Gdy odchodził, obiecał kibicom, że wychowa syna na fana Liverpoolu. Dla The Reds grał przez pięć lat, ale ledwie kilka miesięcy wystarczyło, by fani go pokochali. W barze każdy chciał stawiać mu piwo. Gdy pił kawę w kawiarni, podchodzili kibice i prosili go o to, by został w klubie. Do dziś – choć minęły już niemal dwie dekady – pamiętają mu niesamowite gole przeciwko Luton i Newcastle czy trafienie z finału Ligi Mistrzów. Kochał go Steven Gerrard, dla którego był idealnym partnerem w pomocy. Xabi Alonso w Liverpoolu spędził pięć lat i wielokrotnie sprawiał, że fani mogli świętować. Dziś wróci na Anfield w roli trenera Realu Madryt i postara się tych samych kibiców zasmucić. Ale nawet jeśli tak się stanie – pewnie mu wybaczą. To w końcu honorowy scouser.

Xabi Alonso. Jak Bask stał się adoptowanym dzieckiem Liverpoolu
Steven Gerrard po latach stwierdził, że nigdy nie grał z lepszym pomocnikiem. – Najlepszy podający, to on kontrolował tempo gry. Chciałbym móc znowu z nim zagrać – mówiła legenda Liverpoolu. Xabi Alonso, o którym się w ten sposób wyrażał, był jego partnerem przez pięć lat. Razem wygrali Ligę Mistrzów, razem zachwycali przez lata. Gerrard dla wielu jest najlepszym piłkarzem w historii tego klubu.
Ale Xabi Alonso był – i pozostaje nim mimo upływu lat – adoptowanym synem Liverpoolu. Honorowy scouser, tak o nim mówiono, a Hiszpan twierdzi, że do dziś podchodzą do niego fani The Reds i dziękują za pięć sezonów gry dla ich klubu. Zresztą i tamtejsi kibice, i sympatycy Realu Madryt czy Bayernu Monachium zgodzą się zapewne co do jednego – że oglądać Alonso w koszulce ukochanego zespołu to czysta przyjemność.
Ale to Liverpool pozostaje specjalnym miejscem w karierze Xabiego. Tam stał się graczem światowego formatu. Tam odniósł pierwszy wielki sukces. W 2024 roku sporo mówiło się też o tym, że to tam mógłby postawić kolejny – po Bayerze Leverkusen – krok w karierze trenerskiej. Ale wtedy został w Niemczech, zresztą z Aptekarzami pojawił się na Anfield przy okazji meczu Ligi Mistrzów. I zebrał solidne lanie od ekipy, którą przejął Arne Slot.
Ubiegłoroczny mecz Liverpoolu z Bayerem.
A teraz znów tam przyjedzie. Jednak już nie z Bayerem, a z Realem Madryt. Czyli tym samym klubem, do którego odszedł z Liverpoolu w 2009 roku. To powrót sentymentalny, więc wspominajmy: jak Alonso sprawił, że cichego, spokojnego Baska pokochali głośni fani z robotniczego miasta?
Spis treści
Hiszpański Liverpool, czyli wkracza Rafa Benitez
Sytuacja Liverpoolu w 2004 roku była co najwyżej średnia, przynajmniej jak na ambicje tego klubu. W sezonie 2003/04 The Reds zajęli w Premier League czwarte miejsce, ostatnie premiowane grą w Lidze Mistrzów. Ale z klubem postanowił pożegnać się Michael Owen, który regularnie zapewniał im gole i prowadził ich do wygranych. Odszedł wtedy – a w jego ślady pójdzie z czasem jeszcze kilku piłkarzy, w tym Alonso – do Realu Madryt.
W Liverpoolu postanowili też rozstać się wtedy z Gérardem Houllierem, który prowadził ten zespół od 1998 roku. Swoje wygrał – za jego kadencji piłkarze z Merseyside zdobyli Puchar Ligi, Puchar Ligi Angielskiej (dwukrotnie), Puchar UEFA i Superpuchar Europy oraz Tarczę Wspólnoty. Jednak niemal wszystkie te trofea w pierwszej połowie jego kadencji. Potem kolejnych pucharów do gabloty nie przybywało.
Nastąpiła więc zmiana. A w miejsce Houlliera sprowadzony do klubu został Rafa Benitez.
Hiszpański trener dopiero co wygrał La Ligę z Valencią, zresztą po raz drugi – wcześniej zrobił to w sezonie 2001/02. W Liverpoolu uznali, że to on ma stworzyć nowy zespół, walczący o najwyższe cele. Benitez stwierdził, że potrzebuje do tego transferów. A że miał rozeznanie na hiszpańskim rynku, to The Reds szukali piłkarzy w dużej mierze tam. Co prawda najdroższym transferem tamtego okna był Djibril Cissé, wyciągnięty za 20 milionów z francuskiego Auxerre w miejsce Owena, ale do klubu trafili też Luis Garcia (z Barcelony), Josemi (z Malagi), a zimą Fernando Morientes (z Realu Madryt) czy Mauricio Pellegrino (z Valencii). W kolejnych sezonach doszli też Pepe Reina, czyli dusza towarzystwa, u której spotykali się często wszyscy Hiszpanie, czy Fernando Torres.
No i był też ten najważniejszy. Xabi Alonso, wyciągnięty z Realu Sociedad, którego był wychowankiem.
Liverpool wydał na niego 16 milionów euro. Na tamte czasy w sumie sporo, bo Alonso nie grał w wielkim klubie, był defensywnym pomocnikiem i dopiero zaczął „potwierdzać” się na arenie międzynarodowej. Nie zdołał się też przesadnie wyróżnić na mistrzostwach Europy, gdzie Hiszpanie odpadli w grupie – zagrał w dwóch meczach z trzech, z czego w jednym z ławki.
Ale Benitez w pełni w niego wierzył. Słusznie.
Wielka przygoda Xabiego Alonso
– Benitez powiedział nam: „Ten zawodnik nas wzmocni, myślę, że jest fantastycznym graczem”. Już mówił mi, jak zespół może się poprawić, rozmawialiśmy o taktyce – wspominał Jamie Carragher, który był wtedy drugim kapitanem Liverpoolu, w Redmen TV. – Pomyślałem sobie: „Kim on myśli, że jest?”. Ma 22, lata, przychodzi tu z Hiszpanii i chce nam mówić, co robimy źle? Najpierw zobaczmy, jak będziesz grać w tej koszulce.
Carragher – jak i inni – szybko jednak dostrzegł, że Benitez miał rację. Alonso był wzmocnieniem. Alonso doskonale rozumiał futbol. A przede wszystkim – Alonso sprawiał, że wszyscy wokół niego stawali się lepsi.
Sam Xabi cieszył się z kolei tym krokiem, jaki postawił w swojej karierze. Mówił, że to dla niego nowe wyzwanie, podobało mu się. Nie bał się zmiany otoczenia, nowego języka – hiszpański trener i kilku kolegów pewnie tu pomagało – i innej drużyny. Nie żałował, że sprowadzenie go nie powiodło się wtedy… Realowi Madryt, który ponoć wycofał się, gdy usłyszał, że trzeba będzie wydać więcej niż 10 milionów euro.
– Naprawdę mam nadzieję, że będę tu długo – mówił o Liverpoolu. – Rafa Benitez kupił mnie nowym projektem, ale też całą atmosferą wokół klubu. To wielka przygoda, a ja byłem gotowy na taką zmianę w piłkarskiej kulturze. W San Sebastian żyłem z rodziną i przyjaciółmi, teraz przebywam głównie z ludźmi z klubu, ale po prostu muszę się do tego zaadaptować.
To faktycznie mogła być spora zmiana, bo Alonso – choć miał już niemal 23 lata i całkiem nieźle zarabiał – do momentu przejścia do Liverpoolu… nadal mieszkał z rodzicami. Nie widział potrzeby wyprowadzania się. W swojej okolicy znał wszystkich od dzieciństwa (nawiasem mówiąc kilka minut spacerkiem od rodzinnego domu Alonso wychowywał się Mikel Arteta), miał tam wielu przyjaciół. W Anglii zaczął budować nowe życie. Mówił jednak, że od początku poczuł się tam przyjęty znakomicie.
I może to przełożyło się na boisko. Bo na nim z kolei Alonso grał koncerty, niczym najlepszy pianista podczas Konkurs Chopinowskiego. Eksperci w Anglii mówili o nim, że jest „ludzkim metronomem”, tak dobrze wyznaczał tempo gry Liverpoolu.

210 meczów, 19 goli i 18 asyst – to liczby Alonso w Liverpoolu. Nie oddają one jednak w pełni tego, jak ważny był dla tego klubu. Fot. Newspix
Choć zaczął od porażki – jego debiut przypadł na mecz z Boltonem w lidze. Alonso zagrał pełne 90 minut, ale Liverpool przegrał 0:1. Zresztą w tych pierwszych tygodniach wyniki mocno falowały, dało się odczuć, że to nowy początek, a drużyna stara się przyzwyczaić do stylu pracy Beniteza. Alonso też, choć jedno było widać od razu – że jakości w tym gościu starczyłoby na obdzielenie kilku innych piłkarzy.
A że przy tym Xabi nie bał się pracować na boisku, to w Liverpoolu z miejsca stał się kluczowym graczem.
Xabi A i Stevie G
– Oczywistym było, że Alonso jest genialny już po naszej pierwszej sesji treningowej, w sierpniu 2004 roku – mówił Steven Gerrard. A kolejni fani przekonywali się o tym z każdym meczem. Xabi robił to, co umiał najlepiej. Kontrolował tempo gry, dyrygował całą linią pomocy i podawał na milimetry – nawet w przypadku zagrań na kilkadziesiąt metrów.
– Z hiszpańskiej perspektywy najważniejsza jest piłka – jej posiadanie, wiedza, co z nią zrobić i kiedy to zrobić. Tożsamość jest jasna. Technika jest kluczowa, a inteligencja – fundamentalna. Trzeba graczy, którzy potrafią interpretować mecz, zaadaptować się do tego, co na boisku. Nie takich, którzy ograniczają się do jednej konkretnej umiejętności czy charakterystyki – mówił Alonso o tym, jak stara się grać.
I on, i Gerrard mieli tych umiejętności wiele. Dlatego ich współpraca szybko stała się podstawą do dobrych wyników The Reds.
Przy takim gościu jak Xabi, Steven Gerrard mógł pozwolić sobie na więcej wypadów do przodu, w poszukiwaniu asyst i goli. Alonso zabezpieczał jego tyły, ale też szukał okazji, by do niego zagrać. Obaj szybko – jak to wielcy pomocnicy – doskonale się zrozumieli i uzupełniali. Jeden był spokojny, opanowany, potrafił zwolnić grę, gdy akcja tego wymagała. Drugi dynamiczny, szukał okazji do jej przyspieszania czy to podaniem, czy swoim ruchem.
Wspólnie funkcjonowali, jakby urodzili się do tego, by grać razem. A uzupełniani przez Harry’ego Kewella, Vladimira Smicera czy – na bokach pomocy – Johna Arne Riisego i Luisa Garcię, w ogóle tworzyli znakomitą linię pomocy. Choć ta najbardziej ukochana przez fanów Liverpoolu stworzyła się chyba na sezon 2007/08, gdy w klubie już jako pełnoprawny zawodnik był Javier Mascherano. The Kop regularnie śpiewała wtedy: „We’ve got the best midfield in the world, we’ve got Xabi Alonso, Momo Sissoko, Gerrard and Mascherano”.
I faktycznie, Alonso odpowiadał za dyktowanie tempa gry i posyłanie fantastycznych podań. Sissoko był pełen energii, nieustępliwy i wszędobylski… tyle że wtedy grał już mało, a w przyśpiewce był nieco na wyrost. Mascherano – później grający też przecież jako obrońca – był zmorą dla rywali, atakował ich wszędzie na boisko, walcząc o piłkę i wspomagając defensorów. A Gerrard? Gerrard dokładał wszystko po trochu, łącznie z liczbami.
Jedyny problem jest taki, że akurat ta linia pomocy niczego nie wygrała. A ta z sezonu 2004/05 przeszła do historii.
W kierunku Stambułu
Wszyscy wiemy, dokąd zmierza ta opowieść, prawda? W sezonie 2004/05 Liverpool nadal nie imponował przesadnie w lidze – ostatecznie skończył piąty w tabeli – czy krajowych pucharach. Ale w Lidze Mistrzów to był sezon, który ostatecznie miał przejść do historii nie tylko klubu, ale i całego futbolu.
The Reds zaczęli od decydującej fazy eliminacji… i nie zaimponowali. Z austriackim Grazer wygrali 2:0 na wyjeździe, ale w rewanżu przegrali 0:1 i mało brakowało, by musieli grać z teoretycznymi outsiderami dogrywkę. W grupie też nie było wybitnie – pierwsze trzy mecze to 2:0 z Monaco, ale potem 0:1 w Pireusie z miejscowym Olympiakosem i 0:0 z Deportivo La Coruna na Anfield. Poprawić sytuację udało się wygraną w Hiszpanii (1:0 po samobóju), ale gdy Monaco wygrało z Liverpoolem u siebie, to podopieczni Beniteza wiedzieli jedno.
Musieli wygrać u siebie z Olympiakosem. Albo 1:0, albo dwoma bramkami.
Udało się, choć strzelanie rozpoczął Rivaldo. Liverpool rozkręcił się dopiero po przerwie. W 47. minucie trafił Florent Sinama-Pongolle (tak, on też był w tej ekipie), a w 80. i 86. kluczowe bramki dorzucili Neil Mellor i Steven Gerrard. Anglicy wyszli rzutem na taśmę – mieli tyle samo punktów co ich bezpośredni rywale, ale lepszy bilans meczów bezpośrednich. To był jednak ostatni moment na drodze do finału, gdy tak cierpieli.
1/8 finału to rozbicie Bayeru Leverkusen – 6:2 w dwumeczu. W ćwierćfinale odprowadzili Juventus wygrywając 2:1 u siebie i bezbramkowo remisując na wyjeździe. W półfinale przyszło bezpośrednie starcie z Chelsea. Na Stamford Bridge było bez bramek. W rewanżu już w 4. minucie trafił Luis Garcia i tyle wystarczyło, więcej goli nie padło. To ostatnie spotkanie Xabi Alonso oglądał z trybun, zawieszony za żółte kartki. Po ostatnim gwizdku pobiegł sprintem, przedzierając się przez tłumy fanów, na murawę.
Chciał świętować z kolegami. Mówił, że był im wdzięczny za to, że wprowadzili drużynę – i jego – do finału. Oddawał zasługi.
A potem przyszedł czas na sam finał.
Pierwszy karny w karierze
Wiadomo – to był prawdziwy rollercoaster. Milan rozpoczął strzelanie już w 1. minucie i po stronie Liverpoolu wszystko się posypało. Do przerwy było 3:0. I, zdawałoby się, zero nadziei dla angielskiej ekipy.
– Pamiętam, jak nieszczęśliwy byłem w przerwie z powodu swojego występu. Niektórzy zawodnicy byli kompletnie załamani. Słyszało się komentarze jak: „Okej, jest po wszystkim” czy „Nie mamy szans”. Potem jednak Rafa Benitez wygłosił swoje przemówienie, bardzo taktyczne. Powiedział nam, co robimy źle i co powinniśmy zmienić – wspominał Alonso.
Benitez zaliczył wtedy być może najlepsze 15 minut w karierze. Na drugą połowę jego Liverpool wyszedł grając inaczej, tak naprawdę z trójką z tyłu. Przede wszystkim – zwiększył nacisk na Pirlo, przy którym mieli stale znajdować się Gerrard i Garcia. Włoch musiał przez to pilnować jednego z nich, a drugiego powierzać Gennaro Gattuso. Naciskanie na Pirlo pressingiem sprawiało też, że cofać do rozegrania musiał się Kaka, wspomagając kolegów.
A to sprawiało, że uwolniony był Alonso, który mógł robić to, co uwielbiał najbardziej – dyktować tempo gry. Nagle okazało się, że z tym Milanem da się rywalizować, że nie tacy Rossoneri groźni, jak pokazała to pierwsza połowa. Pierwszą bramkę, po dośrodkowaniu z lewego skrzydła, główką zdobył Gerrard. Drugą, strzałem z dystansu, wprowadzony jeszcze w pierwszej połowie Smicer. A trzecią Alonso, z dobitki po wykonanym przez siebie karnym.
– Dostaliśmy karnego i to ja miałem go wykonać… po raz pierwszy w profesjonalnej karierze. To prawda, nigdy wcześniej nie wykonywałem karnego. Od razu wiedziałem, gdzie chcę uderzyć. To nie był zły strzał, ale Dida zaliczył świetną interwencję. Na szczęście zareagowałem szybciej, niż kiedykolwiek w karierze – mówił Alonso. Liverpool po jego bramce wyrównał stan rywalizacji. Pomiędzy trafieniem Gerrarda a tym Hiszpana minęło ledwie sześć minut.
Tyle wystarczyło, by wszystko zaczęło się na nowo.
Więcej bramek już jednak nie padło – i w regulaminowym czasie gry, i w dogrywce. O wyniku zdecydowały karne. W nich Alonso nie uderzał, bo i nie musiał. Włosi zmarnowali trzy jedenastki. Liverpool wygrał, po comebacku stulecia. – Przed karnymi wierzyłem, że skoro doszliśmy tak daleko, to mamy szansę. To był pełen napięcia, dramatyczny moment – mówił Alonso. A jak było po ostatnim karnym – gdy Jerzy Dudek obronił strzał Andrija Szewczenki?
– Eksplozja radości. Euforia. Zacząłem biec, nawet nie myślałem o tym, co robię. Najlepsze w tym, poza radością z tego, co właśnie osiągnąłeś, jest wiedza, jaką radość sprawiłeś ludziom. Jak szczęśliwi byli fani Liverpoolu. To zostało w naszych wspomnieniach i napawało nas dumą. Po tylu latach to właśnie jest najlepsze, bo po to grasz. Bez kibiców piłka nie istnieje.
Milan co prawda zrewanżował się Liverpoolowi dwa lata później, też w finale. Ale kto by o tym pamiętał, prawda?
Honorowy scouser
Zdobycie Ligi Mistrzów zakończyło pierwszy sezon Xabiego Alonso z pięciu, jakie spędził w Anglii. Ale takiej radości już ponownie nie przeżył – co najwyżej tę związaną z wygraniem Superpucharu Europy czy Pucharu Anglii. Kilka razy wydawało się co prawda, że Liverpool powalczy o mistrzostwo, jednak ani razu w tamtym okresie tytułu nie zdobył. Xabi wielokrotnie mówił potem, że to jedna z tych rzeczy, których najbardziej żałuje, bo na tytule z Liverpoolem bardzo mu zależało. Nic dziwnego, od początku czuł się tam doceniany.
– Gdy grasz dla Liverpoolu, jesteś przywiązany do tego klubu na zawsze. Once a red, always a red – to nie tylko slogan, ale czysta prawda. Klub sprawia, że czujesz się tam bardzo komfortowo. Przeżyłem tam pięć znakomitych lat, ze wspaniałymi nocami w Europie. Każdy je pamięta. Wszędzie na świecie fani Liverpoolu przypominają ci, że jesteś częścią tej rodziny. […] Wciąż jestem fanem Liverpoolu i zawsze będę – opowiadał po latach.
Zachwycało go Anfield. Mówił, że to nie po prostu jeden z wiellu stadionów, ale prawdziwa świątynia futbolu. Kochał tamtejszą atmosferę, odśpiewywanie You’ll Never Walk Alone, to, jak ludzie rozmawiali o klubie. Twierdził, że od początku czuł, że to nie tylko klub, ale i rodzina, dlatego – po Realu Sociedad – uznał, że lepiej trafić nie mógł. Kibice też wkrótce tak uznali, bo dobrymi występami i swoim charakterem podbił ich serca.
– Ludzie są tu wspaniali. Chcą, żebyś był jednym z nich. Jeśli akurat jesteś w barze, każdy zaoferuje, że postawi ci piwo. Chcą, żebyś czuł się, że się chciany, akceptowany. Od początku to czułem – wspominał. W pamięci utkwić mógł mu moment, gdy mówiło się, że Liverpool może chcieć go sprzedać. To był 2008 rok, sezon przed tym, jak faktycznie odszedł. Klub potrzebował pieniędzy na inne transfery, a Alonso łatwo byłoby spieniężyć.
Kibice jednak nie chcieli o tym słyszeć. W trakcie przedsezonowego sparingu z Lazio właściwie dopingowali nie tyle zespół, co Xabiego Alonso.
– To znaczyło niesamowicie wiele, dla mnie był to bardzo emocjonalny moment. Jeśli mogłem mieć wątpliwości co do pozostania w klubie, to tamtego wieczoru znikły. To był sposób fanów na pokazanie mi, że chcą, bym został i że doceniają lojalność graczy, nie tylko tych lokalnych. Nie mogliby zrobić więcej, by pokazać mi, jak się czuli. Tak samo było, gdy szedłem do centrum Liverpoolu. Kiedy piłem kawę, zawsze ktoś podchodził i mówił: „Chcielibyśmy, żebyś został” – opowiadał Hiszpan.
Ostatecznie więc został, a fani świętowali, oczekując kolejnych wielkich chwil z Alonso. Bo ten regularnie dawał im momenty godne zapamiętania. Do dziś na Anfield wspomina się na przykład gola z Chelsea na Stamford Bridge, który zakończył ówczesną serię gospodarzy – 86 meczów bez porażki u siebie. Przede wszystkim jednak fani pamiętają gole z Luton i Newcastle – oba niesamowite (zresztą takich „zwykłych” to on niemal w Liverpoolu nie strzelał, większość była widowiskowa), oba z własnej połowy.
Ten pierwszy na pustą bramkę, z lewej nogi, po okiwaniu… bramkarza rywali w okolicach koła środkowego. Piłka wturlała się wtedy do siatki, przypieczętowując wygraną The Reds. Ale ten drugi to już czysta magia. Alonso odebrał piłkę rywalowi, rozejrzał się, początkowo chciał podać, ale zmienił zdanie. Poprawił raz, drugi (przy okazji uwolnił się spod opieki sędziego, który nieco mu przeszkadzał), po czym huknął z jakichś 60 metrów. Bramkarz rywali niby nie był źle ustawiony, ale strzał był świetnie wymierzony, a golkiper dodatkowo… poślizgnął się.
Piłka wpadła. Zrobiło się 2:0.
A więc do zarządzania środkiem pola, genialnych podań i ważnych trafień, dokładał i takie momenty magii. Łatwo zrozumieć, czemu gdy przedłużał kontrakt – do 2011 roku – fani świętowali. Alonso był honorowym scouserem, liverpoolczykiem. Ukochanym dzieckiem tego miasta, nawet jeśli z innej matki i z czasem adoptowanym.
Ale wszystko dobre, w końcu ma swój koniec. W tym przypadku koniec przypadł na 2009 rok.
Odszedł. Ale syna wychował, jak obiecał
Jak wspomniano: mało brakowało, a Xabi Alonso pożegnałby się z Liverpoolem już w 2008 roku. Rafa Benitez miał wtedy nowy pomysł na drużynę, chciał sprowadzić kilku graczy, ale brakowało mu na to pieniędzy. Do klubu miał ponoć trafić między innymi Garreth Barry. A odejść – właśnie Xabi Alonso, który choć rozumiał sytuację menadżera oraz zespołu i nie stwarzał problemów, to niekoniecznie zgadzał się z ich punktem widzenia.
Wtedy ostatecznie w klubie pozostał. Ale rok później to on sam zdecydował, że czas się z Liverpoolem pożegnać.
Zgłosił się po niego wówczas Real Madryt. Już po raz trzeci. Pierwszy raz Królewscy chcieli go sprowadzić w 2004 roku, ale odpuścili przez żądaną kwotę. Po raz drugi dwa lata później, w 2006 roku, po tym jak Liverpool wygrał Puchar Anglii.
– Powiedziałem im wtedy „nie”. Czułem się dobrze w Liverpoolu, podpisałem nowy kontrakt. Byłem w zespole dopiero dwa lata. To była inna sytuacja, niż w 2009 roku, gdy odchodziłem po pięciu latach. Wtedy myślałem, że może to już pora. Cieszyłem się grą w Premier League, kochałem klub, ale chciałem przeżyć inne rzeczy w swojej karierze – mówił Alonso.

Najpiękniejsze liverpoolskie chwile. Xabi Alonso i Sami Hyypia świętują po wygraniu Ligi Mistrzów. Fot. Newspix
Więc odszedł. Fani rozpaczali, ale chyba żaden z nich nie tak bardzo, jak… Steven Gerrard.
– Byłem zrozpaczony – przyznawał Anglik. – Ale nic nie mogłem zrobić. Xabi mówił już wcześniej, że chciałby rozpocząć nowy rozdział w karierze. Finalnie go dostał, więc nie można było stanąć mu na drodze. Mogliśmy mu tylko podziękować i iść dalej do przodu bez niego.
Liverpool zarobił na Alonso 30 milionów euro, część z tego wydał na Alberto Aquilaniego. Ten jednak niemal z miejsca doznał kontuzji, wypadł na dwa miesiące. The Reds zaliczyli wtedy słaby sezon, ligę skończyli na 7. pozycji. Dłuższy czas zajęło im nauczenie się gry bez Xabiego Alonso. Nie chodziło zresztą tylko o to, jak Hiszpan grał, ale też o fakt, że momentami na boisku był właściwie trenerem. Ustawiał innych zawodników, mówił im, co powinni robić, dyrygował tym wszystkim.
Gdy go zabrakło, wyrwa była niezwykle widoczna, z kolei w Madrycie dostali genialnego pomocnika na kolejnych pięć lat. A Alonso po Liverpoolu została miłość – wzajemna – i… syn. Ten urodził się bowiem właśnie wtedy, kiedy Xabi grał w Anglii. Alonso obiecał potem kilkukrotnie, że wychowa go na fana The Reds. Słowa dotrzymał.
Zresztą nic dziwnego. Na Xabim Alonso kibice Liverpoolu zawsze mogli polegać.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła cytatów: BBC, ESPN, Four Four Two, LFCHistory, Liverpool, Metro, The Anfield Wrap, The Guardian, The Sun, UEFA.