Opowieści o Giro d’Italia zawsze w końcu dochodzą do jego postaci. To przecież jeden z największych kolarzy w historii. Dla wielu największy, dla innych numer dwa – tuż za plecami Eddy’ego Mercxa. Pionier. Dopingowicz. Miłośnik życia. Skandalista. Człowiek, który wygrywał z takimi przewagami, że „nie trzeba było stopera, wystarczał dzwon na wieży kościelnej”. Ale i postać tragiczna, przedwcześnie zmarły mistrz. Fausto Coppi.
Spis treści
Początki. Rzeźnik i niewidomy masażysta
Jego dziecięce lata nie były wyjątkowe jak na tamte czasy. Pochodził z Castellani, małego miasteczka na północy Włoch. Był czwartym z pięciorga dzieci, jego rodzina – ojciec rolnik, matka gospodyni domowa – była stosunkowo biedna, sam Fausto często biegał niedożywiony. Ponoć nie wyglądał na sportowca, nie nadawał się też do pracy na roli. Często chorował, miał długie nogi, nieproporcjonalnie wydatną klatkę piersiową. Zdawał się niezgrabny, jakby wszystkie elementy jego ciała pochodziły z różnych źródeł, a potem ktoś sklecił z tego jedną osobę.
No chyba że wsiadał na rower. Wtedy można było uznać, że ten ktoś miał wielką wizję. Bo gdy Fausto pedałował przez rodzinne miasteczko, był pełen gracji.
Kolarstwo odkrył na dobre mniej więcej w wieku 13 lat. Pracował w pobliskiej miejscowości, dostarczał zakupy na starym jednośladzie. Legendy głoszą, że zahaczał przy tym o willę Constante Girardengo, wielkiego kolarza, dwukrotnego triumfatora Giro d’Italia i zwycięzcy innych wyścigów. Ale czy to prawda, dziś nie da się już stwierdzić. W każdym razie Fausto rowerem zarabiał już wtedy na życie. Szkołę zresztą rzucił, gdy miał 13 lat, nigdy nie ciągnęło go do nauki.
Pracował więc u rzeźnika i powoli zakochiwał się w kolarstwie. Gdy miał 15 lat, z morza wrócił akurat jego wujek, marynarz. A że był fanem kolarstwa, to postanowił zasponsorować bratankowi – który do tej pory jeździł na rodzinnym rowerze, zardzewiałym i bez hamulców – nowy jednoślad. Dał mu na ten zakup 600 lirów, a Fausto złożył zamówienie w leżącej 200 kilometrów dalej Genui. Miał dostać specjalny rower, robiony na zamówienie, dobrany do jego wymiarów.
Zamiast tego dostał jedynie rozczarowanie.
– Wziąłem pieniądze wujka przeznaczone na rower, do tego wyjąłem swoje oszczędności i pojechałem pociągiem do Genui. Podałem wymiary, zapłaciłem 600 lirów. Chodziło tylko o ramę, resztę musiałem kupić za swoją wypłatę. Powiedzieli mi, żebym wrócił za tydzień i moja rama będzie gotowa. Ale nie była. Po dwóch tygodniach też nie. I tak przez osiem tygodni jeździłem do Genui, wydając cenne oszczędności, i wciąż nie miałem upragnionej ramy. Właściciel sklepu po prostu nie starał się zrobić ramy dla chudego chłopaczka ze wsi, który nie wyglądał, jakby mógł przejechać po najbliższej okolicy, a co dopiero w wyścigu. Dopiero za dziewiątym razem dostałem ramę, ale nie była „zrobiona na wymiar”. Gość po prostu zdjął jedną z wieszaków. W środku byłem wściekły, ale też zbyt nieśmiały, by cokolwiek powiedzieć – wspominał Fausto.
Nie pozostało mu zrobić nic, jak zaadaptować się do sytuacji. Wziął ramę, dokupił koła, kierownicę i tak pojechał na pierwsze wyścigi. W swoim debiutanckim, amatorskim, z innymi chłopakami bez klubów, wygrał 20 lirów i kanapkę z salami. Dopiero kilka lat później, w 1938 roku, wyrobił sobie licencję zawodniczą i mógł wystartować w pierwszym zawodowym wyścigu. Wygrał, w nagrodę dostał budzik, który podarował rodzicom.
Najważniejsze w tamtym okresie jego życia stało się jednak pewne spotkanie.
Mimo że ścigał się od czterech lat (z czego trzy bez licencji), Fausto nadal pracował u rzeźnika, dorabiając tak na życie. Nadal był też nastolatkiem, który nie do końca panował nad nerwami, poza rowerem był nieśmiały i nie radził sobie z relacjami międzyludzkimi. Jedynie gdy jeździł, stawał się wręcz bogiem. Ale równocześnie pozostawał talentem do oszlifowania. Misji wykonania tychże szlifów podjął się Biagio Cavanna, jeden z klientów rzeźnika, u którego dorabiał Coppi.
Cavanna był potężnym, ważącym dobrze ponad 100 kilogramów masażystą oraz trenerem, współpracował między innymi ze wspomnianym Girardengo. Niewidomym, dodajmy, ale twierdził, że „rękami widzi więcej, niż ludzie oczami”. Pewnego dnia wszedł do lokalu i zapytał o Fausto, a potem zaprosił go do swojego gabinetu. Fausto położył się na stole, Cavanna zaczął go masować. Po kilku minutach przestał i powiedział:
– Musisz słuchać się mnie. Jest w tobie wielki mistrz. Może największy. Ale przez trzy miesiące nie możesz się ścigać.
– Ale bez tego nie będę zarabiać. Muszę jeździć – powiedział Fausto.
– Jeśli tak, szkoda dla świata. Wygrasz pieniądze w tym roku, ale stracimy mistrza – odparował Cavanna.
A Coppi ostatecznie mu zaufał i odpuścił resztę sezonu. Na trasy wrócił w 1939 roku. Jako kolarz lepszy, sprawniejszy i jeszcze szybszy. Wystartował wtedy między innymi w Giro di Toscana. I choć awaria roweru nie pozwoliła mu ukończyć wyścigu, to wspomnieć o nim trzeba – to wtedy po raz pierwszy jechał w peletonie razem z Gino Bartalim.
Nie minął rok, a ich rywalizacja stała się ozdobą kolarstwa.
Rywalizacja. Włochy przedzielone na pół
Byli zupełnie różni. Jeden młodszy, przebojowy, z czasem zaczął zachowywać się jak gwiazda filmowa. Symbolizował – zwłaszcza po II wojnie światowej – nowe Włochy. Nowoczesne, odrywające się od kościoła, czerpiące z życia. Bartali z kolei był religijny, w przeciwieństwie do rywala niezmiennie łączono go z prostym ludem wsi (co interesujące, bo Coppi przecież też się z niego wywodził), widziano w nim symbol starych, dla wielu lepszych czasów.
Włoscy fani szybko zaczęli opowiadać się po stronie jednego lub drugiego. Fausto wspierany był przez coppistów, Gino kibicowali bartalisti.
– Gino to syn wiary, Fausto wolnego myślenia – pisał Curzio Malaparte z „Corriere della Sera”. – Obaj należą do klasy pracującej, w jakiś sposób reprezentują dwa główne nurty włoskiej myśli. Bartali należy do tych, którzy wierzą w tradycję, Coppi do tych, którzy wierzą w postęp. Bartali wierzy w życie wieczne, raj, odkupienie, zmartwychwstanie, wszystko to, co konstytuuje katolicką wiarę. Coppi jest racjonalny, sceptyczny, pełen ironii i wątpliwości. Wierzy tylko sobie, swoim mięśniom, płucom i szczęściu.
Co ciekawe jednak, ich wielka rywalizacja zaczęła się, gdy obaj… jeździli w tym samym teamie. Przed sezonem 1940 ekipa Legnano zatrudniła bowiem wyróżniającego się Fausto, by ten był pomocnikiem, gregario, dla Gino. Obaj znaleźli się na trasie Giro d’Italia. Jako że wojna już trwała, jechali wtedy głównie Włosi, a wielkim faworytem był Bartali, triumfator z 1936 i 1937 roku. Mało kto zwracał jednak uwagę na młodego Fausto. – Coppi był kukułką, zrodzoną w gnieździe zwycięskiego gołębia – napisał potem Gianni Brera, włoski dziennikarz.
Nie jest jednak prawdą, że wzajemna niechęć obu zaczęła się właśnie na tamtym Giro.
Bartali od początku wyścigu miał bowiem swoje problemy. Na jednym z pierwszych etapów upadł, poważnie się poturbował. Nie był przez to w najlepszej formie, a Coppi być może układał w głowie pewien plan. – Nie czuję się dobrze, nie mam formy. Ucieknę na trochę, a potem się wycofam – powiedział przed jednym z etapów. I faktycznie uciekł, tyle że gdy nikt za nim nie ruszył, pognał do mety i wygrał z wielką przewagą. Bartalemu powiedział potem, że „skoro widział okazję, to choroba nagle go opuściła”.
CZYTAJ TEŻ: GINO BARTALI. KOLARZ BŁOGOSŁAWIONY
Gino był wściekły, owszem. Ale wyścig jeszcze nie był rozstrzygnięty. Aż do 11. etapu, gdy w fatalnych warunkach pogodowych Fausto zaatakował, wręcz szaleńczo. Przejął różową koszulkę lidera, a drużyna postawiła wtedy w pełni na niego. Bartali się dostosował. Gdy Fausto miał kryzys na 16. etapie i faktycznie był bliski wycofania się z wyścigu, to Gino zachęcał go do dalszej jazdy i wspólnie dogonili najgroźniejszych rywali młodego kolarza. Gdyby nie pomoc weterana, Coppi prawdopodobnie straciłby wtedy pozycję lidera i nie wygrał Giro, pierwszego ze swoich pięciu. Następnego dnia wspólnie pojechali po etapowy triumf.
Dzięki Bartalemu narodził się nowy mistrz. I jego największy rywal.
Dziennikarze rozpływali się nad młodym kolarzem. Pokochali go też fani, oczywiście ci, którzy niekoniecznie sprzyjali Gino Bartalemu. A ta dwójka zaczęła ze sobą regularnie rywalizować. Coppi był jednak lepszy. Gdy startowali razem, wygrał 69 wyścigów, Bartali 27. Ogółem Fausto 171 razy finiszował przed Gino, Bartali z kolei 159 razy przed Fausto. Z czasem ich rywalizacja zmieniła się z przyjaznej we wrogą – raz na mistrzostwach świata odpuścili gonienie rywali i pilnowali się wzajemnie, byle tylko nie dać wygrać drugiemu, nawet jeśli mieli zanotować tym samym porażkę. Włodarze włoskiego kolarstwa byli tak wściekli, że zawiesili obu na trzy miesiące, choć potem kary skrócili.
Obaj niezmiennie szukali sposobów na pokonanie się, analizowali drugiego. Gino był przekonany – jeszcze do tego wrócimy – że Fausto zażywał różne wspomagające substancje, więc grzebał w śmieciach rywala. Zwracał uwagę na najmniejsze nawet szczegóły. Od 1946 roku ustawiał jednego z kolegów z zespołu tuż za Coppim, by ten patrzył na… żyłkę za prawym kolanem Fausto. Jeśli ta nabrzmiewała, znaczyło to, że Coppi był potwornie zmęczony. Wtedy gregario Gino miał krzyczeć: „Żyła! Żyła!”, a Bartali na ten sygnał ruszał do przodu.
Coppi i Bartali na czele etapu Tour de France. Fot. Newspix
Rywalizowali ze sobą przez lata, aż do 1954 roku. Wtedy na emeryturę odszedł Gino Bartali. Z czasem obaj wrócili do przyjaznych stosunków, wspólnie jeździli na polowania, a w Mediolanie rozegrano nawet mecz piłkarski drużyn Gino i Fausto, który sędziował legendarny Giuseppe Meazza. Wspólnie wystąpili też w telewizji, żartowali z siebie i śpiewali piosenki. A gdy w 1959 roku Bartali założył swój własny team, wybrał doświadczonego Fausto, by ten został jego kapitanem.
Ich rywalizacja i późniejsza przyjaźń na stałe zapisała się w historii włoskiego kolarstwa. A przecież dobrych kilka lat – w teoretycznie najlepszych dla niej latach – nie mogli się ze sobą ścigać.
Wojna. Jeniec strzyże włosy
Dzień po tym, jak Coppi triumfował w Giro d’Italia 1940, Włosi zaatakowali Francję, a Benito Mussolini w jednej ze swoich płomiennych przemów przywołał właśnie postać Fausto. Sam bohater włoskiego narodowego wyścigu został zmobilizowany i trafił do armii – w przeciwieństwie do Bartalego, który nigdy się w niej nie znalazł, działał za to w konspiracji – jednak początkowo był traktowany łagodnie.
W kolejnych wyścigach startował na przepustce, do tego w 1942 zorganizowano mu próbę bicia rekordu godzinnego, chcąc zachowywać pozory normalności. Z tym jednak było coraz trudniej, bo czas jazdy dla Fauto wybrać trzeba było tak, by uniknąć wrogich nalotów.
Udało się i Fausto Coppi faktycznie wystartował na torze Vigorelli w Mediolanie. Tor zresztą był pokiereszowany, bo kilka godzin wcześniej faktycznie spadła tam aliancka bomba. Sam Coppi mówił, że na rekord nie był gotowy, niekoniecznie chciał go bić po tym, jak przez dwa lata siedział w koszarach. Ale był bohaterem, a bohater musi robić swoje. Więc wystartował. Pierwsze pół godziny miał kiepskie, źle mu się jechało. Potem złapał jednak rytm, uspokoił oddech, zaczął pedałować równym tempem. I poprawił rekord, choć oficjalnie uznano go dopiero w 1947 roku, mimo że… jedyny chronometrażysta zmarł w trakcie II wojny światowej.
To był jednak ostatni wielki akcent Fausto w trakcie wojny.
Wkrótce Włosi, mający coraz większe problemy, wysyłali na front wszystkich, w tym i wielkiego kolarza. Coppi trafił do Tunezji, walczyć z Brytyjczykami. O mało nie trafił do ekspedycji, z której nikt nie wrócił żywy. Uratowany został przez innego żołnierza, który go rozpoznał i zatrzymał w obozie. Wkrótce jednak został jeńcem. W brytyjskim obozie (zresztą nie był tam jedynym kolarzem, spotkał w nim między innymi Silvio Pedroniego czy Ilio Simoniego, którzy przez lata byli jego kolegami w różnych zespołach) zaangażowano go do różnych prac, został między innymi fryzjerem. To przy tej okazji rozpoznał go inny zawodnik, Len Levesley.
CZYTAJ TEŻ: DIABEŁ W SPÓDNICY, DĘTKA W ZĘBACH I SPEKTAKULARNY UPADEK. WIELKIE HISTORIE Z GIRO
– Ledwie sekundę zajęło mi rozpoznanie, kim jest. Wyglądał dobrze, był chudy i opalony po tym, jak walczył na pustyni. Wcześniej widziałem go tylko w magazynach kolarskich, ale z miejsca wiedziałem, kto to. Obciął mi włosy, próbowałem z nim porozmawiać, ale on nie znał angielskiego, a ja włoskiego. Udało nam się jednak wymienić ze dwa słowa, udało mi się przekazać, że sam trochę jeździłem. Dałem mu też tabliczkę czekolady, podziękował za to – wspominał Brytyjczyk.
Coppi wkrótce trafił z powrotem do Włoch, ale nadal z aliantami. Pełnił dla nich różne role, między innymi kierowcy w bazie RAF w Neapolu czy asystenta dla jednego z oficerów, który początkowo nie wiedział, kim Fausto jest, bo nie interesował się kolarstwem. Ale obaj się ponoć szybko zaprzyjaźnili, a oficer doceniał tę znajomość, bo status Fausto pomagał Brytyjczykom załatwić różne sprawy we Włoszech.
W drugą stronę zresztą też to działało, bo dzięki wojskowemu, Coppi dotarł do Gino Palumbo, dziennikarza sportowego, który napisał artykuł o wielkim mistrzu i zawarł w nim prośbę o rower dla Fausto. Niedługo potem do Coppiego zgłosił się Giuseppe D’Avino, miejscowy stolarz, który podarował mu własny pojazd. Fausto ponoć zalał się łzami z wdzięczności, a to uczucie w stronę D’Avino i całego Neapolu zostało mu już na zawsze, pokochał to miasto i często je odwiedzał.
Wkrótce, uwolniony przez aliantów, ruszył na nowym rowerze na północ. Gdy dojechał do domu, przywitała go rodzina, która poinformowała Coppiego, że ten… został biedakiem. Jego rodzice zainwestowali bowiem oszczędności Fausto w obligacje wojenne. A że Włosi przegrali, to kolarz musiał na nowo wziąć się do pracy.
Więc właśnie to zrobił. W wielkim stylu.
Wielkość. Przerwa na espresso
W najlepszych czasach Coppi jeździł jak „Marsjanin na rowerze”. Tak ujął to Raphaël Géminiani, jeden z jego przyjaciół i rywali. Faktycznie jednak, gdy Fausto miał swój dzień, był nie do dogonienia. W 1952 roku wygrał Tour de France z niemal półgodzinną przewagą, a organizatorzy musieli podwoić nagrody dla zawodników już w trakcie trwania wyścigu, żeby reszta peletonu nie wycofała się z udziału w imprezie w trakcie jej trwania.
Wygrywać potrafił wszędzie, a żeby go pokonać – o czym doskonale wie Bartali – trzeba było wspiąć się na wyżyny umiejętności. Po wojnie obaj zresztą jeździli w innych zespołach, Gino został na swoim miejscu, ale Fausto przeszedł do teamu Bianchi. Dwaj wielcy kolarze wspólnie wystartowali w pierwszym powojennym Giro d’Italia, zorganizowanym na gruzach, niesamowicie trudnym logistycznie, z anulowanym etapem do Triestu, w trakcie którego kolarzy obrzucili kamieniami słoweńscy partyzanci (ale część została przetransportowana do samego miasta i tam ścigała się na finiszu, dla prestiżu i nagrody).
Wtedy wygrał Bartali, choć z niedużą przewagą. Ale Fausto dopiero się rozkręcał. Jego najlepsze lata miały przyjść na przełomie dekad.
W 1949 roku zaliczył swój być może największy sukces. Choć już we wcześniejszych sezonach jeździł fantastycznie. Cztery razy z rzędu wygrał Giro di Lombardia, wyścig, który ukochał sobie szczególnie (ostatnie, piąte zwycięstwo, zanotował po kilku latach przerwy, w 1954 roku). W 1947 roku triumfował po raz drugi w karierze w Giro d’Italia, rok później jednak wyścigu nie ukończył. Ale potem przyszedł właśnie sezon 1949. I Fausto był gotów napisać historię.
Plan był prosty. Wygrać Giro d’Italia i Tour de France w jednym roku. Nikt wcześniej tego nie dokonał, wielu sugerowało, że to wręcz niemożliwe. Rok wcześniej we Francji triumfował Bartali, a eksperci do dziś twierdzą, że jego wygrana zapobiegła wręcz wojnie domowej, bo uspokoiła buntownicze nastroje we Włoszech. Coppi chciał go jeszcze przebić. I udało mu się. Choć ironią losu było to, że w dużej mierze… za sprawą Gino.
Po kolei jednak. W Giro d’Italia Coppi wygrał bez problemu. Po swojemu, odjeżdżając całej reszcie kolarzy. Do legendy przeszedł etap 17. tamtego wyścigu. Fausto ruszył wtedy do ucieczki od razu po starcie. Wkrótce zaliczył jednak defekt, wyprzedził go Bartali. Gdy jednak rower naprawiono, Coppi z miejsca ruszył na niesamowitych obrotach i na powrót wyprzedził Gino. Do końca etapu pozostało wtedy jeszcze 190 kilometrów, w teorii kawał drogi, wiele mogło się popsuć.
Od lewej: Hugo Koblet, Fausto Coppi i Luison Bobet
Ale nie popsuło się nic. Fausto dojechał do mety z przewagą dwunastu minut nad swoim najgroźniejszym rywalem, dziewiętnastu nad resztą stawki. To wtedy Géminiani powiedział, że do „zmierzenia przewagi Coppiego nie trzeba stopera, wystarczy dzwon na wieży kościelnej”.
Coppi tak zresztą zwykle wygrywał. W karierze zaliczył 158 zwycięstw, z czego 150 na zawodowstwie, a co najmniej 53 z nich po samotnych, długich akcjach. To był jego ulubiony sposób rozstrzygania wyścigów. Ruszyć do przodu, zaufać własnym nogom, płucom i sercu. W tym był wielki. Luison Bobet, inny wspaniały kolarz, twierdził nawet, że największy. – Był naszym mistrzem – powiedział po prostu przy okazji ostatniego pożegnania Fausto.
Anegdoty o triumfach Coppiego krążą w kolarskim świecie do dziś. Choćby ta o Mediolan-San Remo (triumfował tam trzykrotnie), jednym z najdłuższych jednodniowych wyścigów na świecie. W czasie jednego ze startów wypracował sobie mniej więcej dziesięć minut przewagi, więc przejeżdżając przez jedną z miejscowości na trasie… zsiadł z roweru, wszedł do kawiarni, zamówił espresso, spokojnie je wypił i zapłacił. A potem wsiadł z powrotem na rower i pognał do mety. Gdy ukończył wyścig, jego przewaga nadal była tak duża, że komentator radiowy powiedział słuchaczom: – Fausto Coppi jest na mecie! W czasie oczekiwania na drugiego kolarza posłuchamy trochę muzyki.
Gdy więc w 1949 Fausto Coppi stawił się na Tour de France, i to tuż po przepięknym zwycięstwie w Giro, oczy wszystkich były zwrócone właśnie na niego. A on o mało nie przegrał. I to w pierwszym tygodniu.
Usterka. Jak obcięcie jaj
Ledwie pięć dni po starcie wyścigu, Fausto zaliczył defekt i stracił dobrych kilkanaście minut, zanim dostarczono mu rezerwowy rower. Był całkowicie zrezygnowany, Tour zdawał mu się zupełnie innym wyścigiem, niż te, do jakich był przyzwyczajony. Mniej było w nim strategii, możliwości kontrolowania wyścigu, a więcej chaosu. Coppi wręcz prosił kolegów i Alfredo Bindę – wielkiego kolarza sprzed lat, szefa włoskiej reprezentacji na Tour de France – by pozwolił mu wrócić do domu.
Prośba wydawała się uzasadniona, Fausto tracił kilkanaście minut do liderów. Binda widział jedno rozwiązanie – zmotywować go na inny sposób. Najpierw uciekł się do kłamstw. Mówił, że sam kiedyś rezygnował ze startów i potem za każdym razem tego żałował. Coppi jednak nie reagował, więc Alfredo zmienił strategię – jak ojciec gadający z małym dzieckiem powiedział: „Fausto, dojedź do mety i jutro rano możesz jechać do domu”.
Poza tym Binda kazał jechać Gino Bartalemu tuż obok Fausto. Starszy z mistrzów miał pracować na młodszego, ale też… obrażać go. – Rzucałem argumenty i wyzwiska. Ale to było jak mówienie do ściany. „Jadę do domu” powiedział Fausto. Zdenerwowałem się i powiedziałem: „Mój drogi chłopcze, jak to będzie wyglądać w oczach fanów? Poddajesz się. Żegnaj chwało, żegnajcie pieniądze, nikt nie będzie cię już traktował poważnie – wspominał Gino. Coppi jednak nadal był głuchy na wszelkie starania reszty ekipy. Ba, gdy razem z Bartalim dojechali do peletonu, mówił innym Włochom, by nie gonili liderów. Poddał się. Jego koledzy wspominali, że chciał tylko usiąść pod parasolem i napić się zimnego piwa.
Był na tyle zrezygnowany, że znów odpadł od peletonu. Wtedy Binda wysłał do niego Mario Ricciego. To była kolejna sprytna zagrywka – Ricci był starym przyjacielem Fausto i w tamtym momencie najlepszym z Włochów w klasyfikacji generalnej. Binda tak naprawdę prosił więc Mario, by poświęcił swoje szanse w wyścigu na (wątpliwą) próbę ratowania Fausto. I Ricci się zgodził, ale nawet on nic nie wskórał.
Coppi widział w końcu, że w klasyfikacji generalnej traci 37 minut. Ogromnie dużo. Przed nim był jeszcze gorący wieczór w hotelu, gdy wszyscy jego koledzy z włoskiej reprezentacji (w tourze Włosi jechali w narodowych barwach) zebrali się wokół niego. I zaczęli go namawiać na dalszą jazdę.
– Powiedzieliśmy mu: „Słuchaj, jesteśmy tu na wojnie. Pojedziemy do końca. Wycofanie się z wyścigu to nie coś takiego, jak zdrada na twojej żonie. To tak, jakby ktoś obciął ci jaja”. Nie chcieliśmy okazać mu braku szacunku, ale co mogliśmy zrobić innego, niż sobie z niego żartować? Stanęliśmy wtedy dookoła niego i zmusiliśmy go do dalszej jazdy – wspominał Ettore Milano, jeden z gregario Fausto.
Do tego wszystkiego włączył się Binda, występując w roli dobrego gliny. Powiedział Fausto, by ten poczekał jeszcze kilka dni i spróbował pojechać dalej. Zwłaszcza że rozegrana miała być czasówka, a w tych Coppi był prawdziwym mistrzem. Kolarz ostatecznie uległ i choć jego morale sięgały dna, postanowił jechać dalej.
Włosi ruszyli więc z kontrofensywą. Dzień po dniu odrabiali straty. Bartali jeździł jak za najlepszych lat i pomagał Fausto, ten odstąpił mu za to etapowe zwycięstwo na deszczowym etapie w Alpach, gdzie zmiażdżyli konkurencję. To wtedy Coppi założył żółtą koszulkę po raz pierwszy. I nie oddał jej już do końca, a atmosfera na Tourze robiła się coraz bardziej napięta. Denerwowali się Francuzi, którzy liczyli na zwycięstwo swoich zawodników. Włosi zostali nawet obrzuceni kamieniami przez kibiców, innym razem w samego Fausto ciskano pomidory. Ale nic nie mogło go już zatrzymać.
Coppi dojechał do mety na czele i to w wielkim stylu. Nie kalkulował, nie kontrolował rywali, a samemu atakował i zgarnął jeszcze etapowe zwycięstwo. Ostatecznie wygrał wyścig ze sporą przewagą (a Bartali był trzeci) i jako pierwszy w historii kolarz zaliczył dublet Wielkich Tourów. Po czym powtórzył to osiągnięcie trzy lata później. Na zawsze potwierdził swoją wielkość.
Pionier. Strategia i amfetamina
Coppi wygrywał nie tylko dlatego, że był genialnym kolarzem. Oczywiście, to było najważniejsze. Jednak wielu do dziś uważa, że Fausto zrewolucjonizował zawodowe kolarstwo. – Dla kolarstwa Coppi był awangardą – mówił Raphaël Geminiani. I to prawda. Włoch sięgał bowiem po nowoczesne metody treningowe, pracował nad dietą, zwracał uwagę na taktykę.
Eksperci mówią, że w tym sensie być może nigdy nie było bardziej wpływowego kolarza od niego.
– Coppi stał za modernizacją tego sportu. To był wielki kontrast między nim a Gino Bartalim. Ten drugi pozostał przy przedwojennej filozofii treningów. Fausto był nowoczesny, również jeśli chodzi o doping. Mówiąc krótko – wprowadził kolarstwo do nowego świata. Możliwe, że wpływ na to miał Biagio Cavanna, bo on też taki był. Ale przez podejście Fausto zmienić musiało się całe kolarstwo. Jego filozofia wyszła poza Włochy. Kolarze jak Geminiani czy Bobet nauczyli się jej, gdy jeździli we Włoszech i potem zabrali ze sobą – mówił William Fotheringham, biograf Coppiego.
Fotheringam dodawał też, że „od Coppiego nie było w tym sporcie większej rewolucji”. To, jak działał Fausto, pozostało już w kolarstwie. Podobnie jak to, co robili jego dostawcy sprzętu, bo Bianchi było wiodącą firmą w tym aspekcie. Do tego wszystkiego zalicza się i doping, Coppi był bowiem całkiem otwarty na opowieści o nim i wprost przyznawał, że go stosował. Kontroli wtedy jeszcze nie było, kolarze mogli brać właściwie wszystko, co tylko sobie wymarzyli. Włoch z tego korzystał. Zresztą ponoć już rekord godzinny w 1942 roku bił za sprawą mieszanki kofeiny, coli i amfetaminy, zwanej „la bomba”.
A po latach w telewizji mówił o niej tak:
– Czy kolarze stosują „la bomba”?
– Tak. A z tymi którzy mówią inaczej, w ogóle nie warto o kolarstwie rozmawiać.
– A ty? Czy kiedyś brałeś „la bomba”?
– Tak, wtedy kiedy było to konieczne.
– A kiedy było konieczne?
– Prawie zawsze.
Bartali miał więc słuszność, grzebiąc w rzeczach Fausto i przekazując buteleczki lekarzom, by je zbadali. Ale dyskwalifikacja nigdy nie nastąpiła, bo nie obejmowały jej ówczesne przepisy. Coppi nie działał wbrew nim, a inni kolarze po latach twierdzili, że to właśnie Włoch był pionierem w kwestii zażywania narkotyków. Równocześnie jednak… protestował przeciwko zażywaniu ich przez innych, mówiąc, że może się to skończyć szybkim końcem kariery, zwłaszcza jeśli zacznie się je stosować w młodym wieku.
Cóż, Fausto bywał pełen sprzeczności.
Trudno jednak odebrać mu wiele zasług. O tyle te dopingowe po latach okazały się dla kolarstwa katastrofalne, o tyle inne, związane z nowymi metodami treningowymi, ścisłą i odpowiednią dla kolarza dietą, rewolucjami sprzętowymi i tak dalej, wciągnęły ten sport na nowy poziom. Jeśli ktoś chciał nadążyć za Coppim, musiał się dostosować. Robiły to nawet całe zespoły, bo Fausto po wojnie, gdy jeździł w Bianchi, mimo że wciąż kochał atakować, zaproponował bardziej strategiczne podejście – wyczekiwanie swoich szans (zwykle już przed startem wyścigu wybierał dwa-trzy etapy do ataku), analizowanie postawy rywali, ciągłe korzystanie z pomocy innych zawodników z teamu.
Był w tym – podobnie jak i gdy chodzi o samą jazdę – geniuszem. Więc wygrywał. Wyścigi, trofea i serca fanów. Choć te w pewnym momencie stracił.
Skandal. Dama w bieli
Życie Coppiego – jak przystało na filmową wręcz gwiazdę – nie było wolne od wydarzeń, o których rozpisywała się prasa. Prawdopodobnie jednak żaden nie wstrząsnął opinią publiczną tak, jak sytuacja z 1953 roku, gdy Fausto został przyłapany na zdradzie. Swoją żonę, Brunę, poślubił w 1945 roku, niedługo później urodziła im się córka, Marina.
Małżeństwo przez jakiś czas wydawało się szczęśliwe. Aż Fausto trafił na okładki wraz z Giulią Occhini, czyli „Damą w bieli”, jak nazwano ją od białego ubrania, które nosiła na wykonanej tej dwójce fotografii. Dodajmy, że zdrada była wtedy we Włoszech… nielegalna, a smaczku całej sprawie dodawał fakt, że tę dwójkę poznał ze sobą mąż Giulii, fan kolarstwa.
On też doniósł na ich romans władzom. Gwieździe i jego nowej ukochanej wytoczono pokazowy proces, wlepiono wyroki w zawieszeniu i zdecydowano, że Occhini zostanie odstawiona do rodziny, by trzymać ją z dala od Coppiego. Na wiele się to nie zdało, wkrótce wspólnie wyjechali do Meksyku i tam wzięli ślub, którego włoskie władze usankcjonować oczywiście nie mogły. Wkrótce urodził im się też syn, Angelo Fausto, znany jako Faustino.
Sprawa romansu gwiazdy kolarstwa sięgnęła nawet… Watykanu. Ówczesny papież, Pius XII, osobiście nakazał wrócić Coppiemu do żony. Ten w zamian poprosił jedynie o błogosławieństwo na Giro, ale o powrocie do Bruny nawet nie myślał. A papież powiedział, że nie pobłogosławi ani jego, ani wyścigu, jeśli Fausto w nim pojedzie.
Coppi całą sytuacją niespecjalnie się przyjmował i trwał przy Occhini, mimo że fotoreporterzy nie odstępowali ich na krok.
Życie prywatne Fausto zresztą było wówczas skomplikowane. Kilka lat wcześniej, w 1951 roku, zmarł jego brat, Serse, również kolarz. Upadł po tym, jak koło jego roweru utknęło w szynie tramwajowej. Do hotelu wrócił samodzielnie, ale w nocy doznał wylewu krwi do mózgu. Dla Fausto – który był obecny przy jego łóżku w szpitalu – Serse był najbliższą osobą na świecie, zaufanym powiernikiem. Coppi, choć nadal wygrywał, nigdy nie podniósł się w pełni po tym ciosie, mało zresztą brakowało, a rzuciłby wówczas kolarstwo.
Coraz częściej nękały go też kontuzje, których od zawsze miał dużo. Lekarze sugerowali, że to efekt niedożywienia i złej diety za młodu, po prostu jego kości były słabsze. Podobnie jak organizm, bo często też chorował. W dodatku Fausto przyciągał tragiczne zdarzenia. Śmierć brata na rowerze. Wypadek ojca, który został zmiażdżony przez dwa woły. Albo ten ciężarówki pod koniec II wojny światowej, z którego sam Fausto cudem ocalał.
Mimo tego wszystkiego kontynuował karierę i nadal był w stanie wygrywać, często w pięknym, dominującym stylu. Z czasem jednak ciało zaczęło mu odmawiać posłuszeństwa, w połowie lat 50. coraz częściej przyjeżdżał za zwycięzcami, a pod koniec tamtej dekady zdarzyło się, że organizatorzy skracali etapy, by nie znęcać się nad wielkim mistrzem. Ten zresztą jeździł w dużej mierze dla pieniędzy, bo skandale i rozrzutne życie sprawiły, że potrzebował zarobić dodatkowe środki.
W sezonie 1960 miał być kapitanem w teamie Bartalego. Ale do tego nigdy nie doszło.
Malaria. Tak odchodzi mistrz
Pod koniec 1959 roku wraz z grupą kilku innych kolarzy (znalazł się w niej między innymi Jacques Anquetil, pięciokrotny triumfator Tour de France), Fausto pojechał do Górnej Wolty, dzisiejszej Burkiny Faso. Tam miał ścigać się z miejscowymi zawodnikami, a poza tym pojechać na safari i oddać się swojemu hobby – polowaniu. Jeszcze przed powrotem do Włoch czuł się zmęczony, choroba na moment usidliła go w łóżku.
Lekarze stwierdzili, że to zwykłe przeziębienie. Nie mieli jednak racji.
Fausto zachorował na malarię. Po raz drugi w swoim życiu, poprzednio w czasie II wojny światowej, poradzili sobie z nią wówczas brytyjscy lekarze. 15 lat później włoscy postawili złą diagnozę. I to doprowadziło ostatecznie do śmierci wielkiego mistrza, której dało się uniknąć. Świadczy o tym przypadek Raphaëla Géminianiego, który też był na tej wyprawie i również zachorował. Ale jego udało się wyleczyć.
– Spaliśmy w tym samym pokoju. Choć „spaliśmy” to przesada, właściwie spędziliśmy noc polując na komary. Fausto rozprawiał się z nimi ręcznikiem. Wtedy nie wiedziałem, jakie konsekwencje może przynieść ta noc. Powtarzałem mu: „Rób to co ja, schowaj głowę pod prześcieradło, wtedy cię nie pogryzą”. Gdy sam zachorowałem, moja temperatura przekroczyła 41 stopni. Miałem halucynacje, cały czas coś mówiłem. Lekarze zdiagnozowali kilka różnych chorób, ostatecznie doszli do tego, że to malaria – wspominał.
Przeżył, właśnie z powodu tego, że ustalono źródło choroby. Leczenie poskutkowało, niedługo potem wyszedł ze szpitala. Coppi trafił do niego dopiero, gdy jego stan znacząco się pogorszył i od początku, gdy tam wylądował, lekarze byli nastawieni pesymistycznie. Nic dziwnego zresztą, podczas 35-kilometrowej drogi do szpitala, ambulans musiał kilkukrotnie się zatrzymywać, bo Fausto niesamowicie cierpiał.
– Nad Fausto ciąży wyrok. […] Robimy, co możemy, ale to za mało. Przeciwko takiej chorobie jesteśmy bezsilni. Ile jeszcze wytrwa? Możliwe, że do świtu – mówił główny lekarz zgromadzonym przed budynkiem dziennikarzom. Przy Fausto od początku do końca trwała Giulia Occhini, którą też musieli zająć się lekarze, bo jej rozpacz była tak wielka, że zaczęła mieć halucynacje. Sprowadzono też żonę Coppiego, wraz z jego córką, z którymi utrzymywał minimalny kontakt. Bruna spojrzała na leżącego na szpitalnym łóżku męża i powiedziała, że wszystko mu przebacza.
Fausto Coppi jednak tego nie słyszał. Podobnie jak łkania Giulii i słów rozpaczy jego fanów. Niedługo potem zmarł, w wieku zaledwie 40 lat.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj także:
- Polska w Elicie, czyli słowacki architekt, team spirit i nadzieje na przyszłość
- Stoch: Nie wyszedłem z cienia Małysza, bo nigdy w nim nie byłem [WYWIAD]
- Jak „Góra” z Gry o Tron szuka wyzwań w świecie mniejszych od siebie
- Różański: Nawet kiedy mam pięć procent szans na nokaut, to po niego idę [WYWIAD]
Fot. Newspix