Reklama

Serena Williams. Pięć najważniejszych momentów z kariery Amerykanki

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

16 sierpnia 2022, 20:20 • 17 min czytania 6 komentarzy

Trudno podsumować karierę tak wybitną, jak ta Sereny Williams, która – co ogłosiła sama Amerykanka – po US Open dobiegnie końca. Nawet gdyby napisać książkę grubą na 600 stron, mogłoby nie starczyć miejsca. Spróbujmy jednak inaczej – pięcioma momentami, które w jakiś sposób występy Amerykanki na korcie i poza nim zdefiniowały. Od pierwszego tytułu wielkoszlemowego, z przystankami w Indian Wells i Australian Open, aż po dominację w Londynie. Będzie tu o przekraczaniu granic, o powrotach i o niesamowitych wynikach. O tym wszystkim, co sprawiło, że Serena jest wielka.

Serena Williams. Pięć najważniejszych momentów z kariery Amerykanki

Serena Williams. Jej pierwszy raz

Rok 1997 był dla sióstr Williams przełomowy. Choć o ich umiejętnościach mówiło się już od kilku lat – tym bardziej, że Richard, ich ojciec, powtarzał, że podbiją świat tenisa – to właśnie 25 lat temu zaczęły to robić. Naturalnie jako pierwsza na największej scenie pokazała się Venus, która doszła wtedy – w wieku ledwie 17 lat – do finału US Open. Wygrać jej się jednak nie udało, bo lepsza okazała się młodsza o kilka miesięcy Martina Hingis.

Serena w tym samym sezonie o finałach wielkoszlemowych jeszcze nie myślała. Ale w turnieju w Chicago zanotowała przełom – pokonała tam Mary Pierce i Monicę Seles, odpowiednio numer siedem i cztery światowego rankingu. Sama była wtedy na 304. pozycji. Świat tenisa – który do tej pory sądził, że młodsza z sióstr jest mniej utalentowana – zobaczył, że Serena Williams za niedługo będzie walczyć o najwyższe cele.

Reklama

Przeskoczmy więc o dwa lata do przodu.

Richard Williams zapowiadał już w tamtym okresie, że Serena jest większym talentem od Venus i to ona w przyszłości stanie się bardziej utytułowaną zawodniczką. – Mówiono już wtedy, że będzie w przyszłości mistrzynią wielkoszlemową. Nikt jednak nie podejrzewał, że zrobi to w wieku 17 lat na US Open – wspominała Pam Shriver, inna ze znakomitych amerykańskich zawodniczek. Nikt się tego nie spodziewał tym bardziej, że drabinka Sereny była wręcz zabójcza.

Williams po drodze do finału ograła wtedy Kim Clijsters (wracając od stanu 3:5 w III secie), Conchitę Martinez, Monicę Seles i broniącą tytułu Lindsay Davenport. Grała fenomenalny turniej, tak jak Venus dwa lata temu. A co ze starszą z sióstr? Ona przegrała w półfinale, a Serena w finale chciała ją pomścić, zdobywając przy tym tytuł. Została jej jednak ta sama przeszkoda. Martina Hingis. Wtedy już pięciokrotna mistrzyni wielkoszlemowa.

Szwajcarka była wtedy na szczycie. Prowadziła w rankingu WTA, na początku sezonu po raz trzeci z rzędu wygrała Australian Open, potem zagościła też w finale Roland Garros. Nie powiodło jej się na Wimbledonie, ale przed finałem w Nowym Jorku wygrała jeszcze świetnie obsadzone turnieje w San Diego i Toronto. Na US Open jechała jako faworytka do wygranej. Na drodze do finału straciła zresztą tylko jednego seta – z Venus.

Serena przez turniej przechodziła zupełnie inaczej. Tylko mecze dwóch pierwszych rund wygrała do zera. W kolejnych czterech zawsze potrzebowała trzech partii. Ale nie w finale. Tam z Hingis poradziła sobie w dwóch partiach. Wygrała tytuł wielkoszlemowy jeszcze zanim zrobiła to jej siostra. Choć gdy zauważył to pewien dziennikarz, doczekał się riposty:

Reklama

– Jesteś pierwszą z sióstr Williams.
– Nie, Venus urodziła się przede mną.

Serena została wtedy drugą – po Althei Gibson – Afroamerykanką, która wygrała turniej wielkoszlemowy w singlu. Ale już pierwszą, która zrobiła to w erze open (po 1968 roku). W dodatku w tym samym turnieju dołożyła jeszcze tytuł deblowy, w parze z Venus. Najbardziej ucieszył ją chyba jednak telefon z… Nowej Zelandii. Tam w dniu finału US Open przebywał Bill Clinton, ówczesny prezydent USA.

Gratulacje. Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni – powiedział.
Wow! Nie sądziłam, że ten dzień stanie się lepszy, a teraz dzwoni do mnie prezydent. Jestem zachwycona – odpowiedziała Serena.

Z czasem okazało się, że do takich chwil mogła przywyknąć. Choć na kolejny taki tytuł czekała niemal trzy lata, ale… o nim tu akurat nie napiszemy.

Powiedz „nie” rasizmowi

Indian Wells 2001. Serena i Venus Williams mają spotkać się w półfinale, ale Venus wycofuje się z niego pięć minut przed meczem ze względu na kontuzję ścięgna. Fani byli wściekli. Tym bardziej, że już wcześniej narosły plotki o tym, że o wynikach meczów między siostrami decyduje ich ojciec, ustalając, która ma wygrać konkretne spotkanie. Na konferencji po przegranym ćwierćfinale z Venus mówiła o tym nawet Jelena Diemientjewa w rozmowie z dziennikarzami:

– Jakieś przewidywania przed jutrzejszym meczem sióstr?
– Nie wiem, co o tym myśli Richard. Myślę, że on zdecyduje, kto wygra.
– Wiele osób w szatni myśli w ten sposób – że to Richard decyduje?
– Nie sądzę. Nie rozmawiam o tym z innymi zawodniczkami. Ale pamiętam, jak obie siostry grały mecz w Lipton. Wyglądał bardzo zabawnie.

Rosjanka tłumaczyła potem, że… żartowała. I nie spodziewała się, do czego doprowadzą jej komentarze. Gdy bowiem Serena wyszła na finał – do którego doszła po walkowerze w meczu z Venus – powitały ją gwizdy i buczenie, które towarzyszyły też każdemu jej błędowi (a dodajmy, że to turniej odbywający się w jej rodzinnym stanie). Podobnie jak jej starszą siostrę (wielu zauważało, że mimo kontuzji nogi nie kulała i nie miała opatrunku) oraz ojca na trybunach. Richard w pewnym momencie poprosił nawet o dodatkowego ochroniarza przy ich boksie.

Przez jakiś czas to był właściwie jedyny wątek dotyczący zachowania publiki. To skrytykowali nawet organizatorzy turnieju, ale obie siostry mówiły, że jeśli będą w stanie, chciałyby zagrać w Indian Wells i w kolejnym sezonie. A potem Richard udzielił wywiadu w USA Today.

Biali ludzie na trybunach krzyczeli w naszą stronę. W końcu zaczęli wołać: „Czarnuchu, trzymaj się stąd daleko, nie chcemy cię tu”. To najgorszy pokaz uprzedzenia, jaki widziałem od czasu, gdy zabito Martina Luthera Kinga. To był najtrudniejszy moment w moim życiu. Nigdy nie wrócę na Indian Wells, bo wierzę, że obdarliby mnie ze skóry – powiedział. A na trybunach w pewnym momencie stanął nawet wyprostowany z pięścią uniesioną do góry, przywołując gest Black Power, znany choćby z igrzysk w 1968 roku.

Komentatorzy w materiale wideo z meczu już na samym początku przywołują rasizm.

Wiele osób, które były wtedy na trybunach, powtarzało, że takich słów nie słyszało. Same siostry początkowo nie komentowały całej sprawy szerzej. Serena powiedziała tylko, że trzyma stronę swojego ojca, bo ufa temu, co ten mówi. I że rasizm to wciąż problem w USA. W tourze zawrzało. Niektóre zawodniczki – choćby Martina Hingis – powiedziały, że to nonsens. Inne wspierały Serenę i Venus.

A siostry? Po przeanalizowaniu całej sprawy i rozmowach z rodziną, zdecydowały, że nie wrócą na Indian Wells. Ani za rok, ani w kolejnych latach. Turniej bojkotowały przez 13 sezonów.

Fałszywe oskarżenia – że nasze mecze są ustawianie – bardzo nas bolały. W dodatku przypadki rasizmu były bolesne i niesprawiedliwe. To wszystko wracało do mnie przez długi czas. Podobnie jak do Venus i naszej rodziny. Przede wszystkim jednak to zdenerwowało i zasmuciło mojego ojca. Poświęcił całe swoje życie, by przygotować nas do tej niesamowitej podróży, a potem musiał siedzieć i słuchać, jak jego córka jest wyśmiewana. Przywołało to jego wspomnienia z dorastania na Południu – mówiła Serena w 2015 roku w magazynie „TIME”.

Równocześnie twierdziła jednak, że gdyby nie tamten incydent, mogłaby być inną osobą. To wtedy zdecydowała, że musi częściej i bardziej zdecydowanie opowiadać się przeciwko rasizmowi – w tenisie oraz poza nim. I faktycznie to robiła, trzymając się swego postanowienia. Stała się jednym z najgłośniejszych głosów wprost mówiących o rasizmie w USA i osobą dużo bardziej zaangażowaną w działania społeczne.

Gdy w 2015 roku, po czternastoletniej przerwie, wróciła w końcu na korty Indian Wells, przywitał ją ogłuszający aplauz. A ona sama wykorzystała ten powrót, by wesprzeć Equal Justice Initiative, organizację wspierającą prawnie więźniów, którzy mogli zostać niesłusznie skazani, lub takich, którym brak było środków na odpowiednią obronę.

I to był najlepszy możliwy finisz tej historii. Historii, która zmieniła Serenę Williams.

Kobiecy tenis przekracza granice

Na US Open 2001 Serena i Venus Williams po raz pierwszy spotkały się w wielkoszlemowym finale. Nie był to pierwszy finał turnieju tej rangi rozgrywany pomiędzy siostrami, ale poprzedni świat tenisa widział w… 1884 roku, gdy Maud Watson pokonała Lilian Watson na Wimbledonie. I już samo to sprawiało, że był to finał wyjątkowy. Jednak złożyło się tak, że jego wyjątkowość była nawet większa. Transmitowany był bowiem w telewizyjnym prime timie w Stanach Zjednoczonych, na największym wówczas tenisowym rynku.

Nigdy wcześniej finał US Open kobiet nie znalazł się w tym miejscu. W 1999 roku, dwa lata wcześniej, zrobiono test przy okazji półfinałów turnieju kobiet i też umieszczono je o lepszej telewizyjnej porze. A że te przyciągnęły ogromną widownię, postanowiono, że można spróbować jeszcze raz. Taka decyzja w tamtym okresie dziwić nie mogła. Kobiecy tour uważano wtedy za ciekawszy od męskiego. Fani lepiej znali najlepsze tenisistki – siostry Williams, Martinę Higins, Lindsay Davenport czy Jennifer Capriati – niż najlepszych tenisistów.

Myślę, że ta decyzja wiele mówi o kobiecym tourze. Spodziewam się, że oglądalność będzie bardzo wysoka, bo kobiecy tenis nigdy nie był mocniejszy niż teraz – mówiła Tracy Austin, była amerykańska mistrzyni US Open. Z kolei Arlen Kantarian, ówczesny dyrektor do spraw profesjonalnego tenisa w Amerykańskim Stowarzyszeniu Tenisowym (USTA), twierdził, że finał US Open kobiet będzie teraz wymieniany jednym tchem z takimi imprezami jak Oscary, World Series czy Super Bowl.

– Największe nazwiska w amerykańskim tenisie to Amerykanki. Siostry Williams są zdecydowanie najbardziej rozpoznawalnymi zawodniczkami, możliwe, że nie tylko w kobiecym tourze, ale w ogóle w tenisie. Historia Jennifer Capriati jest niesamowita. Jest też Lindsay Davenport, jest Monica Seles. To mężczyźni muszą zrobić więcej, żeby „sprzedać” swoje rozgrywki – dodawał John McEnroe.

Kobiecy finał miał więc dostać najlepsze możliwe miejsce, największą scenę. Pozostało tylko rozstrzygnąć, kto w nim zagra.

A że zrobią to siostry Williams, wcale nie było oczywiste. Choć to one wygrały dwie ostanie edycje turnieju – Serena w 1999, a Venus w 2000 roku – to rozstawione były odpowiednio z „10” i „4”. Inna sprawa, że ówczesny ranking działał na innych zasadach niż dzisiejszy (punktowano nie tylko osiągnięcia w turniejach, ale i to, jakie rywalki się pokonało), w którym zapewne byłyby nieco wyżej. W każdym razie – wtedy raczej spodziewano się, że co najmniej jedna z nich do finału nie dojdzie.

A doszły obie.

Serena ograła po drodze Justine Henin, a potem rozstawioną z „3” Lindsay Davenport po zaciętym, trzysetowym meczu. W półfinale pokonała za to turniejową jedynkę, Martinę Hingis, ale to akurat zrobiła bez trudu, 6:3, 6:2. Po drugiej stronie drabinki Venus wyrzuciła za to z imprezy Kim Clijsters i Jennifer Capriati, obie w dwóch setach. Obrończyni tytułu wydawała się zresztą najlepiej przygotowana do turnieju. I doszła do finału, gdzie miała zmierzyć się z siostrą.

Trudno było wyobrazić sobie dwie bardziej pasujące do prime time’u zawodniczki. Jak mówił John McEnroe – nie udałoby się znaleźć w tamtym okresie bardziej rozpoznawalnych tenisistek. Sprawa z Indian Wells, która dalej rezonowała w tenisowym tourze – miała w końcu miejsce ledwie pół roku wcześniej – tylko to zainteresowanie zwiększała. Czy to przeciwnicy, czy zwolennicy sióstr, byli ciekawi tego meczu. I włączali transmisję.

Po spotkaniu narzekano jedynie, że… sam finał nieco rozczarował, choć wymiany bywały znakomite. Venus była w nim bowiem dużo lepsza, wygrała 6:2, 6:4. Dla wielu jednak najbardziej liczył się nie ten wynik, a drugi – liczba osób, które mecz oglądały. W USA były to 23 miliony. Większej widowni na meczu kobiet nie odnotowano.

To był nasz pierwszy finał wielkoszlemowy. Chciałabym, żebyśmy obie mogły wygrać, ale wydaje mi się, że w pewnym sensie obie to zrobiłyśmy. Najtrudniejsze było jednak pokonanie siostry. Gdybym grała przeciwko komuś innemu, pewnie cieszyłabym się dużo bardziej – mówiła Venus. Serena dodawała z kolei, że jasne, jest rozczarowana, ale nie tak bardzo, jak byłaby, gdyby przegrała z kimś innym.

Obie podkreślały jednak, że są dumne z pisania historii. Historii, którą sprzed telewizorów oglądały 23 miliony osób, a na trybunach 23 tysiące. W tym wiele gwiazd, również o czarnym kolorze skóry, co w tych okolicznościach też się liczyło.

– To bardzo ekscytujący moment dla kobiecego tenisa. Historyczna chwila, również dla czarnych zawodniczek. Jeszcze do lat 50. czarne zawodniczki nie mogły grać w oficjalnych turniejach. W 1973 roku kobiety nie mogły posiadać kart kredytowych bez podpisu mężczyzny – powiedziała wtedy Billie Jean King, jedna z największych legend w historii kobiecego touru, podkreślając, że minęło ledwie kilka dekad i dwie czarne kobiety w finale jednego z najważniejszych turniejów oglądano na wszystkich kontynentach.

Świat się zmienił. Tamten finał był tego kolejnym dowodem.

Powrót z zaświatów

Przed Australian Open 2007 Serena Williams była klasyfikowana na 81. miejscu w rankingu WTA. Całkiem dobrym, biorąc pod uwagę, że w 2006 roku na moment wypadła nawet z czołowej setki. Jej dwa sezony – 2005 i właśnie 2006 – zostały bowiem naznaczone kontuzjami. Posłuszeństwa odmówiła jej najpierw kostka, potem kolano. Bolało tym bardziej, że jeszcze na początku 2005 roku wygrywała w Australii swój siódmy tytuł wielkoszlemowy.

Trudne miała zresztą już wcześniejsze lata. Po triumfie w Wimbledonie 2003 kolano zawiodło ją po raz pierwszy. Przez kontuzję musiała zrezygnować z pozostałej części sezonu. Kiedy się rehabilitowała, przyszła wieść, że jej starsza siostra przyrodnia, Yetunde Price, z którą była w bliskich relacjach, została zastrzelona w sprawie powiązanej z wojnami gangów.

Serena była załamana. Ale wtedy ze wszystkim sobie jeszcze poradziła. Na początku 2007 roku sprawa wyglądała o wiele gorzej.

Przed Australian Open wzięła udział w słabo obsadzonym turnieju w Hobart. Wygrała dwa mecze, ale potem ograła ją niezbyt znana Sybille Bammer. W dodatku Serena nie wyglądała dobrze na korcie. – Pomyślałam sobie: „Rany, nie jest dobrze, Serena. Nie potrafisz nawet przejść ćwierćfinału w turnieju tak niskiej rangi”. Słyszałam złośliwe uwagi na temat mojego przygotowania fizycznego i gry, ale było w nich trochę prawdy. Ważyłam więcej, niż bym chciała. Wśród ludzi panowała jednak ogólna zgodna co do tego, że byłam dużą, tłustą krową – pisała w autobiografii.

Kiedy zapytano ją o to, czego oczekuje od swojego występu w Australian Open, powiedziała, że po prostu chce się bawić i przetestować swoją grę. Dodawała też, że kontuzja – choć uniemożliwiła jej grę – sprawiła, że mogła spędzić dłuższy okres z rodziną i tego czasu za nic by nie oddała. Jednak teraz zależało jej na powrocie na co najmniej niezły poziom.

Mało kto spodziewał się jednak, by miała to zrobić w Australii. Owszem, ograła rozstawioną z „27” Marą Santangelo w pierwszej rundzie, a w drugiej pokonała Anne Kremer. Oczekiwano jednak, że na tym skończy się jej australijska przygoda – w trzecim meczu czekała bowiem na nią turniejowa „5”, Nadia Pietrowa. Rosjanka wygrała pierwszego seta 6:1, w drugim prowadziła już 5:3. I nagle wszystko się zmieniło.

Nie miałam już innych możliwości, musiałam zaryzykować. Nie chciałam odpaść z turnieju, powiedziałam sobie, że muszę zrobić to, co tak długo ćwiczyłam na treningach i prędzej czy później wszystko zacznie mi wychodzić – mówiła. Zaczęło prędzej. Amerykanka odrobiła straty, drugą partię wygrała po tie-breaku, trzecią do trzech gemów. Pokonała pierwszą rywalkę z najlepszej „10” rankingu” od AO 2005. Sama mówiła, że nie spodziewała się, że minęły już dwa lata i że to „przerażająca statystyka”. Ale nie to liczyło się najbardziej.

Ważne, że była w IV rundzie i nagle opinie na jej temat się zmieniły. Na powrót stała się Sereną Williams, jedną z faworytek do wygrania każdego turnieju, w którym bierze udział. Zwłaszcza, że Jelenę Janković ograła łatwo i pewnie awansowała do ćwierćfinału. W nim trafiła na Shahar Peer. Pierwszymi dwoma setami obie się podzieliły.

W trzecim lepiej zaczęła Serena, prowadziła już 4:1 w gemach i wtedy jej gra się zacięła. Peer była o dwa punkty od zwycięstwa przy stanie 6:5, ale Serena się obroniła i wygrała trzy gemy z rzędu. A tym samym cały mecz. – Byłam o dwa punkty od Lotu Qantas numer 17. Nagle stałam się jednak niesamowicie spokojna. Czułam się szczęśliwa. Zeszła ze mnie presja. Szkoda, że nie stało się tak przy wyniku 4:1 – mówiła potem.

Cieszę się tym, że znów gram. I tym, że nie będę dłużej numerem 81. na świecie. Cokolwiek się nie stanie dalej, to awansuję w rankingu. Jestem gotowa rywalizować przez kolejne lata – dodawała. Co stało się w półfinale? Serena łatwo ograła nastoletnią sensację z Czech, Nicole Vaidisovą i weszła do meczu o tytuł. A tam czekała już Maria Szarapowa. Poprzednio obie spotkały się w… Australian Open, dwa lata wcześniej. W niezwykle zaciętym półfinale Serena wygrała trzeciego seta 8:6.

W 2007 roku wszystko wyglądało zupełnie inaczej.

Williams oddała Szarapowej ledwie trzy gemy. Rosjankę nie tyle pokonała, co zmiotła z kortu. Zagrała doskonały mecz, kończąc znakomity turniej, którym udowodniła sobie i innym, że może była nieco cięższa niż zwykle i może miała swoje problemy, ale nigdy nie należy jej skreślać.

To było wspaniałe zwycięstwo, bo miałam tylu krytyków, tyle osób mówiło o mnie złe, negatywne rzeczy. A ja czułam się naprawdę dobrze przygotowana, byłam w stanie wytrzymać trzysetowe mecze, trzy godziny na korcie. Zrobiłam to w trakcie turnieju, udowodniłam im, na co mnie stać. Czułam niezwykłą satysfakcję, trzymając kolejne trofeum za wielkoszlemowy triumf – mówiła.

Kto wie, może gdyby nie tamten triumf, nie byłoby żadnego z kolejnych piętnastu? To było zwycięstwo, które pokazało Serenie i całemu światu, że Amerykanka zdolna jest do wszystkiego. I choć na następny tytuł tej rangi czekała do US Open 2008, to niemal dwuletnia przerwa po Australian Open 2007 nie sprawiała już, że pojawiało się wobec niej tak wiele wątpliwości.

Serena po prostu udowodniła wówczas, że zasługuje na kredyt zaufania, cokolwiek by się nie działo.

Kariera kompletna

Mam singlowe złoto, deblowe, właściwie mam wszystko, co można wygrać w tenisie. Dokąd mogę stąd wyruszyć? – pytała Serena Williams po finale igrzysk w 2012 roku. Finale, który pozwolił jej skompletować Karierowego Złotego Szlema. Faktycznie, miała wszystko. Wygrała każdy turniej wielkoszlemowy, wygrała też złoto igrzysk. Zresztą trzecie, tyle że poprzednie (w 2000 i 2008 roku) zgarniała wraz z Venus w deblu.

W Londynie siostry zresztą też były najlepsze w grze podwójnej. Ale to inna historia.

Nas interesuje singiel. A w tym przez dłuższy czas wcale nie zanosiło się, że Serena wygra. Rok 2011 był dla niej słaby. Owszem, doszła do finału US Open (przegrała z Sam Stosur), ale pierwszą połowę sezonu przegapiła przez przedłużającą się rehabilitację po kontuzji stopy. W 2012 też nie było najlepiej – w Australian Open odpadła w czwartej rundzie, we French Open już w pierwszej!

Potem jednak przyszedł Wimbledon. Dla nas – niezapomniany. To wtedy Agnieszka Radwańska jedyny raz w karierze doszła do finału imprezy tej rangi. Ale przegrała z Sereną Williams, która na trawie – gdzie jej gra zawsze sprawdzała się doskonale – odżyła. Choć już w trzeciej rundzie miała wielkie problemy w meczu z Chinką Zheng Jie, a mecz później męczyła się z Jarosławą Szwiedową, to ostatecznie nie było na nią mocnych. Agnieszkę stać było na urwanie Amerykance seta. Tylko i – jak się potem okazało – aż tyle.

Aż, bo na igrzyskach – rozgrywanych na dokładnie tych samych kortach – Serena Williams była już nie do zatrzymania. Na drodze do finału ograła kolejno Jelenę Jankovic, Urszulę Radwańską, Wierę Zwonariewą, Caroline Wozniacki i liderkę światowego rankingu, Wiktorię Azarenkę. Całej tej piątce łącznie oddała… szesnaście gemów. Nieco ponad trzy na mecz. Najwięcej urwała jej zresztą Ula Radwańska – całe pięć.

W finale Williams zmierzyła się z Marią Szarapową. I jeśli ktoś liczył, że będzie to emocjonujące spotkanie, to przeliczył się bardzo. Serena wygrała 6:0, 6:1. Maria zdobyła gema dopiero przy dziesiątym podejściu, ale i tak… przestraszyła tym Amerykankę. – Zobaczyłam, jak zaciska pięść po tym gemie. Pomyślałam sobie: „Oho, zaczyna się”.

Obawy Sereny o comeback Rosjanki okazały się jednak niepotrzebne. Kolejne trzy gemy szybko wpadły na jej konto. Wygrała cały turniej olimpijski w niesamowitym stylu. Jay Berger, trener męskiej drużyny tenisowej na tamtych igrzyskach nazwał go „jednym z największych i najbardziej dominujących pokazów siły w historii sportu”. Trudno odmówić mu racji.

Wygrałam wszystko, co jest do wygrania w tenisie. Nie sądziłam, że będę aż tak szczęśliwa. O mój Boże, zdobyłam złoto! Nigdy nie grałam lepiej. Przeciwko Marii musisz być w najlepszej formie. Wiedziałam to, czułam, że nie mam nic do stracenia. Nie spodziewałam się tego złotego medalu. Cieszyłam się swoimi mistrzostwami w deblu. Myślałam: „Jeśli moja kariera się skończy, mam swoje złota”. Dziś jednak byłam niezwykle skoncentrowana. Mówiłam sobie: „Serena, to twoja największa szansa na złoto. Jesteś na Wimbledonie, na trawie, a na niej grasz wspaniale. Po prostu to wygraj” – opowiadała Amerykanka.

Dodawała, że nie sądziła, by kiedyś miała być wymieniana razem ze Steffi Graf, bo to Niemka wcześniej jako jedyna wygrała wszystko. W Londynie dołączyła do niej Serena Williams. A pięć lat później nie tylko wyrównała, ale i przebiła inne osiągnięcie Niemki – liczbę wygranych turniejów wielkoszlemowych (23 do 22).

Zdaniem wielu stała się wtedy najwybitniejszą zawodniczką w dziejach. Argumenty na poparcie te tezy z pewnością ma bardzo mocne.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Tenis

Tragiczny powrót Hurkacza. Polak odpadł w 1. rundzie Paris Masters

Szymon Szczepanik
4
Tragiczny powrót Hurkacza. Polak odpadł w 1. rundzie Paris Masters

Komentarze

6 komentarzy

Loading...