Choć Turniej Czterech Skoczni – po odwołaniu zawodów w Innsbrucku – zamienił się w Turniej Trzech Skoczni, to konkursy zostały jednak cztery (Bischofshofen x2). I mimo że wiele w ostatnich dniach zmieniło się w całej imprezie, to jedno pozostało stałe – Ryoyu Kobayashi dominuje. Dziś Japończyk wygrał po raz trzeci. I jest już o krok od historycznego wyczynu – wygrania imprezy po raz drugi, triumfując równocześnie w jej wszystkich konkursach. A gdzie w tym Polacy? Cóż, w drugiej i trzeciej dziesiątce.
Ryoyu jest wielki
Kobayashi na Turniej Czterech Skoczni ma patent. Trzy sezony temu był tam najlepszy, wygrywając po drodze wszystkie cztery konkursy jako trzeci – po Svenie Hannawaldzie i Kamilu Stochu – skoczek w historii. To była zresztą zima, którą kompletnie zdominował, nie było nikogo, kto byłby w stanie mu zagrozić, choć na mistrzostwach świata – najważniejszej imprezie sezonu – akurat wtedy nie poszło mu dobrze. Tej zimy miał z kolei sporo pecha na starcie – dyskwalifikację w jednym z konkursów, potem też pozytywny wynik testu na obecność koronawirusa – przez którego kilka razy nie punktował.
Ale teraz?
Teraz jest fenomenalny. Już po konkursie w Oberstdorfie można było się zastanawiać, czy powtórzy sukces sprzed trzech zim. Po Garmisch-Partenkirchen byliśmy już bardzo blisko postawienia na to nawet ostatnich pieniędzy. Ale odwołanie konkursu w Innsbrucku nieco nas przed tym powstrzymało. Bo choć Ryoyu w formie jest takiej, że w teorii zależy sam od siebie, to takie nieoczekiwane zmiany potrafią wybić z rytmu. Już raz w Turnieju Czterech Skoczni doświadczyliśmy czegoś takiego – w sezonie 2007/o8 w dwóch konkursach w Bischofshofen fenomenalnie odnalazł się Janne Ahonen i pokonał w klasyfikacji całej imprezy Thomasa Morgensterna, jej faworyta i lidera po dwóch pierwszych zawodach.
Ryoyu jednak faktycznie jest nieporuszony. Choć trzeba przyznać, że dziś musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności. Bo mimo świetnego skoku w pierwszej serii – na 137 metrów – przegrywał o 5,7 punktu z Mariusem Lindvikiem, zresztą wiceliderem klasyfikacji generalnej TCS. Gdyby Norwegowi udało się utrzymać – nie mówiąc już o powiększeniu – przewagę na koniec konkursu, jutrzejsze, ostatnie zawody, mogłyby nam dać wiele emocji w walce o Złotego Orła.
Ale się nie udało. Bo Kobayashi w drugiej serii, w znacznie gorszych warunkach niż przy pierwszym skoku, pofrunął o pół metra dalej i to w naprawdę dobrym stylu. Lindvik odpowiedział co prawda świetnym skokiem na 135.5 metra, ale wylądował w fatalnym stylu. I to noty w dużej mierze zadecydowały o tym, że Kobayashi spokojnie wygrał cały konkurs. Lindvik znalazł się za jego plecami, a trzeci był jego rodak, Halvor Egner Granerud. Warto jeszcze dodać, że tuż za podium dzisiejszych zawodów wylądował Karl Geiger, do niedawna jeszcze lider Pucharu Świata. Teraz jego strata do Kobayashiego rośnie.
I jeśli szybko nie zacznie jej odrabiać, to może się okazać, że Japończyk będzie bezkonkurencyjny nie tylko w walce o Złotego Orła, ale i o Kryształową Kulę.
Trzech w drugiej serii, ale tylko w tle
Jeszcze przed nieodbytym ostatecznie konkursem w Innsbrucku wiadomo było, że startów w Turnieju Czterech Skoczni w tym sezonie nie będzie kontynuować Kamil Stoch. Lider naszej kadry, po odpadnięciu w kwalifikacjach na lubianej przez siebie Bergisel, mówił wprost – nie wie, co właściwie stało się z jego skokami i jak to naprawić. Miał pogadać ze sztabem, skonsultować się i podjąć decyzję.
I tak też zrobił. Ostatecznie postanowiono, że Kamil ma się skupić na treningach. – Sztab szkoleniowy podjął decyzję o wycofaniu Kamila Stocha z TCS i kolejnych zawodów PŚ. Jutro Kamil wróci do Polski. Do końca tygodnia ważny będzie odpoczynek, a później trening motoryczny. Trening na skoczni w następnej kolejności – pisał Polski Związek Narciarski w swoim komunikacie.
Co prawda Stoch otrzymałby drugą szansę, bo przed konkursem w Bischofshofen organizowano kolejne kwalifikacje, ale faktycznie – raczej nie było sensu się męczyć, bo efekt byłby zapewne bardzo podobny. Dlatego do rywalizacji o awans do konkursu stanęło pięciu Polaków. I jeden od razu odpadł – Andrzej Stękała, który w zeszłym sezonie był największym pozytywnym zaskoczeniem naszej kadry, pokazał po raz kolejny, że tej zimy sobie nie radzi.
CZY POLSKIE SKOKI PODZIELĄ LOS FINLANDII?
Pozostała czwórka biało-czerwonych jednak awansowała do I serii. I aż trójka (tak, AŻ, w tym sezonie to naprawdę wielu) przeszło dalej. Pecha miał jedynie Paweł Wąsek, który w swojej parze ponownie trafił na dobrze dysponowanego Killiana Peiera i pożegnał się z rywalizacją po pierwszym skoku w konkursie. Reszta naszych zawodników mogła za to skoczyć po raz drugi.
Od razu ustalmy jedno – nie były to skoki w walce o wysokie miejsca. Nie, Polacy odgrywali role marginalne, plasując się w drugiej połowie najlepszej „30”. Ale kilku pozytywów i tak można się dopatrzyć. Przede wszystkim – równo i solidnie skakali Żyła i Kubacki. Od tego pierwszego oczekiwaliśmy już takich skoków przed konkursem, ale niespodziewane zwycięstwo Dawida z Danielem Andre Tande w parze, a potem solidny skok na 131,5 metra w drugiej próbie – to pewne zaskoczenie. Tym bardziej, że Kubacki wreszcie nie popełniał błędów na progu, które nękały go przez dotychczasową część zimy.
I choć ostatecznie miejsca Polaków wyglądały następująco: 18. (Żyła), 21. (Kubacki) i 30. (Wolny), to być może w Bischofshofen zobaczymy choćby niewielkie odrodzenie naszych zawodników. Bo na Paul-Ausserleitner-Schanze skakać będą jeszcze w trzech kolejnych konkursach. A to niemal jak zgrupowanie na jednym obiekcie, które, w teorii, daje czas na znalezienie i wyeliminowanie popełnianych błędów.
To jednak tylko teoria. Oby w najbliższych dniach poszła za nią i praktyka.
Fot. Newspix