Występ pierwszego z nich określono jako najwspanialsze 45 minut w historii sportu. Drugi omal nie spóźnił się na swój start. Gdy jednak już się tam znalazł, jego wyczyn rozsławił zawody i pomógł organizatorom zbudować wieloletnią markę całego wydarzenia. Trzeci był wielkim dominatorem, a uzyskany przez niego wynik tylko to potwierdzał. Jesse Owens, Jacek Wszoła oraz Jan Żelezny. Co łączy ludzi z różnych sportowych epok i lekkoatletycznych dyscyplin? Dzień 25 maja, w którym wszyscy trzej ustanawiali nowe rekordy świata.
REKORDOWY WYSTĘP
Jego show na igrzyskach w Berlinie do dziś pozostaje jednym z najlepszych lekkoatletycznych występów olimpijskich w historii tej dyscypliny. Przy okazji stał się bohaterem amerykańskiej prasy również z innego powodu. Podczas ceremonii wręczania medali, na stadionie pełnym Niemców, na którym honorowym gościem był sam Adolf Hitler, nie wykonał nazistowskiego pozdrowienia. A okazji ku temu miał więcej, niż jedną. W 1936 roku przywiózł ze stolicy III Rzeszy aż cztery złote medale.
Jesse Owens był ulubieńcem tłumów – zarówno tam, w przesiąkniętych nazizmem Niemczech, jak i w Stanach Zjednoczonych, z których pochodził. Nic dziwnego – taki talent zdarza się raz na pokolenie. Albo i rzadziej. Nie mamy wątpliwości, że gdyby urodził się w czasach bliższych współczesnym, byłby wielką gwiazdą sportu na całym świecie. Amerykanin, rekordzista świata na 100 i 200 metrów (i nie tylko, o czym za chwilę). Z takimi osiągnięciami cieszyłby się podobną sławą, co Carl Lewis albo Usain Bolt.
Ale w latach 30. w Stanach Zjednoczonych Owens mógł się cieszyć co najwyżej z tego, że właściciel hotelu w którym przebywała reprezentacja USA, łaskawie pozwolił mu spać w tym samym budynku, w którym nocowali jego koledzy. Z jedzeniem wspólnych posiłków w restauracjach bywało już trudniej. Z hotelu zawsze mógł wyjść przez zaplecze, nie narażając obsługi na skargi od innych klientów, narzekających na drastyczny spadek prestiżu danego miejsca. W knajpach, gdzie wszyscy siedzą razem i znajdują się na widoku, taki manewr zwykle był niemożliwy. A do wielu z nich sportowiec miał zakaz wstępu. Chyba domyślacie się dlaczego Owens napotykał w życiu tego rodzaju problemy. Wszystko dlatego, że był osobą czarnoskórą.
Problem rasizmu w Stanach Zjednoczonych – i nie tylko – istnieje do dziś. Jednak wtedy, przed drugą wojną światową, to zjawisko miało zupełnie inny wymiar. W 1865 roku w kraju zniesiono niewolnictwo. Zatem na świecie wciąż żyli ludzie, którzy je pamiętali, a nawet doświadczyli go na własnej, nomen omen, skórze. Rodzina Owensa, która mieszkała w Alabamie, czyli na południu kraju, dobrze o tym wiedziała. Później przenieśli się na północ, do Cleveland. Młody Jesse uczył się i pracował, a w wolnym czasie – biegał. I w tym ostatnim był piekielnie dobry. Dosłownie – trener Larry Synder powtarzał Jessemu, by ten stawiał stopy tak, jakby bieżnia stała w ogniu.
I tak też Jesse uczynił 25 maja 1935 roku. Wówczas dwudziestodwuletni Owens, pojechał wtedy na zawody do Ann Arbor w stanie Michigan. Amerykanin mógł w ogóle nie wziąć w nich udziału. Pięć dni wcześniej spadł ze schodów w akademiku uniwersytetu w Ohio, którego był studentem. W wyniku tego wypadku miał mocno poobijane plecy. Jednak zależało mu na występie, gdyż były to mistrzostwa Big Ten Conference. To jedna z najbardziej prestiżowych rozgrywek uczelnianych w kraju. I tak pojechał, chociaż znajdował się w tak złym stanie, że koledzy z drużyny musieli pomagać mu wsiadać i wysiadać z samochodu.
Jeszcze w dniu startu Owens siedział zanurzony po uszy w wannie z ciepłą wodą. Wszystko po to, by chociaż na chwilę rozluźnić obolałe mięśnie. A te musiały być gotowe na naprawdę intensywny wysiłek. Harmonogram jego startów wyglądał następująco:
- 15:15 – bieg na 100 jardów
- 15:25 – skok w dal
- 15:34 (lub 15:45, istnieją dwie wersje) – bieg na 220 jardów
- 16:00 – bieg na 220 jardów przez płotki
Być może program rozpoczynający się od najlżejszego startu dopomógł zawodnikowi, gdyż trener Synder postanowił, że po pierwszym występie podejmą dalsze kroki co do kolejnych występów. Owens wspominał, że kiedy przybrał pozycję do startu, ból… jakimś cudem samoistnie zniknął. 9.4 sekundy później – bo tak brzmiał jego rezultat – Owens napisał pierwszy rozdział tej szalonej historii. Taki wynik był wyrównaniem ówczesnego rekordu świata na dystansie 100 jardów.
Bardzo możliwe, że biegacz pokonał tę setkę nieco szybciej, w czasie 9.3. Większość stoperów pokazała właśnie taki czas, jednak oficjalnie zapisywano najwolniejszy, który zarejestrowały stopery. A ten brzmiał właśnie 9.4. Trochę szkoda tej niedokładnej technologii. Lepszy i bardziej prawdopodobny wynik 9.3 został uzyskany na bieżni dopiero w 1948 roku.
Nie, żebyśmy byli stronniczy w swoich osądach i na siłę wciskali Owensowi rekord. To, że jest w stanie uzyskiwać rezultaty, będące przez lata nie do pobicia, Amerykanin udowodnił dziesięć minut później. Przez problem z plecami, zawodnik oddał tylko jeden skok – ale za to jaki. Owens poleciał na 8 metrów i 13 centymetrów. On nie poprawił poprzedniego rekordu, ustanowionego przez Japończyka Chuhei Nambu, który w 1931 roku skoczył 7,98. Jesse ten rekord zmiażdżył, wręcz przeskoczył swoją epokę. Dosłownie, bo ten rekord przetrwał aż 25 lat, do 1960 roku.
Ale Owens nie zwalniał tempa. Chwilę później ustawił się na linii startu w biegu na 220 jardów. I ponownie zwyciężył, kolejny raz ustanawiając nowy rekord świata – 20.3. Z poprzedniego najlepszego wyniku nie było czego zbierać – pobił go o 0.3 sekundy. O godzinie 16:00 zwieńczył swoje dzieło. 220 jardów przez płotki zajęło mu 22.6 sekundy. Owens był pierwszym zawodnikiem, który rozprawił się z tą konkurencją w czasie poniżej 23 sekund.
W ten sposób człowiek, który jeszcze do południa miał problemy z tym, żeby się schylić i zawiązać sznurowadło w bucie, dokonał rzeczy epokowej. W 45 minut wyrównał jeden rekord świata i ustanowił trzy kolejne. Choć tak naprawdę możemy mówić o tym, że w czasie godziny lekcyjnej Owens pobił nie trzy, ale pięć, a nawet sześć najlepszych wyników na świecie. Wszystko dlatego, że 220 jardów to dokładnie 201,17 metra. To z kolei oznacza, że bijąc rekord w „amerykańskim” dystansie, automatycznie ustanowił też najlepszy rezultat w biegach według naszej miary. Czyli z dwóch startów – z płotkami oraz na płasko – robią się cztery rekordy. Skok w dal – rezultat najbardziej spektakularny – to pięć. No i różnie można interpretować wynik Owensa z pierwszego startu, czyli stu jardów. Zgodnie z zasadami, wyrównał najlepszy rezultat na świecie. Zgodnie z większością urządzeń pomiarowych na stadionie – poprawił go.
Niezależnie od tego, która wersja jest prawdziwa, Owens zaliczył wręcz epokowy występ, którym zapisał się w historii lekkoatletyki równie mocno, jak swoimi czterema złotymi medalami, wywalczonymi rok później na igrzyskach w Berlinie. Już po zawodach, spośród wszystkich fanów zgromadzonych na stadionie, tak wielu chciało osobiście pogratulować mu występu, że sportowiec musiał ewakuować się z budynku stadionu, wyskakując przez okno w łazience. Magazyn “Sports Illustrated” określił wyczyn Owensa z 25 maja 1935 roku “najwspanialszymi 45 minutami w historii sportu”.
I aż szkoda, że jeden z najlepszych lekkoatletów w historii tej dyscypliny musiał bardzo szybko zejść ze sceny. Po igrzyskach w Berlinie czuł się rozgoryczony tym, jak potraktowano go we własnym kraju. Chociaż krążyło wiele opowieści o tym, jak to Hitler miał wściekać się na czarnoskórego biegacza, czy też celowo nie składać mu gratulacji po zwycięstwach, sam Owens twierdził, że w III Rzeszy był bardzo dobrze traktowany. Pomimo uwielbienia fanów, władze własnego kraju traktowały go znacznie gorzej. Prezydent Franklin Delano Roosevelt nigdy nie złożył mu gratulacji za występ w Berlinie. Owens nie doczekał się też nagrody Sullivana, przyznawanej najlepszemu sportowcowi amatorskiemu w USA. A przecież zarówno w 1935, jak i w 1936 roku, nie było ku temu lepszego kandydata.
Jesse ustanowił kilka rekordów świata i był największą gwiazdą igrzysk organizowanych w III Rzeszy, co miało ogromny wydźwięk propagandowy. A mimo wszystko jego status społeczny i materialny się nie poprawiał. Z tego względu zrezygnował z amatorskiego uprawiania sportu i zdobywania medali na kolejnych igrzyskach. Zaczął dawać pokazy swoich umiejętności, ale tym razem zarobkowo i w ramach różnego rodzaju wyzwań. Zdarzało mu się nawet… startować z końmi wyścigowymi.
W linku poniżej możecie znaleźć obszerną sylwetkę Jessego Owensa, która ukazała się na łamach naszego portalu. Zachęcamy do zapoznania się z historią jednego z najlepszych biegaczy w dziejach.
JESSE OWENS – WYGRYWAŁ Z RYWALAMI, HITLEREM I… KOŃMI. PRZEGRAŁ Z RAKIEM
REKORD POLAKA W ERZE PRZEMIAN
Eberstadt to niewielka miejscowość, znajdująca się w landzie Badenia-Wirtembergia. Położone nieopodal Heilbronn, stanowi zupełne przeciwieństwo znacznie od siebie większego miasta. W czasie, gdy w przemysłowym Heilbronn fabryki pracują na pełnych obrotach, produkując kolejne podzespoły ku chwale niemieckiej motoryzacji, mieszkańcy Eberstadt zajmują się uprawą winogron. Nie żebyśmy sugerowali, że jest to lekka i przyjemna praca. Jednak w wyniku ciągłego przebywania w polu, życie mieszkańców płynie inaczej. Nieco wolniej. Bo praca jest czasochłonna, a i rozrywek jakby mniej.
Choć co do tych drugich, w 1979 roku Peter Schramm – nauczyciel wychowania fizycznego – postanowił choć trochę je urozmaicić. I tak zorganizował pierwszy w historii Internationale Hochsprung-Meeting Eberstadt. Czyli – tłumacząc na język ojczysty – Międzynarodowy Konkurs Skoku Wzwyż w Eberstadt. Zawody, które rokrocznie rozgrywane są do tej pory. Ale międzynarodowe stały się dopiero od drugiej edycji, czyli od 1980 roku. I to za sprawą jedynego zawodnika z zagranicy. A był nim Polak, Jacek Wszoła.
W tym momencie możemy stwierdzić, że nie liczy się ilość, ale jakość. Wszoła był ówczesnym mistrzem olimpijskim z Montrealu. Mało tego, w roku następnych igrzysk, które miały odbyć się w Moskwie, udowadniał, że w Związku Radzieckim nie będzie odcinał kuponów od poprzedniego triumfu. Polski skoczek wzwyż zaliczył kapitalne wejście w sezon. W marcu w Sindelfingen (swoją drogą, to również miejscowość położona w Badenii-Wirtemberdze) wywalczył halowe wicemistrzostwo Europy.
Jednak mało brakowało, a pierwszy w historii i jedyny w tamtym konkursie obcokrajowiec narobiłby wstydu zarówno sobie samemu, jak i organizatorom. Otóż Wszoła… po prostu zaspał na skoki próbne. Mistrz olimpijski z Montrealu tak wspomina nam tamte wydarzenia:
– Koniec końców, pewnie nie dopuściliby do tego, żebym przespał zawody. Ktoś połapałby się, że mnie nie ma i pobiegłby do zajazdu. Przyleciałem wtedy najpóźniejszym połączeniem z Warszawy do Frankfurtu, w hotelu zameldowałem się przed północą. Dwa dni wcześniej wróciłem z obozu treningowego w Madrycie. Trzy tygodnie na obozie dało mi w kość, byłem zmęczony. W Niemczech usnąłem jak kamień – obudziło mnie dopiero bicie jakiś dzwonów. Była chyba 10:30.
Jakież było zdziwienie Polaka, kiedy po zejściu na parter zajazdu, w którym mieszkał… nikogo nie było. Gdzie jak gdzie, ale w Niemczech ludzie byli zorganizowani co do minuty. Wszoła przespał śniadanie, więc na dole powitał go pusty hol. Ani żywej duszy – wszyscy albo poszli do pracy, albo obejrzeć zawody. Szczęście Polaka polegało na tym, że gdy wyszedł z budynku, akurat spotkał człowieka, który zmierzał na stadion. Dodajmy, że bardzo kameralny, było to raczej boisko treningowe. Człowiek ten poinformował go, że do startu pozostało zaledwie półtorej godziny.
– Włosy mi dęba stanęły. Pobiegłem na górę, wskoczyłem w strój do skakania, wszystkie inne rzeczy na szczęście miałem w torbie. Pytam tego człowieka, gdzie są zawody, a on mi mówi, że niedaleko i pokazał na górkę, na której były umieszczone flagi. Kiedy dobiegłem, chłopaki już kończyli skoki próbne – ja ich nie zrobiłem. Oczywiście, jako jedyny obcokrajowiec pewnie bym ich przekonał do jednego próbnego rozbiegu, ale stwierdziłem, że w nogach mam tyle próbnych rozbiegów z obozu, że dam sobie radę – wspomina Wszoła.
Zawodnik ledwie wyciągnięty z łóżka, bez żadnej porządnej rozgrzewki, ani bez dostarczenia organizmowi porządnej dawki energii. Jako że przespał śniadanie, Wszoła posilił się tylko jabłkiem, które wziął z patery w recepcji zajazdu. Nie mógł skorzystać nawet z uciechy od której dziś sportowcy na ogół stronią. Otóż Wszoła nałogowo palił papierosy. Mało tego, na dymka pozwalał sobie nawet w trakcie… olimpijskiego finału w Montrealu. Konkurs w Kanadzie był przerywany przez deszcz, przeciągał się, toteż Polak co jakiś czas znikał w czeluściach stadionu, racząc się papierosem. W Niemczech podobny manewr by nie przeszedł.
– To były zawody rozgrywane na boisku takiego ośrodka treningowego, pokrytego tartanem. Generalnie był to plac, który można było dostosować do różnych gier. On został ogrodzony metalowym płotkiem, było parę rzędów trybun i to wszystko. Wie pan, na ogromnym stadionie jest tłum, wszyscy się kręcą, jest wielka brama wyjściowa, więc można gdzieś przysiąść i zapalić – śmieje się Wszoła.
Pomimo takich niedogodności, Polak wypadł genialnie – ku uciesze swojej, jak i organizatorów. Oto gdzieś na niemieckiej wiosce, w zawodach które dopiero zaczynały pisać swoją historię, Jacek Wszoła ustanowił nowy rekord świata w skoku wzwyż na stadionie – 2,35 m! Ten wyczyn miał spory udział w podniesieniu rangi całego wydarzenia. W trakcie kolejnych edycji konkursu, do Eberstadt przyjeżdżali poskakać najwięksi z największych – Javier Sotomayor, Zhu Jianhua (w 1984 on również pobił tam rekord świata – 2,39), Patrik Sjoeberg, Mutaz Essa Barshim (do niego należy rekord zawodów – 2,41), czy nasz Artur Partyka.
Jako ciekawostkę dodajmy, że rekord Wszoły jest prawdopodobnie jednym z najszybciej wyrównanych rekordów świata w historii lekkoatletyki. Otóż już dzień później Dietmar Moegenburg – który w Eberstadt zajął drugie miejsce – wyrównał wynik Polaka, skacząc 2,35 w Rehlingen. Niemniej, to nasz rodak był pierwszy i to on może powiedzieć o sobie, że pobił poprzedni rezultat.
Choć w Moskwie wywalczył kolejny medal – tym razem srebrny – to mógł poczuć tam delikatny zawód. Nie dość, że nie obronił tytułu mistrza olimpijskiego, to zwycięzca, Gerd Wessig z NRD, pozbawił go też rekordu, skacząc 2,36. Zatem wynik cieszy, ale też nieco smuci ze względu na okoliczności. Wielu sportowców z NRD było produktami machiny państwowego dopingu, który był wręcz systemowy. Nazwisko Wessiga znalazło się w głośnej publikacji traktującej o dopingu w tym kraju, autorstwa Brigitte Berendonk – lekkoatletki, która sama była faszerowana sterydami.
Sam Wszoła bardziej niż zabranego rekordu, żałuje tego, że nie wywalczył drugiego złota.
– W Moskwie nie czułem presji, ale miałem nadzieję, że mogę się wpisać do historii jako dwukrotny złoty medalista olimpijski. Dziś, zdobywając złoty medal olimpijski, można już spokojnie zakończyć karierę, bo warunki pozwalają na to, by robić inne rzeczy. Wszystko dlatego, że olimpijskie złoto to duża rzecz, warta sporych pieniędzy przez określony czas – mówi nam pan Jacek – Rekord prędzej czy później i tak zostałby pobity, bo taki jest los rekordów. Tylko niektóre potrafią wytrwać czterdzieści lat, a inne parę tygodni. Zobaczmy na skok o tyczce – tam na każdych zawodach kibice oczekują, że Armand Duplantis poprawi rekord świata. A on na każdych zawodach oddaje taką próbę i kilka razy już poprawił ten wynik.
Oczywiście, ponowne zdobycie olimpijskiego złota w takiej konkurencji jak skok wzwyż, byłoby rzeczą wielką. Wszak szansa zdarza się raz na cztery lata. Ale przecież rekord świata jest czymś równie epokowym. Wszoła zdaje się nie przywiązywać do niego wagi. I po części się nie dziwimy. Wszystko dlatego, że w czasach startów naszego mistrza, skok wzwyż przeżył nie tyle ewolucję, co rewolucję.
Wszoła: – Proszę sobie wyobrazić, że osiem lat przed igrzyskami w Moskwie – czyli podczas igrzysk w Monachium – bodajże trzech lub czterech zawodników skakało flopem. Tylko jeden z nich – Dwight Stones – zdobył brązowy medal. W latach siedemdziesiątych ta konkurencja dopiero startowała na wyżyny swego rozwoju.
Zmiana techniki z przerzutowej, w której zawodnik pokonywał wysokość zwrócony brzuchem do poprzeczki, na znanego dziś flopa, była diametralna. To różnica porównywalna do tej w skokach narciarskich i przejściem ze stylu klasycznego na styl V. Wspomniany przez Wszołę Stones, choć nigdy nie został mistrzem olimpijskim, to trzykrotnie ustanawiał stadionowy rekord świata.
Dodajmy, że stylowi konserwatyści nie poddawali się w porzuceniu dawnego sposobu skakania uważając, że jest on równie dobry. I posiadali w tej dyskusji mocny argument – Władimira Jaszczenkę. Genialnego zawodnika reprezentującego ZSRR, który dokładnie pochodził z Ukrainy, a jego matka była Polką. Jaszczenko był ostatnim rekordzistą świata, który ustanowił taki wynik skacząc stylem przerzutowym. W 1977 roku, mając na karku zaledwie osiemnaście lat, skoczył 2,33. Rok później poprawił rekord o centymetr, czyli na 2,34. I z takim też rezultatem w Eberstadt mierzył się Wszoła.
W ramach dygresji – w 1979 roku Jaszczenko doznał kontuzji kolana. Seria nieudanych operacji sprawiła, że nigdy nie powrócił już do wysokiego poziomu i kilka lat później zakończył karierę. Rozgoryczony młodzian źle skończył. Popadł w alkoholizm i zmarł w 1999 roku z powodu marskości wątroby. Miał zaledwie czterdzieści lat. Ale wróćmy do tematu samego skoku.
W Polsce istotnie dostrzeżono, że flop jest skuteczniejszy i tak też skakał Wszoła. Rzecz w tym, że nowej techniki uczyli go trenerzy znający styl przerzutowy, którzy starali się dostosować do nowych realiów. To była praca na żywym organizmie – nikt nie znał metodyki szkolenia, każdy robił wszystko ulubioną metodą Franciszka Smudy. Czyli na czuja.
Wszoła: – W takiej formie, którą znamy obecnie, skok wzwyż wystartował w połowie lat 80. Czyli skoki ponad 2,40 m, Patrik Sjoeberg – 2,42. Wreszcie Javier Sotomayor, który wzniósł rekord na 2,45. Ale ja już wtedy byłem weteranem, poza nawiasem poważnej rywalizacji, po ciężkiej kontuzji i rocznej dyskwalifikacji. Taki trening jak oni, trzeba było robić wtedy, kiedy ja byłem dzieciakiem, który jechał do Montrealu. Wiedza szkoleniowa, doświadczenie trenerów, czerpanie z innych wzorców, analizy – tego wszystkiego brakowało.
Polak nie ma wątpliwości, że sam mógłby osiągnąć jeszcze lepszy rezultat. Tylko w innych czasach:– Gdybym urodził się te parę lat później, bez problemu mógłbym skoczyć ponad 2,35. W drugiej połowie lat 80. ja już nic nie zmieniałem, bo na mnie było za późno. Ale wiedziałem jedno – na pewno nie trenowałbym w takich warunkach i takim systemie, jak robiłem to do tej pory.
REKORD, KTÓRY PRZETRWAŁ DO DZIŚ
Na zakończenie, zaprezentujemy wam występ, który ma coś wspólnego z oboma wcześniej omawianymi przypadkami. Bo z jednej strony, jest to wynik długowieczny. Rekord świata w skoku w dal, który 25 maja 1935 roku ustanowił Jesse Owens, przetrwał 25 lat. Tymczasem dziś 26 lat kończy rekord Jana Żeleznego w rzucie oszczepem. Z drugiej strony, to rekord powstały w wyniku rewolucji i zmiany, jaka dokonała się w danej dyscyplinie. Tak, jak miało to miejsce w przypadku Jacka Wszoły. Ale tu pojawia się różnica – otóż poprzednie rekordy w rzucie oszczepem były… dłuższe pod względem odległości.
Zapytacie jak to możliwe, że wyniki uległy skróceniu? Ano tak, że rzut oszczepem nigdy nie należał do szczególnie bezpiecznych konkurencji. Oczywiście piszemy to w porównaniu do innych odmian lekkoatletycznych zmagań. Zawodnikom zdarzało się czasami źle wymierzyć i posłać oszczep poza przeznaczone do tego pole. Kiedy lecąca włócznia zbaczała z zakładanej przez zawodnika trajektorii, potrafiło dochodzić do wypadków. Takich, jak trafienie nią kogoś z obsługi technicznej czy też rozgrzewających się zawodników. Jednak w dalszym ciągu były to wydarzenia incydentalne.
Problem pojawił się wraz z rozwojem metod treningowych, wpływających na siłę, dynamikę, a także technikę rzutu. Kolejni zawodnicy przekraczali 90 metrów. Następnie 95. Aż w końcu, w 1984 roku, zjawił się Uwe Hohn z NRD. Tak, dobrze się domyślacie – nie był czysty. Ale posłał oszczep na odległość 104,80. Niemiec jest jedynym oszczepnikiem w historii, któremu oficjalnie udało się rzucić ponad sto metrów.
Rekordowy rzut Uwe Hohna. Uderzająca jest teza komentatora, który mówi, że stadion nie jest w stanie już pomieścić rzutu oszczepem.
Jednak dla władz IAFF (obecnie World Athletics) to był alarm. Hohn właśnie przerzucił wyznaczone pole. Gdyby zawody rozgrywały się na mniejszym obiekcie, mógłby w kogoś trafić – i to nie z uwagi na popełniony błąd techniczny. Stąd IAFF zdecydowała się na radykalny krok. W 1986 roku zmieniono środek ciężkości oszczepu, przesuwając go bardziej do przodu. Stare rekordy zostały anulowane, a zabawa w ustanawianie najlepszego wyniku na świecie zaczęła się od zera.
I wtedy na wielkiej scenie zaczął pojawiać się Jan Żelezny. Już w wieku dwudziestu jeden lat Żelezny ustanowił swój pierwszy rekord świata, rzucając 87,66 m. Czech został przy tym drugim w historii rekordzistą na „nowym” sprzęcie.
Później poprawił ten rezultat na 89,66 – jednak ten wynik został anulowany przez IAFF. Uspokajamy, tym razem nie chodzi o doping. Zawodnik z Mlady Boleslav korzystał z oszczepów zaprojektowanych przez Miklosa Nemetha – węgierskiego mistrza olimpijskiego z Montrealu. Wprawdzie posiadały one zmieniony środek ciężkości, jednak były zakończone ząbkowanymi ogonami, co poprawiało ich trajektorię. Światowa federacja, widząc że rekord ponownie zbliża się do bariery stu metrów, zakazała podobnych wynalazków. Ale Janowi zdarzało się rzucać jeszcze niezatwierdzonymi wersjami oszczepów, które moglibyśmy nazwać prototypami. Nawet w 1992 roku – czyli rok po tym, jak IAFF nakazała powrót do oszczepów zatwierdzonych w 1986.
Rzecz w tym, że choć oszczep miał wpływ na końcowy rezultat, to nierozważnym byłoby skupiać się tylko na nim. Przeciwnie – kolejne, już w pełni przepisowe oszczepy latały tak daleko, bo miotał nimi prawdziwy geniusz. Mistrz nad mistrzów, który zawładnął tą konkurencją na ponad dekadę. My, Polacy, możemy pochwalić się Anitą Włodarczyk i jej dominacją w rzucie młotem. Dla Czechów kimś takim był Jan Żelezny. Trzykrotny złoty medalista olimpijski, kolejno z Barcelony, Atlanty i Sydney. Wcześniej w Seulu zajął drugie miejsce. Przegrał tam z Tapio Korjusem o zaledwie 16 centymetrów i to w ostatniej serii konkursu.
Niemniej jego panowanie przypadło głównie na lata dziewięćdziesiąte. Myślałeś „rzut oszczepem”, mówiłeś „Żelezny”. Kiedy reszta zawodników przekraczała granicę dziewięćdziesięciu metrów wręcz incydentalnie i przy dobrym wietrze, on robił to mniej więcej tak regularnie, jak regularnie Armand Duplantis pokonuje poprzeczkę zawieszoną na wysokości ponad sześciu metrów. Ogólnie ponad 52 razy posłał oszczep poza granicę 90 metrów. Ale nas interesuje ten jedyny, najlepszy rzut, który miał miejsce 25 maja 1996 roku w niemieckiej Jenie. Żelezny posłał tam oszczep na odległość 98,48!
I tak niezmiennie od dwudziestu sześciu lat na tablicach informacyjnych w konkursach rzutu oszczepem mężczyzn widnieje informacja „WR – Jan Żelezny – 98,48 – 25.05.1996”. Sam Czech twierdzi, że dałoby się osiągnąć barierę stu metrów – choć to nie takie proste. Przez ponad ćwierć wieku sportowcy i trenerzy znacznie poszerzyli swoją wiedzę z zakresu przygotowań, lecz rekord Żeleznego wciąż pozostaje aktualny. Wprawdzie dwukrotnie zbliżył się do niego Johannes Vetter. Co ciekawe, w obu przypadkach dokonał tego na Stadionie Śląskim w Chorzowie, gdzie 6 września 2020 roku rzucił 97,76, a niespełna rok później, 29 maja – 96,29. Ale to by było na tyle. Poza Niemcem nikt nie jest w stanie osiągnąć podobnego wyniku.
Czy kiedykolwiek uda się poprawić rezultat Żeleznego? Tak, bo jak stwierdził nasz rozmówca i jeden z bohaterów tego tekstu, Jacek Wszoła, taki jest los rekordów. Ale wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby rekord czeskiej ikony lekkoatletyki dożył do trzydziestki, a nawet dłużej. Szanse na to są naprawdę spore.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce:
- Człowiek z żelaza. Jan, co rzucał dalej niż ktokolwiek inny
- Czy organizacja Igrzysk Europejskich się opłaca?
- Hołub-Kowalik: Mam nadzieję, że głód sukcesów uczyni mnie jeszcze lepszą
- Erryion Knighton – największy talent od czasów Bolta?