Reklama

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

02 kwietnia 2013, 01:34 • 7 min czytania 0 komentarzy

Mój kolega Przemek Rudzki został szefem sportu w „Fakcie”. W Polsce chętnych do pracy w dziennikarstwie sportowym jest od cholery i ciut, ciut, nawet moja skrzynka odbiorcza nie przerabia wszystkich wiadomości pt. „niech pan to przeczyta” (ostatni jakiś kolo przysłał mi całą książkę, którą napisał, ale na dzień dobry zaznaczył, że pisać nie umie i sadzi byki – więc wiadomo, że nie otworzyłem). Problem w tym, że jak trzeba skompletować dział, w którym będzie i ktoś, kto pogada, i ktoś, kto dofasoli, i ktoś, kto pojedzie w delegację do Cieszyna, i ktoś, kto przyniesie newsa z pierwszej ręki – wtedy pojawia się spory problem.
Dzisiaj młodzi ludzie zakładają blogi i piszą na nich, że Arsene Wenger odpadł z Ligi Mistrzów, ale mało komu chce się wystać na mrozie informację mniej oczywistą.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

Było jakimś horrendum na skalę europejską, że „Fakt” – najlepiej sprzedająca się gazeta w 38-milionowym kraju – miał w swojej centrali w ostatnim czasie tak naprawdę tylko jednego dziennikarza zajmującego się piłką nożną, a i ten dziennikarz lat temu kilka robiłby tylko za praktykanta. A jeszcze większym horrendum było to, że gazeta z tym jednym dziennikarzem jakoś funkcjonowała i mogła funkcjonować przez następne pięć lat. Bez fajerwerków oczywiście, dyskretnie, ale zawsze daliby radę zrobić czołówkę z tego, że Lech wygrał w Szczecinie 2:0. Za granicą tabloidy prosperują świetnie, a działy naszpikowane są topowymi, sowicie opłacanymi autorami. Pamiętam jak na mistrzostwach świata „The Sun” miał oddzielny zespół korespondentów do wydań tygodniowych oraz do weekendowych („News of the World”), a korespondenci mieli jeszcze… pomocników, którzy odpowiadali za research, zbieranie wypowiedzi, sprawdzanie faktów itd. W niemieckim „Bildzie” bodajże pięć osób zajmuje się samym Bayernem Monachium, a w Polsce większością klubów ze strony największej gazety nie zajmuje się zupełnie nikt.

Jestem fanem dobrych tabloidów i takich akcji, jakie np. są w stanie zrobić Anglicy. Czasami niepoprawne żarty (kiedy twierdzili, że zamiast Davida Jamesa na bramce mógłby stać osioł, wynajęli zwierzę i przywieźli do Chorzowa na mecz z Polską, no i to słynne wkręcenie Erikssona w romans z udawanym szejkiem), czasami wstrząsające informacje i „reportaże uczestniczące” (ojciec Johna Terry’ego, który sprzedał dziennikarzowi kokainę). Potrzebny jest rozmach, ale nie jednoosobowy, za trzy tysiące brutto. Mam nadzieję, że Przemek z „Faktu” zrobi coś, czego mi brakuje: gazetę informującą otwartym tekstem, kto jest kim i dlaczego. Gazetę, która dzięki ostremu spojrzeniu będzie naszą piłkę naprawiała. Tabloid nie jest od pisania bzdur, nie jest od tego, by donosić o kapuście, która zjadła krowę (właśnie tak, nie na odwrót) czy o kosmitach, którzy zadekowali się w piwnicy na Ursynowie i piją Ł»ubrówkę. Tabloid musi posługiwać się innym językiem, żeby się wwiercać w umysły bez znieczulenia, musi być mocny i dosadny. Ale przede wszystkim – o czym w Polsce kiedyś zapomniano – forma nie zwalnia z odpowiedzialności za prawdę. Tabloid to powinna być czysta, skondensowana prawda podana w taki sposób, by trudno było przejść obojętnie. I bez strzelania z armaty do wróbli („Listkiewicz nie zbiera kup po psie”), tylko z armatą dużego kalibru nacelowaną w grube ryby.

No to Przemo musiał zebrać ekipę (jednego dziennikarza za gruby hajs mu sprzedaliśmy – to najwyższy transfer od czasów przejścia Vrdoljaka do Legii za milion euro) i oczywiście szło jak po grudzie. Dziennikarstwo rok w rok studiuje całe mnóstwo osób, a na koniec nie ma z kogo wybrać. Wielu próbuje zaistnieć poprzez zakładanie stron w internecie, ale niestety zazwyczaj te strony dotyczą futbolu zagranicznego („Napisałem sylwetkę Wayne’a Rooneya” – proszę rzucić okiem, „Wszystkie grzechy Mourinho, rozsmarowałem go” – zachęca nastolatek). Chcesz pisać o futbolu zagranicznym – bardzo proszę, ale to zawsze będzie tylko hobby. Bo dziennikarstwo to przecież nie tylko przetwarzanie wiadomości napisanych przez kogoś innego w obcym języku, ale też wyjście do ludzi, na ulicę, na trening, nawiązanie kontaktów, zdobycie informacji. Kiedy ktoś mnie pyta, co zrobić, by zostać dziennikarzem, to odpowiadam krótko: ruszyć dupę. Już tym się łatwo wyróżnić.

„A, ruszyć dupę… Mądrzejszej rady pan nie ma?” No nie mam. Jak powiedział kiedyś ktoś błyskotliwy (Tolkien?): nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku. I z tym pierwszym krokiem zawsze są największe problemy. Hmm, mieszkasz w Krakowie? Nie pisz o Lewandowskim z Dortmundu, nie ustalaj taktyki za Fornalika, tylko załóż stronę o krakowskim futbolu, chodź dzień w dzień na treningi (i Wisły, i Cracovii!), rozmawiaj z ludźmi, zamieszczaj reportażyki i wywiady. Jeśli naprawdę umiesz pisać i masz lekkość kreowania tematów, jeśli jesteś systematyczny i uparty, jest duża szansa, że w ciągu 12 miesięcy otrzymasz propozycję pracy. Tyczy się to praktycznie każdego miasta w Polsce. Pamiętam jak kiedyś szukałem korespondenta do „Przeglądu Sportowego” z Poznania i mimo że dysponowałem niezłym budżetem, trudno było kogokolwiek pozyskać. Ostatecznie zdecydowałem się na Maćka Henszela z „GW”, ale czy przez kolejne lata Maciek napisał cokolwiek, co do dziś bym pamiętał – niekoniecznie. Zasada „na bezrybiu i rak ryba” jak najbardziej obowiązuje.

Reklama

Jest wiele branż, w których na dzień dobry szef pyta potencjalnego pracownika o „doświadczenie”. Dziennikarstwo jest o tyle specyficzne, że doświadczenie każdy może wyrobić na własną rękę, ponieważ sposobów komunikacji ze światem wymyślono od groma. Gdzieś widziałem chłopaka, który przepytuje przez skype’a polskich piłkarzy, a później wrzuca to na youtube – i bardzo fajnie, miał swój pomysł i go realizuje, za chwilę będzie gdzieś ubiegał się o pracę i już będzie mógł się czymś pochwalić. Dzisiaj do „Faktu” powinna stać kolejka starszych i młodszych dziennikarzy, z teczkami pełnymi własnych tekstów. Ale żadnej kolejki nie ma, są tylko zmartwienia nowego szefa: kogo by tu…

Kiedy szedłem na egzamin ustny na UW (zaoczne, wtedy już bardzo intensywnie pracowałem), wyczytałem: ewentualna udokumentowana współpraca z mediami będzie dodatkowym atutem. Posiedziałem godzinę w domu, wyciąłem z kilogram swoich tekstów, wziąłem ze sobą. W czasie egzaminu szacowne grono profesorów – po zapoznaniu się z wycinkami – zadało mi tylko jedno pytanie: – Jaki dzisiaj będzie wynik?

Akurat reprezentacja grała mecz. Przyjęli mnie na bazie dorobku.

Dzisiaj każdy, kto ubiega się o pracę w gazecie, powinien przyjść tak przygotowany, jak ja wtedy na UW. Każdy sam może sobie stworzyć platformę i na niej publikować. A jeśli to dla niego za trudne, jeśli mu się nie chce, jeśli traci zapał po miesiącu – to znaczy, że raczej nic z takiej osoby nie będzie i że już teraz trzeba zająć się wypiekaniem ciastek (bardzo pożyteczny zawód, na pewno bardziej pożyteczny niż dziennikarstwo sportowe – bez ironii). Piszę to wszystko dlatego, ponieważ tak do mnie, jak i do Przemka ktoś ciągle zgłasza się po radę, a najczęściej po opinię na temat własnej twórczości (i oczekuje, że dzięki tej twórczości gdzieś się zaczepi). Odpisuję więc wszystkim za jednym zamachem: ruszcie dupy. Nie dostaniecie nigdzie pracy dzięki pisaniu, że Messi jest dobry, a Van Persie umie zalutować – wiedziałem o tym już wcześniej, zero zaskoczenia. Wyłączcie Canal+, zamknijcie laptopa, wyjdźcie z domu i szukajcie tematu, którym naprawdę będziecie mogli się pochwalić. Własnego. Z większością piłkarzy ekstraklasy nikt nie rozmawia, a oni z chęcią by sobie pogadali. Idźcie, poproście, któryś się zgodzi. Zróbcie wywiad. I tak dalej… Nawet jeśli mieszkacie w jakiejś dziurze, o której Bóg zapomniał, zapewne w promieniu pięćdziesięciu kilometrów żyje sobie ciekawa postać, którą można odwiedzić. Jakiś Zenon Burzawa czy inny Jegor.

Trudno jest zostać dziennikarzem piszącym o piłce, ponieważ miejsc pracy jest bardzo niewiele (trzydzieści, a może i mniej?). Statystycznie rzecz biorąc – łatwiej jest zagrać w reprezentacji w piłkę nożną niż żyć z pisania o futbolu. Z góry więc zaznaczam: raczej się nie uda. Na 99 procent się nie uda. Raz na jakiś czas otwiera się jednak okienko, przez które można wskoczyć na jedno czy dwa zwolnione krzesła (plus krzesła poza Warszawą, nawet jeśli zajęte, to wciąż względnie łatwe do przejęcia). Jak teraz – w przypadku „Faktu”. Wtedy warto mieć plecak pełen własnych „wycinków”, notes pełen kontaktów i głowę pełną pomysłów. Jeśli nie umiesz skompletować takiego hat-tricka: to twoja wina. Skompletuj i czekaj na następną szansę, która – oczywiście – może się nigdy nie pojawić.

Z tego co wiem, w bólach, bo w bólach, ale zespół w „Fakcie” został w końcu stworzony. Będę uważnie śledził zachodzące tam zmiany, bo po prostu lubię czytać o piłce. Pisanie do tabloidów – tzn. dobre pisanie do dobrych tabloidów – to wyższa szkoła jazdy, coś znacznie bardziej skomplikowanego niż się wszystkim wydaje. Trudniej napisać perełkę na 800 znaków niż na 4800 znaków, chociaż kto tego nie doświadczył, ten nie uwierzy. Trudniej znaleźć temat do tzw. brukowca niż do zwykłej gazety (tzn. trudniej, o ile przejmujesz się zawartością prawdy w tekście). „Super Express” ma dobry dział – przede wszystkim ma Piotrka Koźmińskiego – ale moim zdaniem czasami bywa za grzeczny, za delikatny. A tabloid czasami musi rozdrapywać rany nie tyle do krwi, co do samego mięsa. A potem jeszcze – posypać solą. I przypalić. Przyda się papierowa konkurencja dla Weszło.

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...