Robert Lewandowski buduje swój piłkarski pomnik za życia. Pomnik piękny, okazały, monumentalny, zachwycający. Posąg wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, jakiego nie było nigdy wcześniej w polskim futbolu. Wyznacza standardy kompletnego napastnika na całym świecie. Inspiruje swoimi bramkami, asystami, akcjami. Właściwie to wszystkim. Doskonały produkt współczesnej piłki nożnej. W 2020 roku został zasłużenie wybrany najlepszym piłkarzem globu. Siadł przy jednym stole z największymi. Uważaliśmy, że tym samym stał się najwybitniejszym zawodnikiem w historii polskiej piłki. Do pełnego przekonania w tej kwestii brakowało nam tylko jednego – tego, żeby Lewy poprowadził Polskę do sukcesu na międzynarodowej imprezie. Na horyzoncie jawiło się Euro. Już wiemy, że nie wyszło. Pomnik Lewandowskiego nie został ozłocony.
Poprzednie turnieje były w wykonaniu Roberta Lewandowskiego rozczarowujące. Mniej lub bardziej, ale pozostawiające grymas, niedosyt, absmak.
Łatka zawodzącego
Na Euro 2012 nie był jeszcze gotowy, żeby lśnić najjaśniejszym światłem. Osamotniony, miotający się, gubiący, uzależniony od wsparcia przeciętnych kolegów z mocno przeciętnej ofensywnie kadry Franciszka Smudy. Euro 2016 skończył z jednym trafieniem. Niby w ćwierćfinale, niby z Portugalią, niby we wszystkich innych meczach też potrafił pokazać się z korzystnej strony, ale to wszystko było jakby drugoplanowe. W głównych scenicznych monologach przodowali inni. Ot, na przykład taki Jakub Błaszczykowski, który brał na siebie odpowiedzialność za ofensywę i rozegrał świetny turniej, ale też zmarnował rzut karny decydujący o losach półfinału. Albo Łukasz Fabiański, który wskoczył do bramki za Wojciecha Szczęsnego, wybronił szwajcarską nawałnicę w 1/8, ale przy tym nie wyjął ani jednego karnego w serii z Portugalią. Najlepsze i najgorsze historie pisali inni. No i, na dokładkę, Mistrzostwa Świata 2018. Smutne obrazki. Anna Lewandowska pocieszająca swojego męża po klęsce z Senegalem. Bezradność z Kolumbią. Mundial bez pojedynczego trafienia.
Przylgnęła do niego łatka piłkarza, który wybitnie nie radzi sobie na wielkich imprezach. Mógł seryjnie trafiać w Bayernie, mógł odblokować się w kadrze i ładować gole słabszym zespołom w międzynarodowych eliminacjach, ale kiedy przychodziło, co do czego, kiedy trzeba było napisać historię, wysiadał z tramwaju zwanego wielkością.
Historia nie zatoczyła koła
Występem na Euro 2020 oderwał od siebie tę łatkę. Nie był bezradny, nie był przezroczysty, nie był taki, jak wcześniej. Ze Słowacją zawiódł na całej linii. To jasne i oczywiste, przewałkowaliśmy ten temat, bo po tej feralnej inauguracji wydawało się, że historia znów zatoczy koła. Ale tak się nie stało. Hiszpania – gol. Szwecja – dwa gole. Trzy mecze grupowe, trzy gole. Na papierze wygląda to dobrze. Bilans godny Roberta Lewandowskiego. Napastnika, który w tym sezonie pobił rekord bramek Bundesligi Gerda Mullera z 1972 roku. Faceta, który z bicia rekordów strzeleckich uczynił codzienność, o którym Thiago Alcantara mówi, że nie jest owładnięty obsesją zdobywania goli, bo obsesji nie może mieć ktoś, dla kogo pokonywanie bramkarzy rywali to nawyk.
Już w meczu z Hiszpanią zobaczyliśmy w nim naturalnego lidera. Ferran Torres przed tym spotkaniem powiedział, że hiszpański stoperzy zjedzą Lewandowskiego. Nie spodziewał się, że to Lewandowski zje hiszpańskich stoperów. Niczym Michael Jordan – kapitan Polaków potraktował to personalnie. Aymeric Laporte nie miał z nim najmniejszych szans przy pojedynku główkowym. Lewy go sobie ustawił, przygotował, przypiekł i skonsumował. Wziął na siebie odpowiedzialność.
Ze Szwecją było to samo. W drugiej połowie Lewandowski rozegrał wielkie zawody. Nakręcał się z każdą minutą. Pierwsza bramka? Thierry Henry w pełnej krasie. Gol – kandydat do trafienia całego Euro. Siła, precyzja, pomysł, wykonanie – klasa, no właśnie, godna Lewandowskiego. Romelu Lukaku zachwycił się nią tak, że aż pochwalił się tym na Twitterze.
Druga bramka? Zimna krew. Przyjąć, popatrzeć, dokonać snajperskiej powinności. Udane akcje dodawały mu skrzydeł. Kiedy dostawał trudne do opanowania długie piły, kleił je z najwyższą gracją. Kiedy Mateusz Klich próbował go wypuścić, ale podał jakiś metr niecelnie, Lewy wcale się nie pieklił, nie denerwował, tylko motywował kumpla do podejmowania kolejnych podobnych prób. Tu poklepał z Zielińskim, tam spróbował wypuścić Świerczoka…
Jasna i ciemna strona księżyca
Robił wszystko, co mógł, żeby ten mecz wygrać. Nawet w pojedynkę. A to cechuje piłkarzy wielkich.
Tylko, że nie udało się dogonić Szwedów. Nie udało się wyjść z grupy.
Również przez niego.
Bo jest jeszcze ciemna strona księżyca. Robert Lewandowski nie wykorzystał na tym turnieju dwóch decydujących setek. Z Hiszpanią trafił wprost w Unaia Simona w doskonałej sytuacji po tym, jak futbolówka po strzale Karola Świderskiego odbiła się od słupka i spadła pod jego nogi. A ze Szwecją w jednej akcji dwa razy trafił w poprzeczkę, w tym raz do pustej bramki.
To się nie dzieje 😤 To jest niemożliwe… #EURO2020 #strefaeuro pic.twitter.com/1iJoJE51BD
— TVP SPORT (@sport_tvppl) June 23, 2021
Futbol jest okrutny. Zero-jedynkowy. Czarno-biały. A polska piłka nożna lubuje się w gdybaniu, w szkicowaniu alternatywnych scenariuszy. Tego nauczyła nas historia i serie bolesnych rozczarowań. Rzeczywistość wygląda tak, że choć już nigdy nie dowiemy, co stałoby się, gdyby Lewandowski wykorzystał okazje z Hiszpanią i Szwecją, to zawsze będzie to do niego wracać. Ewentualne 2:1 z Hiszpanią mogłoby stać się mitem założycielskim czegoś wielkiego. Trafienie na remis ze Szwecją w pierwszej połowie szybciej zmieniłoby kurs i charakter tego spotkania. I tak dalej, i tak dalej.
Pomnik dalej nie jest złoty
Turniejowa czarna seria Roberta Lewandowskiego trwa. Ma ona swój wymiar. Nikt po Euro 2020 nie powie już, że Lewy indywidualnie zawodzi na największych imprezach, że nie potrafi być sobą, że dla klubu to umie strzelać, ale dla reprezentacji to nagle nie umie, ale jednak brakuje w tym wszystkim najważniejszego – sukcesu drużyny na plecach lidera. Polska odpadła w fazie grupowej. Lewandowski odpadł w fazie grupowej. Taki przekaz idzie w świat.
Robert Lewandowski nie dorówna więc innym wielkim polskiego futbolu – chociażby Kazimierzowi Deynie, Grzegorzowi Lacie, Zbigniewowi Bońkowi. Oni wszyscy występowali w innych czasach, nie osiągali tak wielkich rzeczy w piłce klubowej, nie przebili się tak bardzo do świadomości masowego światowego kibica jak Robert Lewandowski, ale oni wszyscy mogą pochwalić się medalem wielkiej imprezy z reprezentacją Polski. To ich korony argument w dyskusjach o najwybitniejszych polskich piłkarzach w dziejach. Lewandowski tego argumentu nie ma i naprawdę trudno przypuszczać, żeby cokolwiek się w tej kwestii zmieniło po Mundialu w Katarze.
Na tym Euro strzelił dwie imponujące bramki, do których dołożył trzecią typowo snajperską. Zagrał jeden fatalny mecz i dwa bardzo dobre. I tyle. Nic więcej. Najlepszy napastnik świata musi czuć się rozczarowany. Topowi piłkarze nie wyjeżdżają z najważniejszej imprezy w roku po fazie grupowej. Pomnik dalej nie jest złoty.
Fot. Fotopyk