Xabi Alonso grał w piłkarskim Klasyku 20 razy i… dobrze wie, jakie to uczucie go przegrać. Trafił bowiem na okres największej Barcelony, tej z Pepem Guardiolą u steru i dziewięciokrotnie uznał jej wyższość, a tylko pięć razy wygrywał. Jako trener jeszcze z Barcą nie grał, ale w dotychczasowych „wielkich” meczach na ławce często sobie nie radził. Czy ten będzie inny? I czy potwierdzi, że Florentino Perez słusznie na niego postawił, ufając – jakby nie było – szkoleniowcowi, który wciąż jest na dorobku?
![Panie Alonso, czas na weryfikację, czy jesteś pan kozak [KOMENTARZ]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/10/xabi-alonso-2-scaled.jpg)
Kliknij tutaj i oglądaj El Clasico w CANAL+
Xabi Alonso zaczął świetnie, ale…
Gdy Xabi Alonso przyszedł do Realu Madryt, jego misja była prosta: zbudować ten zespół od nowa, na swoją modłę.
Pomóc mieli mu w tym nowi gracze: Dean Huijsen, Alvaro Carreras, Trent Alexander-Arnold czy Franco Mastantuono. To znacznie więcej, niż dostał w ostatnich sezonach Carlo Ancelotti, ale właściwie były to – może poza Mastantuono – transfery wymuszone, potrzebne Królewskim uzupełnienia. A i tak zabrakło na przykład kreatora gry w środku pola, co – bądźmy szczerzy – czasem nadal po Realu widać.
Alonso dostał też ekipę inną, bo odeszli ostatni weterani – Luka Modrić i Lucas Vazquez. W Madrycie z lat „pierwszego Ancelottiego” czy ligomistrzowego hat-tricka Zidane’a ostał właściwie tylko Dani Carvajal. Nikt poza nim nie gra w Realu od co najmniej dekady, a sam kapitan Królewskich wracał przecież przed tym sezonem po ciężkiej kontuzji i nie było wiadomo, w jakiej formie po tym powrocie będzie.
Alonso dostał więc w pewnym sensie czystą kartę. Przyszedł, bo wiele osób tego chciało i po tym, co robił w Bayerze Leverkusen, wydawał się kandydatem oczywistym. Przyszedł, bo miał dać Realowi nowe natchnienie, wprowadzić inną filozofię gry, bardziej fizyczną, opartą na pressingu, doskoku, chęci posiadania piłki. I to długimi momentami widać, choć są i mecze, w których Królewscy mają spore problemy.
Ale na razie właściwie wszystko wygrywają. Nie ma co liczyć tu Klubowych Mistrzostw Świata, które dla Realu były właściwie przygotowaniami do sezonu, a dla Alonso – poligonem doświadczalnym. Jednak i tak było tam nieźle, nawet jeśli zakończyło się to zmieceniem przez PSG w półfinale. Ważne są liga i Liga Mistrzów. A tam bilans Xabiego Alonso-trenera wygląda znakomicie.
12 meczów. 11 zwycięstw. 1 porażka. 28:10 w bramkach.
Niby nie ma więc powodów do narzekania. Ale wiadomo – kibic zawsze jakieś znajdzie. Real może być liderem ligi, może mieć komplet punktów w Lidze Mistrzów. A jednak to jeszcze nie to. Nie ten styl, nie taka gra. Może nie jest to schyłkowy Ancelotti, ale na pewno długimi fragmentami Królewscy nie porywają. Często brakuje skuteczności. Drużynę długo ciągnął niemal w pojedynkę Kylian Mbappe. W obronie zdarzają się proste pomyłki.
No i jeszcze jedno: ten mecz z Atletico. Derbowy rywal Królewskich grał do tamtego spotkania kiepsko, regularnie tracił punkty w lidze. Ale nagle, w 7. kolejce, wyszedł na Wanda Metropolitano z zupełnie innym nastawieniem. Zaskoczył Los Blancos, obnażył ich problemy. I wygrał ostatecznie 5:2, a piątka zapakowana rywalowi w takim meczu to w Hiszpanii największy dyshonor, jaki można mu uczynić. Dla jednych marzenie, dla drugich – hańba.
I Xabi Alonso z tą hańbą musiał się pogodzić. Zrobił to, przepracował ją – razem ze swoimi zawodnikami – szybko, bo kolejne cztery mecze (w tym trzy w lidze) wygrał. Jednak tamta porażka tkwi gdzieś z tyłu głowy fanów.
Bo istnieje, jak się zdaje, u Alonso pewna tendencja.
Te wielkie mecze, czyli o co tu chodzi, panie Alonso?
Trudno ostatecznie stwierdzić, jak radzi sobie Xabi Alonso w największych meczach. Teoretycznie bilans ma dobry, ale sęk w tym, że to w dużej mierze zasługa jednego sezonu – 2023/24. To wtedy jego Bayer Leverkusen przeszedł przez całą Bundesligę niepokonany. I to wielka rzecz, nikt wcześniej w całej historii niemieckiej najwyższej ligi jej nie osiągnął, a Xabi i jego ferajna w ten sposób wygrali pierwszy w historii Leverkusen tytuł mistrzowski.
Wypada oddać honory, skłonić się nisko i pogratulować.
Sęk w tym, że w tamtym sezonie Bayer przegrał jedno spotkanie. Akurat finałowe – w Lidze Europy, przeciwko Atalancie.
Jasne, finały – jak i każdy inny mecz – można przegrać. Nie ma właściwie wśród największych piłkarzy globu takiego, który mógłby powiedzieć, że nigdy nie zszedł z boiska po meczu o trofeum ze zwieszoną głową z powodu porażki. U trenerów wygląda to identycznie. Tyle że Alonso i cały Bayer kompletnie przegrali tamten mecz – taktycznie, fizycznie, nastawieniem – właściwie od pierwszej minuty. Atalanta zmiotła ich z boiska, Gian Piero Gasperini triumfował, a Ademola Lookman wyglądał, jak gość z 6B grający na rywali z 3A.
Skończyło się wówczas 3:0, a mogło i wyżej.
Podobnie bywało i w kolejnym sezonie. Alonso nie był bowiem w stanie wygrać tych najbardziej znaczących spotkań. W lidze niby dwukrotnie remisował z Bayernem – który nie był już tak słaby, jak sezon wcześniej – jednak te remisy nic Bayerowi nie dawały, bo rywale w tabeli byli daleko od nich. Liczyła się tylko wygrana. W Lidze Mistrzów skarcił już Aptekarzy – i to solidnie – Liverpool w fazie ligowej. A potem zrobił to, no właśnie, Bayern. Gdy przyszło co do czego, ekipa Vincenta Kompany’ego dała rywalom lekcję najważniejszych rozgrywek.
Bayern wygrał 5:0 w dwumeczu, ale już po pierwszym spotkaniu – 3:0 na Allianz Arenie – wszystko było jasne. A w rewanżu Alonso i jego piłkarze nie byli w stanie wykrzesać z siebie choć trochę wiary w remontadę. W Pucharze Niemiec w tamtym sezonie Bayerowi udało się wyeliminować Bawarczyków… ale tylko po to, by odpaść, sensacyjnie, z trzecioligową wówczas Arminią Bielefeld w półfinale.
Trudno to nawet uznać za wielki mecz. To była po prostu wpadka.
Nie można przy tym odmówić Alonso jednego – po wielkim sezonie nie spadł gdzieś w doły tabeli ligowej. Doprowadził Bayer do wicemistrzostwa, utrzymał pewien poziom. Bo jego Aptekarze nadal skutecznie punktowali, większość rywali z niższej półki spokojnie ogrywali, a czasem porywali się i na tych na papierze lepszych. Ale te mecze szczególne, najważniejsze… właściwie wszystkie ostatecznie zakwalifikować można na jego niekorzyść.
A w Realu? 0:4 z PSG – porażkę, jak pisaliśmy, da się zaakceptować, jednak gra Królewskich była absolutnie fatalna – a potem to felerne 2:5 od Atletico. Tam zresztą Hiszpan pokazał, że wciąż fachu się momentami uczy. Zaryzykował bowiem z wprowadzeniem na boisko od pierwszej minuty Jude’a Bellinghama, który niedawno wrócił po kontuzji. Anglik grał słabo, Realowi brakowało kontroli. I skończyło się, jak się skończyło.
Xabi Alonso ma więc swoje do udowodnienia. I dziś może dostać ku temu okazję.
Mecz nad mecze. A dla Alonso: weryfikacja
Są kibice i Realu, i Barcelony, dla których nie ma ważniejszego spotkania. Tytuły ostatecznie przyjdą, to pewniak, więc niekoniecznie trzeba się nimi przesadnie przejmować. Dla tych fanów więc to upokorzenie rywala jest rzeczą najważniejszą. Wygrana w El Clasico liczy się jak nic innego na świecie. Piłkarze, którzy ją odniosą są noszeni na rękach, podobnie trenerzy. Xabi Alonso miał kilka okazji – choć nie za wiele – by przekonać się o tym w tej pierwszej roli.
Teraz spróbuje zrobić to i w drugiej.
Trzeba przyznać, że Carlo Ancelotti zostawił mu niewdzięczną sytuację. Poprzedni sezon to ciąg mniejszych lub większych kompromitacji Realu w Klasykach. Począwszy od 0:4 w lidze, i to na Santiago Bernabeu, przez porażkę 2:5 w finale Superpucharu Hiszpanii oraz 2:3 (po dogrywce) w meczu o Puchar Króla, aż po 3:4 (mimo prowadzenia 2:0) w drugim meczu ligowym. Cztery porażki w sezonie, do tego paskudny bilans bramek – 7:16.
Wszyscy fani Królewskich oczekują, że tym razem będzie inaczej. Zresztą to Real może przystąpić do tego meczu jako (minimalny) faworyt. Obie ekipy w ostatnich tygodniach co prawda nie zachwycają, obie też są osłabione, ale to Królewscy są liderem – z dwoma punktami przewagi – ligi, a do tego mają fantastycznie grającego Kyliana Mbappe, który już w zeszłym roku udowodnił, że strzelać Barcelonie potrafi.
Piłka jest więc po stronie Alonso. Ale w roli trenera nie miał jeszcze okazji przeżyć takiego meczu. Jasne, grał o trofea (dwa razy wygrał, raz przegrał), zdobywał tytuł ligowy, rywalizował z Bayernem czy Liverpoolem. Ale to wszystko mecze o mniejszym napięciu niż El Clasico. Smak tego starcia poznał jako piłkarz, jednak teraz to on ma za zadanie ustawić zespół, znaleźć sposób na rywala. I na jego głowę spadnie ewentualna porażka, a z nią – wątpliwości, czy aby na pewno powinien Królewskich trenować.

Bo to taki klub i taka atmosfera. Już po meczu z Atletico – mimo że Real poza tym miał na koncie (i nadal ma) same wygrane – w hiszpańskiej prasie pojawiły się takie pytania. Z drugiej strony: Florentino Perez zapewne patrzy na świat bardziej pragmatycznie. Zaufał Alonso, więc da mu czas, a liczyć będzie się niekoniecznie to co w Klasykach, a to co na końcu sezonu zostanie włożone do gabloty. Bo ta w Realu Madryt ma się zapełniać, to główny cel.
Kto wie jednak, czy dla Alonso nie będzie to bardzo istotny mecz. Nie tylko ze względu na jego wagę w oczach fanów. Ale po prostu – jako spotkanie, które może potwierdzić, że tak, to trener z górnej półki. Trener gotowy na wielkie mecze i, przede wszystkim, trener w pełni gotowy na Real Madryt oraz jego wymagania.
Innymi słowy: Xabi Alonso może dziś udowodnić – a przynajmniej wstępnie potwierdzić – że faktycznie jest trenerskim kozakiem. To jego weryfikacja. Druga taka w tym sezonie, tym ważniejsza, że tej pierwszej – na Wanda Metropolitano – nie przeszedł pomyślnie.
Czy teraz będzie inaczej?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix