12:30, niespełna piętnaście godzin od ostatniego gwizdka na Wembley. Joachim Löw melduje się na konferencji prasowej w Herzogenaurach. Nie widzimy na niej człowieka przytłoczonego. Zdewastowanego porażką. Krytyką, od której nie mógł odpędzić się po mundialu 2018. Krwiożerczy dziennikarze, którzy chcą już teraz rozliczać kolejny stracony turniej, także zostają w domach nie meldują się na Teamsie.
Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest wzajemny szacunek. Podziękowania za lata pracy – uczciwej, pełnej respektu, ale i sukcesów. Pracy, aż do 2017 roku, wybitnej. Niemalże wzorowej. – Dziękujemy Jogi. Będziemy za tobą tęsknić. To była era – kończy spotkanie z mediami w emocjonalny sposób rzecznik prasowy. Na twarzy Löwa oglądamy ulgę. Ulgę, że ten piętnastoletni serial – przedłużony na siłę o trzy sezony – nie doczeka się kolejnego niepotrzebnego sequelu.
Ale to nie na dzisiejszej konferencji prasowej dochodzi do najbardziej symbolicznej sceny, a wczoraj, tuż po meczu, co przywołuje portal „11 Freunde”. „Jogi” – pomiędzy pytaniami od dziennikarzy – sięga po szklaną butelkę Coca-Coli. Próbuje odkręcić kapsel dłonią, co jest oczywiście karkołomną misją. Nie udaje mu się. Odstawia butelkę na blat. Niemiecki magazyn zauważa, że to idealna metafora tego, co Löw rozpoczął po nieudanym mundialu 2018 roku. Misję, która nie miała prawa wypalić. Misję, w którą każdy w Niemczech chciał wierzyć. Ale do końca nie wierzył, bo nie miał do tego podstaw.
Powierzenie naprawy reprezentacji Löwowi było tak logiczne, jak próba odkręcenia zakapslowanej butelki ręką.
Löwowi stawia się teraz całą masę zarzutów. Zagubienie w meczu z Anglikami. Defensywną piłkę. Brak ryzyka. Brak charakterystycznego stylu, pomysłu. Czekanie ze zmianami. Wpuszczenie Cana. Złe wykorzystanie nie tylko Müllera, który przez całą swoją karierę nigdy nie uwypuklał swoich atutów na dziewiątce, ale i Kimmicha, który – wbrew pierwotnym ustaleniom z Hansim Flickiem – miał grać na środku i tylko na środku. Ale symptomatyczne jest to, że najczęstszym zarzutem wobec byłego już selekcjonera niemieckiej kadry nie jest przegrany turniej. Jest nim to, że nie złożył dymisji po 2018 roku. Albo przynajmniej w listopadzie 2020, po gigantycznej porażce 0:6 z Hiszpanią, która zwiastowała katastrofę.
Tak naprawdę wszystko zaczęło się psuć w 2014 roku. Dla Niemców to stracone lata. Trudno mieć pretensje do Löwa, że nie odszedł w chwale, w stylu niemieckich piłkarzy kończących kariery ze złotym medalem na szyi. Do mistrzostwa świata chciał dorzucić prymat w Europie. A później, po przegranym półfinale z Francją na Euro 2016, celował w obronę tytułu mistrza świata. To zresztą mecz z Francją postrzega jako swoją największą porażkę. – Graliśmy bardzo dobry turniej i świetną pierwszą połowę z Francją. Podyktowano przeciwko nam pechowego karnego. Mogliśmy ich pokonać – mówi na konferencji, gdy dostaje pytanie o to, którego meczu żałuje najbardziej – z Włochami w Warszawie (2012), Koreą w Kazaniu (2018), czy wczorajszego na Wembley. Wybrał ten na Stade Velodrome.
Jeszcze wtedy Löw obierał najwyższe cele i miał ku temu podstawy. Po mundialu w Rosji – kompletnej klapie, gdy Niemcy nie wyszły z grupy ze Szwecją, Meksykiem i Koreą Południową – nie mógł już mierzyć w złoty medal na Euro. Stawiano przed nim inne, długofalowe cele – przebudowę reprezentacji, powrót do światowej elity. Była to misja dla kogoś, kto będzie potrafił wzbudzić w „manszafcie” nową energię. Kto nie jest wypalony. Kto ma świeże pomysły.
Löw nie okazał się kimś takim. Cała jego kadencja po 2018 roku to jedno wielkie zagubienie, które widać najlepiej po relacjach z doświadczonymi zawodnikami. Odstawienie Mattsa Hummelsa, Thomasa Müllera i Jerome’a Boatenga było decyzją trudną, ale jednocześnie dawało klarowny sygnał – nadchodzi zmiana pokoleniowa. Niemcy postawili mocniej na świeże postaci – Gnabry’ego, Goretzkę, Havertza, Kimmich stał się niekwestionowanym liderem, do drużyny dobijali młodzi jak chociażby Jamal Musiala. Tylko że Löw przegrał pierwszy sezon Ligi Narodów, utrzymując się w dywizji A tylko dzięki rozszerzeniu grup, a w kolejnym sezonie, choć zajął drugie miejsce, też nie pozostawił po sobie dobrego wrażenia. Wspomniane 0:6 z Hiszpanią to jedno, były też mecze ze Szwajcarią, w których Niemcy zdobyły ledwie dwa punkty i mimo ciekawych spotkań nie byli stroną, która zdobyła więcej oklasków.
Widząc, w którą stronę zmierza niemiecki okręt, Löw przeprosił się z Hummelsem i Müllerem, argumentując to tym, że drużynie brakuje doświadczonych piłkarzy.
A teraz, co za symbolika – najpierw jeden walnął samobója w meczu otwarcia, a drugi zmarnował sam na sam przy 0:1 z Anglią, po którym Niemcy wróciliby do gry. Jeszcze chwilę temu Müller nie mógł patrzeć na Löwa, a teraz wbił ostatni gwóźdź do jego trumny.
Joachim Löw na dzisiejszej konferencji prasowej nie pozwala sobie na taką analizę, jak po rosyjskim mundialu, gdy ze szczegółami – bazując na konkretnych liczbach i danych – rozłożył na czynniki pierwsze porażkę Niemców. Raz, że jest na to za wcześnie. Dwa – nikt już tak głębokiej analizy od niego nie wymaga. Rzuca tylko na dwa wnioski na gorąco. Pierwszy – jego drużynie zabrakło zawodników z doświadczeniem turniejowym. Zdaniem Löwa, piłkarz musi rozegrać jedną-dwie duże imprezy, by być „produktem” gotowym do walki o najwyższe cele. I choć miał w swoich szeregach trzynastu piłkarzy, którzy zdobyli Ligę Mistrzów, specyfikę turnieju reprezentacyjnego postrzega jako kompletnie inną niż klubowego. Drugi wniosek? Niemcy, od momentu przebudowy, nie prezentowały odpowiedniego poziomu zgrania. Automatyzmów. Zrozumienia boiskowego. Nie udało się tego wypracować przez ostatnie trzy lata.
Dziennikarze nie chcą na konferencji rozliczać postaci, która dała tak wiele. Sam Löw także – zamiast wracać do tego, co stało się na Euro 2020 – ucieka do relacji międzyludzkich, które zostaną w jego sercu na zawsze. Kilkukrotnie nazywa reprezentację rodziną. Wspomina momenty. Rozmowy z zawodnikami. Perfekcyjną mentalność. Zaangażowanie. Bliskie znajomości, które zostaną na lata. A i sami dziennikarze chcą też po prostu pożegnać Löwa z należytym szacunkiem i skupiają się na przyszłości, kilkukrotnie pytając Olivera Bierhoffa o Hansiego Flicka, który – jako były asystent Löwa – kontynuuje sztafetę pokoleń. Sam „Jogi” był przecież wcześniej asystentem Jürgena Klinsmanna w reprezentacji.
Zasług dziś nikt mu nie jest w stanie odebrać. Niemcy w 2006 roku porwali serca kibiców na mundialu rozgrywanym na swojej ziemi. Gdy powierzano reprezentację Löwowi nie była to drużyna rozbita, wymagająca rewolucji. Bardziej nieźle funkcjonująca maszyna, którą trzeba stopniowo usprawniać. Na Euro 2008 „Jogi” dotarł do finału. Późnej przezwyciężył lekki kryzys (Niemcy dostawali w łeb w sparingach, nawet w Chinami nie potrafili wygrać) i awansował na mundial w wielkim stylu, tracąc w grupie eliminacyjnej tylko dwa punkty. Tam znów zatrzymał się na Hiszpanach, wówczas najlepiej grającej ekipie świata, na których trafił w półfinale.
Euro 2012? Znów „tylko” półfinał. „Tylko”, bo Niemcy mieli wówczas opinię zespołu cholernie mocnego, który do każdego turnieju przystępuje jako jeden z głównych faworytów do złota. Jako – jak to się ładnie mówiło – drużyna turniejowa. Najbardziej głodny sukcesów zespół narodowy na świecie. No i ten w końcu przyszedł w 2014 roku. Iście spektakularny, po wielkim 7:1 z Brazylią. A po nim wciąż były lata tłuste – półfinał Euro i wygrana w Pucharze Konfederacji w 2017 roku.
Bilans Löwa jest do pewnego momentu wręcz niewiarygodny. Dziesięć lat pracy, pięć dużych imprez, pięć zakończonych co najmniej na półfinale.
To dlatego dzisiaj Löw jest żegnany – mimo ostatnich dwóch turniejów – z honorami. Opuszcza toksyczną relację, w której wyrządził na koniec krzywdę dziecku, które sam stworzył, nie chcąc oddać go w ręce kogoś innego, mimo iż samemu nie był w stanie dać mu tyle co wcześniej. Toksyczną relację, w której Löw okazał się w poprzednich latach zbyt dobrym ojcem, by teraz ktoś odważył się bezceremonialnie zabrać mu jego dziecko. Reprezentacja stała się niejako zakładnikiem wybitnych wyników Löwa z przeszłości.
Niemcy przedstawia się często jako wzór ciągłości pracy, zaufania do trenerów, traktowania swoich pracowników z klasą.
Wyszło z klasą.
Ale ta klasa, uczciwość wobec postaci, która wygrała tak wiele, spowodowała dwa stracone turnieje niemieckiej reprezentacji. Löw nawet po dwóch tak wielkich katastrofach, nawet po meczu, który będzie się pamiętać z dłubania w nosie, absurdalnego wprowadzenia Cana i przerażającego minimalizmu, nie odchodzi jako przegrany. I to najlepiej obrazuje skalę jego dokonań dla reprezentacji Niemiec, w której stał się ewenementem współczesnej piłki (15 lat w jednym miejscu pracy).
Fot. newspix.pl / screen DfB