Znamy ten okropny schemat, którym obarczone są mecze reprezentacji Polski. Otwarcia, o wszystko, o honor. Jednakże – rzecz oczywista – potknięcia na samym starcie zdarzają się nie tylko nam. W stosunkowo krótkiej historii Euro, byliśmy świadkami wielu niespodzianek podczas pierwszego dnia turnieju.
Właściwie to można się zastanawiać, czy już podczas pierwszej edycji – w 1960 roku – nie mieliśmy pewnego rodzaju sensacji. Nie dość, że w meczu otwarcia padło dziewięć bramek, to jeszcze Francuzi przegrali z Jugosławią (4:5). Było to zaledwie dwa lata po tym, jak Trójkolorowi zostali trzecią drużyną globu, zaś Jugosłowianie odpadli na poziomie ćwierćfinału, przegrywając 0:1 z RFN.
Ostatecznie jednak znalazło się pięć takich spotkań, co do których nie było cienia wątpliwości. Dla faworytów tych meczów wynik był za każdym razem nie do przyjęcia. Zgrzytał między zębami niczym piasek, sprawiał, że człowiek budził się rano w wisielczym humorze. Ktoś jednak musi rozczarować, by zaskoczyć mógł ktoś.
EURO 1968 – ANGLIA VS JUGOSŁAWIA (0:1)
W pierwszych latach istnienia, Euro miało format krwiożerczy. We właściwiej fazie turnieju grały tylko cztery zespoły. Ze współczesnej perspektywy jest to wynik śmieszny i szalenie niekomercyjny. Cała impreza trwała jedynie pięć dni i to tylko dlatego, że trzeba było powtórzyć finał, w którym początkowo padł remis. Abstrakcja.
Ostatecznie na Euro 1968 pojechały Anglia, Jugosławia, ZSRR oraz Włochy. Już same nazwy reprezentacji mówią nam, że miało to miejsce kilka epok piłkarskich temu. Na tym jednak nie koniec, bo poza samym formatem i krajami uczestniczącymi, zniewalały też zasady. Formalnie starcie Anglii z Jugosławią było dopiero drugim meczem podczas całego turnieju. Imprezę otwierał mecz Włochów z ZSRR. Widzowie goli jednak nie uświadczyli – skończyło się na 0:0, a awansie zadecydował rzut monetą. Rzut monetą, w turnieju, w którym masz cztery drużyny i żeby się na niego dostać, musiałeś odpalić Grecję, Austrię, Finlandię i Węgry. Masakra.
Na szczęście powtórki z rozrywki w drugim meczu nie było. Oba spotkania rozegrano 5 czerwca 1968, ale pierwszego gola ujrzano dopiero podczas spotkania Anglii z Jugosławią. Czekać trzeba było jednak cholernie długo. Sam mecz zaczął się o 21:15, a bramka padła w 86. minucie meczu. I teraz kwestia najważniejsza – była to bramka zdobyta przez Jugosławię.
Dragan Dżajić – późniejszy król strzelców Euro 1968 z imponującym dorobkiem dwóch bramek – przyjął długie podanie, którego nie potrafił przeciąć Bobby Moore. Chwilę później piłka trzepotała już w siatce, bo reprezentant Jugosławii z siedmiu metrów huknął pod poprzeczkę tak mocno, że nie było czego zbierać.
Dla Anglików – totalna katastrofa. Jechali na turniej jako zdobywcy Pucharu Świata z 1966, w drodze na Euro wygrali British Home Championship, a w ostatniej fazie rozprawili się z Hiszpanami. Wobec nieobecności RFN, Węgrów, Francuzów i Portugalii byli pewniakami do gry w finale. A tutaj dupa. Po jednym meczu we Florencji trzeba było się pakować i wracać do Londynu. W dodatku czerwoną kartkę obejrzał Alan Mullery, co oznaczało, że pierwszy raz w historii reprezentant Anglii został wyrzucony z boiska na wielkim turnieju.
EURO 1976 – CZECHOSŁOWACJA VS HOLANDIA (3:1)
Większość meczów-niespodzianek jest na ostrzu noża. A to remis, a to zwycięstwo jedną bramką. Bo przecież w tym 1968, Anglicy mieli swoje szanse, półfinał dało się wygrać. Jednakże tutaj – osiem lat później – kolejny, nieistniejący już twór, dał w dogrywce taki pokaz, że z Holandii nie było czego zbierać.
Oranje jechali na Euro jako druga drużyna świata. W finale Mundialu 1974 przegrali z RFN w pamiętnym meczu, który powinni wygrać. Po dwóch latach mieli szansę na rehabilitację, bowiem do finałowej czwórki dostali się właśnie oni, RFN, Jugosławia oraz nieszczęsna Czechosłowacja. Holendrzy w formie byli bajecznej – w trakcie eliminacji wyprzedzili Polskę, Włochy oraz kwiatek u kożucha – Finlandię. W decydującym meczu rozbili zaś Belgów 7:1. Nie ma co kryć – jechali jako jeden z faworytów.
Tym bardziej, że los pchnął ich w ręce Czechosłowacji. Nasi południowi sąsiedzi zakwalifikowali się na wielką imprezę pierwszy raz od 1962. Ogólnie jednak tych występów mieli skrajnie mało – dwa razy udział w Mistrzostwach Świata (1934, 1962), raz Mistrzostwa Europy (1960). Jednakże – co przecież szalenie ważne – zawsze odnosili sukcesy. Z rzeczonych turniejów przywieźli trzy medale – jeden brązowy oraz dwa srebrne.
Mimo tego w starciu z Holendrami byli underdogiem. W trakcie eliminacji wyrzucili Anglię, Portugalię, ZSRR, ale jak zrównać to z Oranje, którzy mieli Neeskensa, Rensenbrinka, a przede wszystkim Cruyffa? Liczono, że Holandia zrobi wszystko, by doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji z Niemcami. Czechosłowacja miała jednak inny pomysł.
Strzelili wszystkie gole w tym półfinałowym spotkaniu. Anton Ondrus najpierw trafił do właściwiej siatki, później zaś zapakował samobója. To jednak nie zbiło ich pewności siebie. W 1976 władze miały już tyle oleju w głowie, że żadną monetą nie rzucano. Doszło do dogrywki, a tam Czechosłowacja dała prawdziwy koncert. Najpierw Nehoda, a kilka minut później Vesely, który uciekł defensorom Holandii, którzy w tej akcji postradali chyba zmysły.
Czechosłowacja awansowała do finału, Oranje pozostała gra o trzecie miejsce. Z jakim efektem, to już chyba wszyscy wiedzą.
EURO 1996 – ANGLIA VS SZWAJCARIA (1:1)
Jeden z nielicznych przypadków, gdy wpadka na samym starcie nie oznaczała zgrzytania zębami. Powiedzieć jednak, że Anglicy byli po tym meczu zadowoleni, to kłamstwo bardzo dużego kalibru. Ich naród w końcu otrzymał możliwość zorganizowania wielkiego turnieju, w końcu miał generację, zdrowych czołowych piłkarzy i nowego trenera. W 1994 na stołek wskoczył Terry Venables, zastępując skompromitowanego Grahama Taylora (Anglia, pod jego wodzą, nie awansowała na Mistrzostwa Świata w 1994).
Wszystko zatem układało się perfekcyjnie. Losowanie grup? W porządku – mocni Holendrzy, przeciętni Szkoci i Szwajcarzy. Spokojnie liczono na siedem punktów, poważnie myśląc o komplecie zwycięstw. Pomagały też ściany, bo pierwszy mecz – z Helwetami właśnie – rozegrano na Wembley. Start zaplanowano o 15, a po 23. minutach gry, Alan Shearer strzelił pierwszego gola na Euro 1996. Synowie Albionu mogli w tamtym momencie zrobić cokolwiek, zupełnie się zrelaksować, gdyż Szwajcarzy niespecjalnie mocno atakowali. Wszystko ma jednak swoje granice.
Anglicy się położyli. Trałkowanie na całego. To goście stwarzali więcej sytuacji. Turkyilmaz posłał taką piłkę, że naprawdę się trzeba było postarać, żeby nie strzelić gola. Jego kumpel z drużyny zrobił to i trafił w poprzeczkę. Z dystansu próbował też Vogel, ale minimalnie spudłował. Pętla wokół szyi Anglików zaciskała się coraz mocniej, by w końcu doprowadzić do tragedii.
Dośrodkowanie w pole karne, do piłki skacze Stuart Pearce i odbija futbolówkę ręką. Później drugi raz. Sędzia nie mógł tego nie widzieć i wskazał na wapno. Tym razem Turkyilmaz sam wziął wszystko w swoje ręce. Zupełnie zmylił Seamana i posłał lekki strzał w przeciwny róg bramki. Zrobiło się 1:1, a Wembley zadrżało. Zamiast wielkiej euforii był bowiem strach o to, czy – i w jakim stylu – uda się wyjść z grupy.
Pęknięcie balonika podziałało jednak na Synów Albionu relatywnie mobilizująco. Ostatecznie dotarli do półfinału, gdzie Gareth Southgate zrobił coś, za co znienawidziła go cała Anglia.
EURO 2004 – PORTUGALIA VS GRECJA (1:2)
Do finału sprzed 17 lat wszyscy zdążyli się zorientować, że Grecy to nie są zupełne muminy. Choćby w meczu otwarcia. Portugalia ma turniej u siebie, ogólna radość, mecz z reprezentacją, którą powinni ograć cokolwiek gładko. Tym bardziej w sytuacji, w której w grupie masz jeszcze Hiszpanię i Rosję – strata punktów przy takim układzie sił wydaje się skrajnie nieodpowiedzialna. Tymczasem właśnie tak się stało. Zamiast kontynuacji śpiewów i atmosfery wielkiego piłkarskiego święta, była konsternacja i nerwowe zerkanie na dyspozycję Hiszpanów.
Na Euro 2004 Portugalia dwa razy zagrała z Grekami. Dwa razy przegrała. To naprawdę nie był przypadek, chociaż niektórzy chcą do tego miana zbagatelizować wielkie zwycięstwo podopiecznych Otto Rehhagela. Niemiec miał wówczas 66 lat, zdawało się, że będzie powoli szykował się do przejścia na emeryturę. Nic bardziej mylnego – w piłce pracował jeszcze do 2012, po drodze sprawiając, że jego nazwisko znalazło się na ustach całego piłkarskiego świata.
Pomnik budował takimi spotkaniami jak mecz otwarcia z Portugalią. Gospodarze – wiadomo, faworyt. Oni jakaś zbieranina, która niby zajęła pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej (przed Hiszpanią, Ukrainą), ale kto by to traktował poważnie. Tymczasem Portugalia nie wiedziała, co się dzieje. Na własnej ziemi ci Grecy ich po prostu ośmieszali. Styl, który wdrożył Rehhagel działał jak złoto. Dynamiczni defensywni pomocnicy raz po raz rozbijali ataki gospodarzy, Portugalia oddała cały jeden strzał celny więcej niż rywale, chociaż opinia o Grekach była tragiczna. Skończyło się na porażającym 1:2, ale tylko dlatego, że honor postanowił ratować Cristiano Ronaldo, który tuż przed końcowym gwizdkiem pokonał Nikopolidisa.
EURO 2012 – POLSKA VS GRECJA (1:1)
No i na koniec nasz wkład w największe niespodzianki podczas pierwszego dnia Euro. Tak jak Anglicy, tak jak Portugalczycy, tak i my mieliśmy Euro 2012 dla siebie (i sympatycznych kolegów ze wschodu). Tak jak Anglicy, tak jak Portugalczycy, musieliśmy się wyłożyć na pierwszej przeszkodzie. Różnica jest jednak znamienna – pierwsi dotarli do półfinału, drudzy do finału. My nie wyszliśmy nawet z grupy.
To było fatalne, zbyt emocjonalne spotkanie. Nikt nie chce do niego wracać, chociaż z perspektywy postronnego widza z pewnością działo się dużo. Dla nas chyba za dużo. Gol Roberta Lewandowskiego, czerwona kartka Sokratisa – jest pięknie. Wyrównanie po uderzeniu Salpingidisa – dramat. Czerwona kartka Wojtka Szczęsnego – koniec nadziei, płacz. Tytoń – euforia taka, że można było pomyśleć, że my tych Greków lejemy 4:0. Przedziwne spotkanie, przedziwny turniej jako całość. Szkoda, że zaczęło się dla nas tak źle, bo to była historyczna dla Polaków impreza. Być może gdyby skutek był inny, wiele osób by o tym wejściu zapomniało, w końcu – tak z ręką na sercu – mieliśmy punkt.
Szkopuł w tym, że liczyliśmy na znacznie więcej. W końcu Grecy jawili się jako najsłabsza ekipa z tej tragikomicznej grupy. Znowu jednak pokazali, że na wielkich turniejach mają zachowują się, jakby ich zawodnicy grali nie w Pafos, nie w AEK, tylko w Barcelonie i Manchesterze United. W 2004 śmialiśmy się z Portugalii, w 2012 zasłanialiśmy twarz, gdy widzieliśmy grecką flagę.
Na Euro 2012 wszystko zaczęło sypać się już na starcie. To dlatego tak euforycznie reagowaliśmy na ogranie Irlandii Północnej w 2016, chociaż kaliber obu drużyn zbliżony. To dlatego załamaliśmy ręce, gdy w pierwszym meczu na Mundialu pokarał nas Senegal. Z dokładnie tych samych powodów jak na szpilkach będziemy siedzieć, gdy w poniedziałek przyjdzie nam zagrać ze Słowacją. Zwycięstwo – jest z górki. Remis lub porażka – ja pierdole. Nic pomiędzy.
Fot.Newspix