“Kiedy miasto nie wie gdzie jest, kim jest i czym jest, musi polegać na literaturze” – pisał o Trieście Claudio Magrisa, wybitny włoski autor. Pisał tak nie bez powodu, bo Triest to wyjątkowe miejsce na ziemi. Niemal od zawsze miasto przechodziło z rąk do rąk. Władali nim Rzymianie, Austriacy, Francuzi, Cesarstwo Austro-Węgierskie, ale też sami gospodarze, bo Triest bywał w swej historii podległy samemu sobie. Dlaczego o tym piszemy? Bo opowieść, którą wam zaserwujemy jest ściśle powiązana z przynależnością Triestu. W zasadzie jest ona częścią wojny o to miasto, którą niecałe sto lat temu toczyli Słoweńcy, Jugosłowianie oraz Włosi. Wojny, w której główną bronią był… futbol.
Historia Triestu. Faszyści, którzy wychowali mistrzów
No dobrze, ale dlaczego wszystkim tak bardzo zależało na tym, żeby zatknąć na ratuszu swoją flagę? Możemy mówić o narodowych pobudkach, bo nawet w czasach Austro-Węgier większość mieszkańców Triestu mówiło po włosku. Ważniejsze było jednak to, że Triest był miastem portowym, kluczowym strategicznie. W 1867 roku Austro-Węgry uczyniły zresztą z Triestu port nie byle jaki, a jeden z najważniejszych w kraju. Dlatego kiedy po 1918 roku Włochom w końcu udało się przeciągnąć miasto na swoją stronę, nie wszystkim się to podobało. Bo o ile Włosi stanowili większość mieszkańców Triestu, tak sporą mniejszością byli Słoweńcy. Słoweńcy, którzy wówczas nie mieli jeszcze własnego państwa, za to byli częścią Królestwa SHS – późniejszej Jugosławii. Ta z kolei miała po swojej stronie kumpla z szerokimi barami – Rosję.
To o tyle ważne, że obie nacje miały zupełnie odmienny światopogląd. Podczas gdy we Włoszech kwitł faszyzm, w Jugosławii do głosu dochodzili komuniści. Dlatego pierwsze kluby sportowe w Trieście były ściśle powiązane z poglądami politycznymi. W 1904 roku założono Ederę – klub republikański, wyraźnie opozycyjny wobec Austro-Węgier. W 1912 roku powstała natomiast Ponziana – klub zrzeszający socjalistów, wyraźnie prosłoweński, a później także projugosławski. Wreszcie, gdy Włosi odbili miasto, założyli swoją drużynę, profaszystowską Triestinę. A że faszyzm zaczął w Italii dominować, to Triestina szła w górę razem z nim. W 1929 roku, dekadę od chwili powstania, rywalizowała już o mistrzostwo kraju. Niespecjalnie podobało się to dwójce młodszych braci, których zresztą zmuszano do włączenia się w struktury Alabardatich, jak nazywano największy klub Triestu. Edera i Ponziana połączyły więc siły, próbując postawić się faszystom.
Jak się pewnie domyślacie, zespół będący w wyraźnej opozycji politycznej, w dodatku wspierany przez mniejszość narodową, nie miał w tamtych czasach łatwo. Podczas gdy Ponziana tułała się po niższych ligach, Triestinie w 1933 roku faszyści wybudowali stadion na 20 tysięcy miejsc. Zamysł był prosty – od samego początku klub miał być symbolem włoskiej myśli narodowej. Piłkarze z Triestu zaskakująco wpasowali się w ten motyw, dostarczając reprezentacji kraju świetnych zawodników. Jako pierwszy zaszczytu dostąpił Nereo Rocco, jednak największą sławę miastu przyniósł tercet Bruno Chizzo, Gino Colaussi oraz Pietro Pasinati. To oni stali za tym, że w sezonie 1937/1938 na trzy kolejki przed końcem Greghi tracili tylko dwa oczka do lidera rozgrywek.
Ostatecznie Triestina skończyła sezon na szóstym miejscu, jednak wspomniana trójka otrzymała nagrodę. Zostali powołani do Squadra Azzurra na mundial, który we Francji, który Włosi wygrali m.in. dzięki dwóm golom Colaussiego w finale z Węgrami. Filarem tej drużyny był też Pasinati, którego wkrótce za ogromne pieniądze przejął Milan. Klub z Triestu w latach świetności doczekał się łącznie aż ośmiu reprezentantów kraju. Dla porównania sąsiedzi z Ponziany nie wyszkolili żadnego tak wielkiego piłkarza.
Historia Triestu. Komuniści, którzy ukradli klub
Być może sukcesów piłkarzy Triestiny byłoby więcej, gdyby nie druga wojna światowa. Po niej Triest nie był już taki sam. W 1943 roku miasto zajęli naziści, którzy teren obok stadionu przekształcili w obóz koncentracyjny. Miasto oswobodzono co prawda dwa lata później, ale pojawił się pewien problem. Do Triestu przed aliantami przybył Tito wraz ze swoją jugosłowiańską armią. Jak wygląda wyzwalanie przez komunistów, dobrze w Polsce wiemy. Tito zafundował Włochom to samo. Foibe – tak nazwano krwawe porachunki komunistów z miejscową ludnością. Foibe oznacza po włosku głębokie doły w ziemi, do których żołnierze Tito zrzucali ofiary masowych mordów. Triest szybko stał się przedmiotem konfliktu między Jugosławią a Włochami. Bałkański dyktator zamarzył sobie bowiem zdobycie portu, w którym miał wielu sprzymierzeńców w osobie Słoweńców. Włosi rzecz jasna chcieli Triest odzyskać, więc konieczne były rozmowy. Te rozpoczęto na… boisku.
Na początku czerwca 1945 roku Triestina zagrała towarzyski mecz z jugosłowiańską armią. Spotkanie przyniosło chyba oczekiwany skutek, bo armia Tito zgodziła się wycofać za wskazaną linię, a miasto podzielono na dwie strefy. Pierwszą rządzili alianci, lecz nie weszła ona w skład Włoch. Utworzono Wolne Miasto Triest. Drugą część miasta przeszła natomiast pod rządy Jugosławii. Tym samym dopełniła się pewna linia graniczna, o której wspomniał sam Winston Churchill. – Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem – kontynent podzieliła żelazna kurtyna.
Powojenna Europa powoli wracała do życia, którego nieodzownym elementem był sport. Włosi planowali wznowienie rozgrywek Serie A, w których udział wziąć miał klub z Triestu. Ponziana podniosła wówczas głowę, domagając się gry w najwyższej lidze, w ramach rekompensaty za wieloletnie rzucanie im kłód pod nogi przez faszystów. Prośba ta – delikatnie ujmując – została wyśmiana przez włoską federację piłkarską. Ponzianie obiecano miejsce w Serie B, jednak ostatecznie trafiła do Serie C. Protesty zostały ordynarnie olane.
Szkopuł tkwi w tym, że mniejszemu klubowi z Triestu w zasadzie to… odpowiadało. Szefowie Veltrich, bo taki przydomek nosiła ta drużyna, od dawna współpracowali z JCP – komunistyczną partią popierającą aneksję Triestu przez Jugosławię. Włoska federacja piłkarska o tym nie wiedziała, dlatego groźby Ponziany, że ta dołączy do ekstraklasy grającej po drugiej stronie żelaznej kurtyny, brano za żart i klasyczny blef. Problem w tym, że nikt nie blefował. Richard Mills, autor książki “Polityka i futbol w Jugosławii” pisze: Jugosłowiańska gazeta “Nas Sport” ogłosiła dołączenie nowej drużyny do ligi – Amatori Ponziana Triest. Nie miała ona doświadczenia na takim poziomie rozgrywek i dołączyła do reszty stawki w momencie, w którym większość drużyn miała już na koncie pięć meczów.
Tak, dobrze słyszycie. Ligę poszerzono w trakcie sezonu, żeby tylko ugrać polityczny kapitał. A skąd zmiana nazwy? Po pierwsze dlatego, że Ponziana na stronę jugosłowiańską przeszła częściowo. Ci, którzy nie zgodzili się na grę po drugiej stronie żelaznej kurtyny, zostali w Ponzianie grającej w… Serie C. Obie drużyny miała więc odróżniać nazwa – Amatori, którą nadano z dwóch względów. Pierwszy już znacie, drugim było to, że w Jugosławii profesjonalny sport był zakazany. “Amatori” – czego nie trzeba chyba tłumaczyć – sugerowało, że jest to klub hobbystów. Oczywiście rzeczywistość była zupełnie inna. Piłkarze jugosłowiańskiej Ponziany nie tylko nie byli amatorami, ale i zarabiali trzykrotnie lepiej niż ich włoscy koledzy. Jak pisze “Zona Cesarini”, jeden z zawodników, którzy grali dla Veltrich przed wojną, otrzymał ofertę sześciokrotnie przewyższającą jego przedwojenne zarobki.
Skąd niewielki, trzecioligowy klub stać było na takie wypłaty? Kasa szła do Triestu prosto z Belgradu. Tito zdawał sobie sprawę, że jeśli chce wykorzystać futbol do przeciągnięcia miasta na swoją stronę, musi wpompować w Amatori Ponzianę ogromną kasę. Tylko w ten sposób Veltri mogliby dorównać jugosłowiańskim potęgom. Zawodnicy teoretycznie nie mieli o tym pojęcia. W książce “Piłka nożna w Trieście od 1945 do 1954 roku” Fabien Archambault cytuje Ettore Valcereggiego, który przed wojną grał w juniorach Triestiny, a potem trafił do Ponziany. – Byliśmy nieświadomi wielu spraw. Jedyną rzeczą, którą potrafiliśmy robić była gra w piłkę. Nie mieszaliśmy jej z polityką, nikt z nas nie mówił nawet po słoweńsku. Staraliśmy się po prostu grać jak najlepiej i powalczyć z silnymi drużynami z Bałkanów. To było wyzwanie, które nas motywowało, oczywiście drugą motywacją były zarobki. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że finansował nas rząd Jugosławii.
Na słowa Valcereggi należy rzecz jasna patrzeć przez palce. Przy tak ogromnych podwyżkach ciężko było przecież rżnąć głupa i nie wiedzieć, skąd w niewielkim klubie nagle pojawiły się miliony. Tym bardziej, że Tito się – brzydko mówiąc – w tańcu nie pierdolił. Początkowo Ponziana nie mogła korzystać ze stadionu w Trieście. Alianci nie chcieli, żeby mecze były powodem konfliktów, więc zarówno Triestina, jak i Amatori grali poza miastem. Veltrim z tego powodu szło bardzo słabo, piłkarzy wykańczały nieustanne, dalekie podróże. Nawet ściągnięcie mocnych grajków z ligi nie uchroniło ich przed zbieraniem manta. Dlatego komuniści zagrali all-in. Dzięki wsparciu włoskich “braci robotników” udało się ściągnąć do Triestu trzy gwiazdy toskańskich drużyn. Tito zapewnił natomiast Amatorim… prywatny samolot! Za żelazną kurtyną był to niesamowity luksus. Ponziana latała do Zagrzebia, gdzie czekał na nią kolejny samolot lub pociąg – w zależności od odległości – którym dostawali się na mecze ligowe.
Dosłownie i w przenośni – kompletny odlot.
Triestina, czyli polityczne utrzymanie w Serie A
Triestina wywinęła jednak jeszcze lepszy numer. Drugi klub z przygranicznego miasta był formalnie rzecz biorąc zagraniczną drużyną, reprezentantem Wolnego Miasta Triest w Serie A. Do czasu, gdy w niższych ligach zaczęła grać ekipa z San Marino, Alabardati byli jedynym w historii zagranicznym klubem grającym o mistrzostwo Włoch. Mało tego, banda z Triestu na starcie powojennego sezonu mogła zostać klubem, który przerwie passę zwycięstw Grande Torino. We wrześniu 1946 roku Triestina prowadziła z turyńczykami 1:0 i podwyższyła wynik. Sędzia początkowo bramkę uznał, ale szybko zmienił decyzję, dopatrując się spalonego. Goście protestowali i otoczyli sędziego, a Torino wykorzystało sytuację i… strzeliło do pustej bramki. Gol został uznany, a Ivano Blason, lider Triestiny, stracił głowę i wypłacił sztukę sędziemu. Ten rzekomo podjął kontrowersyjną decyzję, bo był komunistą z Livorno i chciał dopiec faszystom z Triestu.
Federacja nie wzięła tego pod uwagę i zawiesiła Blasona na pół roku, co tylko pogłębiło problemy klubu. Alabardati, podobnie jak rywal zza miedzy, nie mogli grać przed własną publicznością. Bez Blasona i poza domem, Triestina przegrywała prawie wszystko. Na koniec sezonu zamykała tabelę z zaledwie 18 punktami na koncie. Strata do bezpiecznej pozycji była ogromna, nie dało się ukryć, że klub odstaje od reszty stawki. Ale że chodziło o Triest, pojawił się szalony pomysł, który z każdym kolejnym dniem stawał się coraz bardziej realny.
Prezydentem klubu został po wojnie Leo Brunner, członek Chrześcijańskiej Partii Demokratycznej, który miał w niej spore wtyki. Kiedy więc Greghi spadli z ligi, zwrócił się z prośbą do dwóch partyjnych kolegów, nieco wyższych rangą. Ci z kolei namówili premiera kraju, Alcide de Gasperiego, do włączenia się w misję ratunkową. Włoska federacja wkrótce otrzymała list z podpisami najważniejszych ludzi w kraju. “Degradacja Triestiny nie jest konieczna, ponieważ funkcjonowanie tego klubu wykracza daleko poza sport. Gra tego klubu w Serie A jest jedną z niewielu okazji do pokazania, że Triest wciąż należy do Kraju Matki. Ze względu na to, że w tym samym czasie inny klub z tego miasta gra w lidze jugosłowiańskiej, trzeba uratować Triestinę przed spadkiem. W przeciwnym razie mecze drugiej z drużyn staną się największym wydarzeniem w mieście, do czego nie można dopuścić” – czytamy w książce Archambaulta.
Związek – co za niespodzianka – przystał na “uprzejmą prośbę” rządu i… powiększył ligę o jeden zespół, żeby Triestina w niej pozostała. Venezia i Brescia, które spadły z ligi wraz z klubem z Triestu, okazały się równie wyrozumiałe i zrzekły się roszczeń do utrzymania. Nie była to jednak ostatnia pomoc z Rzymu, jaką otrzymał de facto zagraniczny klub. Podsekretarz Giulio Andreotti obiecał Alabardatim 500 milionów lirów wsparcia, żeby tylko nie dopuścić do ponownego spadku. Brunner miał jedynie utrzymać zespół złożony z lokalnych piłkarzy, co podwyższało jego wartość dla narodu. Walnął więc pięścią w stół i zakazał komukolwiek opuszczać drużyny. Z walizką pełną pieniędzy było rzecz jasna łatwiej przekonać piłkarzy do pozostania w Trieście, więc ta sztuka mu się udała.
Warto jednak wspomnieć o tym, w jaki sposób miliony trafiały z pałacu w Rzymie do bądź co bądź innego państwa. Nie wystarczył “szybki przelew”, finansowanie trzeba było ukryć. Dlatego kasę co miesiąc odbierał w stolicy policjant, który następnie zasuwał motocyklem z walizkami wypchanymi lirami aż do granicy Wolnego Miasta Triest. Tam dla niepoznaki przebierał się w strój cywilny, zostawiał kasę na biurku szefa Triestiny i wracał do domu.
1400 kilometrów miesiąc w miesiąc motorem? Czego się nie robi dla dobra narodu!
Historia Triestu. Obustronna propaganda
Wraz z początkiem 1947 roku, alianci znieśli zakaz gry na stadionie w Trieście, dlatego w kolejnym sezonie obydwie ekipy grały już przed własną publicznością. Kabaret trwał w najlepsze, bo Triestina i Amatori Ponziana musiały dzielić ze sobą jedyny obiekt, więc w mieście co tydzień odbywały się rozgrywki innej ligi. Raz do Triestu przyjeżdżał mocarny Inter, za tydzień na murawie widzieliśmy Dinamo Zagrzeb. Sytuacja była o tyle komiczna, że obydwie strony udawały, że rywal nie istnieje. Włoska gazeta nacjonalistyczna, “Il Piccolo”, o Ponzianie nie pisała wcale. No chyba, że po to, by przypomnieć, że to klub zdrajców narodu, których trzeba potępić. Inna sprawa, że cytowany wcześniej Valcereggi twierdził, że “na mieście” nikt się ich z tego powodu nie czepiał.
Amatori mieli jednak po swojej stronie gazety komunistyczne. “Primorski Dneuvik” oraz “Corriere di Trieste” rozpisywały się o Veltrich aż ponad miarę. Ale spokojnie, Triestina też miała swoje tuby propagandowe. W pewnym momencie słynna “La Gazzetta dello Sport” produkowała nawet… specjalny dodatek do gazety poświęcony Alabardatim. Czy propaganda była konieczna? Ciężko stwierdzić, bo obydwie drużyny i tak miały niemal boski status. Triestina jeżdżąc na wyjazdowe mecze była witana brawami, pochodami i kwiatami rzucanymi im pod nogi. Podobnie było, gdy w kraj ruszało Amatori Ponziana, wielka duma Jugosławii. W samym Trieście więcej fanów miała włoska ekipa. Na mecze Ponziany chodziło ok. 5000 osób, jednak kiedy do miasta przyjechały większe marki, jak Hajduk czy Partizan, na stadionie pojawiał się nawet komplet kibiców. Dlatego Włosi, próbując ograniczyć popularność jugosłowiańskiej piłki, w niektórych zakładach wieszali plakaty patriotyczne, zniechęcające do chodzenia na Ponzianę.
Ale prawdę mówiąc miejscowi nie mieli wielkich powodów, żeby wspierać drużynę zza żelaznej kurtyny. Amatori nawet po wpompowaniu w nich milionów, nie byli w stanie dorównać największym. Inaczej było w przypadku Triestiny, która wciąż świetnie szkoliła. Co więcej, do kapitalnych piłkarzy, dorzuciła teraz równie wielkiego trenera.
Triest, czyli Nereo Rocco i catenaccio
O Nereo Rocco zdarzyło nam się już wspomnieć. Wychowanek klubu z Triestu zdobył w nim sławę jako piłkarz, bijąc też rekord transferowy drużyny. Napoli zapłaciło za jego usługi 160 tysięcy lirów. Po latach Rocco wrócił jednak do rodzinnego miasta, żeby zakończyć karierę i napotkał pewien problem. Jego familia miała rzeźnię, co w latach, gdy mięso stało się towarem deficytowym, nie zapewniało przetrwania. Nereo pozostał więc na boisku, a z czasem pomagał Chrześcijańskiej Partii Demokratycznej przy… ich własnym klubie. Kiedy Triestinę udało się cudem uratować przed spadkiem z ligi, wystąpił do kolegów z partii z nietypową propozycją. – Słuchajcie, dajcie mi poprowadzić klub, chcę być trenerem. Pierwsze dwa miesiące będę pracował za darmo, a potem zobaczymy. Jeśli uznacie, że to wypali, sami dacie mi kontrakt – rzucił zuchwale.
Partyjniacy podrapali się po głowie i stwierdzili: czemu nie? Miało być lokalnie, więc będzie lokalnie. 35-latek bez doświadczenia trenerskiego zaczął więc swoje rządy. I to bardzo odważnie. Późniejszy ojciec catenaccio stwierdził, że Triestina będzie od teraz grać w rewolucyjnym ustawieniu. Za linią obrony ustawił libero, co miało poprawić skuteczność w tyłach. Tajna broń przyniosła Triestina największy sukces w historii – wicemistrzostwo kraju. Rocco prowadził zespół również w dwóch kolejnych sezonach, zajmując dwukrotnie ósme miejsce w lidze. Stał się tak popularną postacią, że w 1949 roku koledzy z partii umieścili go na liście wyborczej, byle tylko przyciągnął im głosy. Udało się lepiej niż przypuszczali – były reprezentant Włoch zebrał takie poparcie, że sam został wybrany.
Jak to jednak z wielkimi drużynami bywa, Alabardati zaczęli się powoli rozpadać. Wiązało się to również z upadkiem Amatori Ponziana. Kiedy Tito zerwał swój sojusz ze Stalinem, porzucił też myśli o włączeniu Triestu do Jugosławii. Drogi w utrzymaniu klub piłkarski przestał mu być potrzebny. Tym bardziej, że w pewnym momencie stał się on problemem. Nie ma na to oficjalnych dowodów, ale legendy głoszą, że Ponzianę też trzeba było ratować przed spadkiem przy zielonym stoliku. Dużo gorszy był jednak fakt, że piłkarze innych drużyn wykorzystywali dalekie wyjazdy do Triestu, żeby uciec na zachód. Potem takie ananasy, jak bramkarz Dinama Zagrzeb Zvonko Monsider, ujawniały prawdę o życiu w komunistycznej Jugosławii, a rządowi nie było to specjalnie potrzebne.
Tito zakręcił więc kurek z kasą i Ponziana zwinęła manatki. Klub powrócił w całości pod skrzydła włoskiej federacji, która ukarała piłkarzy półrocznym zakazem gry we Włoszech. A skoro nie było już bogatej konkurencji, to i Triestina nie potrzebowała wsparcia z Rzymu. Rząd nie wycofał się całkowicie, ale ograniczył środki finansowe, więc zespół został rozbity, a Nereo Rocco odszedł do Treviso. Po trzech latach wrócił, jednak nie był to powrót udany. Greghi walczyli o utrzymanie, a Rocco w tym nie pomógł, dodatkowo burząc swój pomnik niejasnymi powiązaniami z Guglielmo Trevisaną. Weteran włoskich boisk był pupilkiem trenera i miał rzekomo dostawać 50 tysięcy lirów za mecz, od czego Nereo “odprowadzał podatek” do własnej kieszeni. Długi rosły, a Triestina przegrywała. Rocco wyleciał z pracy po porażce 0:6 z Milanem. – Odchodzę bez żalu – skwitował swój drugi epizod w Trieście i ruszył w świat. Ironią losu jest fakt, że potem z tym właśnie Milanem osiągał największe sukcesy.
Niepotrzebny klub, niepodległe miasto?
A co działo się z Triestiną? Wpadała w coraz większe problemy. W 1953 roku Włosi coraz głośniej myśleli o tym, żeby odbić Triest siłą, bo choć Tito nie marzył już o posiadaniu go w całości, ani myślał wycofać się z miasta. Alianci wzmocnili więc obronę miasta, co zakończyło się skandalem. Na rogatce zatrzymano bowiem motocyklistę, który starym zwyczajem wiózł walizkę kasy dla Alabardatich. Wyszło więc na jaw, że klub jest utrzymywany przez rząd i trzeba było definitywnie przeciąć pępowinę. Włochom w sumie to odpowiadało, bo wojna ostatecznie nie wybuchła, a traktat pokojowy z 1954 roku ostatecznie rozwiązał kwestię Triestu i terenów wokół niego.
Greghi powoli dogorywali, balansując na krawędzi Serie A. W 1959 roku spadli z niej na dobre. Paradoksalnie dzięki temu doszło do historycznego wydarzenia. W 1974 roku rozegrano pierwsze derby Triestu, na które przybyło według oficjalnych danych 20 000 osób. Natomiast nieoficjalnie, jak podała lokalna gazeta “Trieste Prima”, mecz oglądało ponad 32 tysiące widzów. Potem było już tylko gorzej. W latach 90-tych Triestina marzyła o powrocie na szczyt. Oddano do użytku nowy stadion im. Nereo Rocco, na który sprzedano 12 000 karnetów. Problem w tym, że niedługo po tym wydarzeniu klub popadł w ogromne długi i upadł na dobre. Musiał cofnąć się aż do klasy amatorskiej.
W 2003 roku Triestina miała jeszcze jeden zryw. Odbudowana ekipa była o cztery “oczka” od awansu do Serie A. Ale promocji nie udało się wywalczyć, więc Triest w XXI wieku kojarzy się tylko ze skandalami. Na miejsce meczu towarzyskiego między Włochami a Słowenią nieprzypadkowo wybrano właśnie to portowe miasto, jednak zamiast święta, był wstyd. Goście wywiesili na trybunach transparent nawiązujący do mordów Tito: “Dziewiąty korpus powrócił”. Podobnie było kiedy do Triestu przyjechała radykalna lewica, czyli kibice Livorno. Ich transparent “Tite nauczył nas tego, foibe to nic złego” odbił się szerokim echem i wywołał ogromny konflikt wewnątrz narodu.
Narodu, którego Triest nigdy w pełni nie zaakceptował. Jeszcze niedawno kilka tysięcy osób maszerowało ulicami miasta, domagając się oderwania od Italii. Już w 1918 roku, gdy wrócił do macierzy, mury miasta przyozdabiały hasła: “Niech żyje autonomiczny Triest“. Teraz w imieniu ludu przemawia Vito Potenza, lider proautonimicznego ruchu. – Nie oczekujemy niepodległości, my jesteśmy niepodlegli. Reszta świata musi to sobie po prostu przyswoić – mówił cytowany przez BBC.
Bo Triest – choć włoski – zawsze był inny. Jego status świetnie ujęła “Zona Cesarini” pisząc, że w tym mieście granica nie jest jedynie znakiem drogowym. Granica wyznacza tu nie tylko teren, a po prostu styl życia.
SZYMON JANCZYK
Inne teksty autora o Serie A
Własne piwo, korupcja i objawienie Serie A. Pokrętna historia Francesco Caputo
Simone Barone, historia zapomnianego mistrza świata, który biegł jak Forrest Gump
Wojny, białaczka i legendarne rzuty wolne. Historia Sinisy Mihajlovica
Bez tatuaży, ale z robotem do skautingu. Silvio Berlusconi buduje nowy, mały Milan
Gol bez buta i złodzieje z Juve – historia mistrzostwa Hellasu
“Spójrzcie na mapę, a dowiecie się, co myślą o nas Włosi”. Jedyne mistrzostwo Cagliari