemy z kostką i, w myśl tego, co powiedziałem, by dalej się spełniać, musiałem wyjechać. Zdobyłem w barwach Nástic 40 kilka goli i rozegrałem prawie 200 meczów. Największe sukcesy odnosiłem jednak z dala od miejsca urodzenia. W Sabadell byłem na tamtą chwilę najlepszym strzelcem w Segunda, w Máladze także szło mi bardzo dobrze. Wszędzie wiodło mi lepiej niż w domu. Jaki byłem jako zawodnik? Najbardziej wyróżniałem się szybkością. Byłem też bardzo zwinny. Grać potrafiłem jednak tylko lewą nogą. Typowy skrzydłowy starej daty – kontynuuje.

Choć trudno powiedzieć, by Kiko Ramírez jako zawodnik osiągał jakieś spektakularne sukcesy, mimo wszystko trudno wyczuć, by miał do siebie żal o to, że nie sięgał po najważniejsze trofea. Przeciwnie – raczej nie kryje zadowolenia ze swojej kariery.

– Występowałem w dużych klubach o wielkich tradycjach – Gimnasticu, Sabadell, gdzie miałem świetny sezon, z Málagą awansowałem do Primera División, mam stamtąd świetne wspomnienia i sam również jestem dobrze pamiętany, byłem też w Cartagenie… Nie wygrałem Ligi Mistrzów czy mistrzostwa świata, ale jestem szczęśliwy, ponieważ nikt mi niczego nie podarował w prezencie ani też nie windował mnie żaden menedżer.

* * *

Nawet jeśli na jednoznaczną ocenę „hiszpańskiej” Wisły jest jeszcze oczywiście za wcześnie, jak na razie cała trójka może być z siebie w mniejszym lub większym stopniu zadowolona. Trzy zwycięstwa w czterech ligowych meczach należy bowiem uznać za dobry prognostyk na przyszłość. Po wysłuchaniu Kiko, Ivána i Pola trudno też odnieść wrażenie, by pobyt w Polsce miał stanowić dla nich jedynie kilkumiesięczny okres na przeczekanie przed czmychnięciem dalej w nieznane. Jakkolwiek bowiem spojrzeć, cała trójka ma przecież coś do udowodnienia. No a – tak szczerze – gdzie będą mieli ku temu lepszą okazję, jeśli nie w klubie, którego ambicja w ostatnim czasie została równie mocno podrażniona?

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

16 komentarzy

Loading...