Gościem czwartkowego poranka w Weszło FM był Dariusz Kowaluk – mistrz olimpijski ze sztafety mieszanej 4 x 400 metrów. Jak zmieniło się jego życie po wywalczeniu złotego medalu? Kiedy otrzymał swój krążek, skoro wystartował w eliminacjach, a nie w samym finale? Jaka jest specyfika biegania w sztafecie mieszanej i o co ma delikatny żal do Przemysława Babiarza, który komentował bieg eliminacyjny z jego udziałem? Co sądzi o rewolucji technologicznej, która dokonała się w biegach oraz sposobie finansowania polskich lekkoatletów? Dlaczego zamiast studiów na AWF-ie zdecydował się na dziennikarstwo i czy na złoty medal da się podrywać dziewczyny? Zapraszamy do przeczytania zapisu z tej rozmowy.
WESZŁO.FM: Pewnie słyszałeś to już wiele razy, ale: gratulacje.
DARIUSZ KOWALUK: Dziękuję bardzo. Faktycznie, nie pierwszy raz to słyszę, ale zawsze jest to miłe.
To chyba nigdy nie może się znudzić, co? W końcu to bardzo duża rzecz.
Tak, to bardzo duża rzecz. Wyjeżdżając na igrzyska nie spodziewałem się, że wrócę z nich z taką fajną rzeczą. (śmiech) Chciałem wystartować, pokazać się dobrze w debiucie, a tu wyszło pięknie.
Oczywiście, medal jest najważniejszy. Ale powiedz – w pierwszej chwili, gdy go dostałeś – co przeszło ci przez głowę?
Tak naprawdę dostaliśmy ten medal dwa dni po oficjalnej dekoracji mieszanej sztafety 4 x 400 metrów, bo biegaliśmy w eliminacjach i nie mogliśmy stanąć na podium z resztą naszej ekipy. To był deszczowy dzień, pogoda średnio dopisała. Cieszyliśmy się jednak bardzo.
Pewnie zrobiło się słoneczniej przez ten medal.
Wewnątrz na pewno.
Jak zmieniło się od tamtej pory twoje życie? Jakieś zmiany musiały zajść.
Jestem teraz trochę bardziej rozpoznawalny. Mega rozpoznawalność mam w mojej małej miejscowości, z której pochodzę – Komarówce Podlaskiej. Tam jak pójdę do apteki, to gratulują mi, zawsze ktoś zagada, podobnie w sklepie. W Warszawie jeszcze nie jestem tak rozpoznawalny, ale…
Ale to się zmieni po tym poranku, gwarantujemy ci.
(śmiech)
Czyli gdy gdzieś w tej Warszawie biegasz, to jeszcze nie zaczepiają?
Zdarzyło się jakoś w pierwszym tygodniu, jak wróciłem po igrzyskach. Biegłem przez las i jakiś biegacz-amator krzyczał do mnie z gratulacjami. Odkrzyknąłem „dziękuję” i pobiegłem dalej.
Ma to też wymiar przyszłościowy – z tym medalem pokazywałeś się w wielu szkołach. Czujesz, że to może natchnąć młode pokolenie do biegania?
To był mój główny cel w jeżdżeniu po szkołach. Jak miałem propozycje z Warszawy i okolic, to brałem udział w różnych wydarzeniach. To jest fajne, możemy zainspirować młodzież. Kto wie, może za dziesięć lat ktoś powie: „Byłeś w mojej szkole. Teraz to ja zdobywam medale”.
Jak bardzo zaskoczony byłeś tym, że to wszystko tak się skończyło? I jak oglądało ci się finał, na który patrzyłeś z perspektywy kibica?
Finał mogłem zobaczyć od „backstage’u”. Nie wierzyliśmy w to. Siedzieliśmy na trybunach i z nich widzieliśmy te ostatnie 100 metrów Kajetana Duszyńskiego, jak wywalczył złoto. Przez pierwsze pół godziny tak naprawdę to do mnie nie doszło. Wszyscy obok się cieszyli, gratulowali mi, a ja stałem skołowany. Tak naprawdę dotarło to do mnie, gdy wróciliśmy do Polski i zostaliśmy przywitani na lotnisku. Wtedy pojawiła się ta cała otoczka medialna.
Jaki miałeś kontakt z dziewczynami ze sztafety? To one jednak były, przystępując do tych biegów, bardziej utytułowane. A wtedy mieliście zrobić sukces razem.
Od bardzo dawna jeździmy razem na zgrupowania kadry Polski, znamy się kupę czasu. Tak naprawdę fajnie, że przed igrzyskami mieliśmy zgrupowanie w Japonii, które trwało dwa tygodnie. Mogliśmy przećwiczyć te wszystkie zmiany, to jest zupełnie inne bieganie, bo świat nie jest jeszcze w tej sztafecie mieszanej obiegany – mikst był w końcu na igrzyskach po raz pierwszy. Wiedzieliśmy, jaki mamy cel. W sztafetach byliśmy przed laty potęgą, miejmy nadzieję, że mikst do tego nawiąże.
Igrzyska w ogóle były medalodajne, jeśli chodzi o biegi – udało się wam, sztafecie 4×400 kobiet i Patrykowi Dobkowi. Z czego to, twoim zdaniem, wynika? Nawet wasz wynik w sztafecie męskiej nie był zły. A przez lata nie zdobywaliśmy medali w biegach.
W męskiej sztafecie wszystko się zatrzymało, bo brakowało nam tej atmosfery. Myśl szkoleniowa też była trochę inna. Teraz zmienił się nam trener kadry, ma ciekawe podejście. Dawniej nie mieliśmy nawet mowy motywacyjnej przed biegiem, po prostu dowiadywaliśmy się, który z nas biega, na której zmianie. I tyle. Teraz jesteśmy zmotywowani, wygląda to zupełnie inaczej. Jeżeli wiemy, kto biega na której zmianie, niczego nie mamy nikomu za złe. Atmosfera rośnie. Jak jest atmosfera, to są wyniki.
Mówiłeś wcześniej, że ćwiczyliście zmiany z kobietami. One w przypadku sztafety mieszanej wyglądają inaczej?
Prędkości są inne. Trzeba uważać, żeby nie wpaść na kobietę na torze oraz na to, żeby w tych torach się zmieścić. Druga zmiana jest najtrudniejsza. W tym roku były takie ustawienia – bo dawniej się to zmieniało, w 2019 roku Justyna Święty biegła na przykład z samymi facetami na ostatniej zmianie – że rozpoczynał facet, potem biegła kobieta, kobieta i kończył to facet. Wiadomo, że jeśli kobieta biega z facetami, to oni bardziej się zawezmą w sobie i nie dadzą jej wygrać, wykrzeszą z siebie więcej energii.
Czyli kobiety działają motywująco?
Tak, faceci lubią się za nimi uganiać. (śmiech)
Z drugiej strony, jaką motywację musiała mieć Justyna, gdy biegła z samymi facetami. „Ja im pokażę, wszystkim im będę uciekać”. Ale zostawmy to, powiedz, czy po półfinale mieliście już w głowie myśli, że możecie zdobyć medal? Bo przed samymi igrzyskami raczej nie mówiło się, że sztafeta mieszana na pewno ten medal nam da. Wiadomo było, że stawka była mocna. Pewny awans z rekordem Europy musiał jednak dać wam do myślenia. Co po nim czuliście?
Przed startem eliminacyjnym mieliśmy nadzieję, że może uda się zgarnąć brązowy medal, jeśli na przykład jakaś sztafeta się przewróci, coś się stanie. Nie sądziliśmy jednak, że jesteśmy w takiej dyspozycji. Trenerzy niby nas uprzedzali, że naprawdę dobrze to wygląda, ale treningi często nie przekładają się na zawody. Ja tak naprawdę byłem rekordzistą Europy przez jeden dzień, bo następnego poprawili ten wynik już w innym składzie. To była praca wielu osób: trenerów, fizjoterapeutów, ale i zawodników rezerwowych, których nie możemy pomijać, bo byli w gotowości.
A ciebie, jako rezerwowego w finale, bolało, że nie mogłeś wejść na podium i otrzymać tego medalu „normalnie”?
Troszeczkę na pewno tak, ale takie zasady były od lat. Spodziewaliśmy się tego. Jest to trochę niesprawiedliwe. Czwórka, która biegła w finale, przygotowała sobie nawet nasze fotografie, by pokazać na podium, że nie zrobili tego w cztery, a w siedem osób. Organizatorzy jednak źle to odebrali, nie chcieli, by cokolwiek wnosić. Nawet nie wiem dlaczego.
Pewnie przez pandemię – może nie mieliście na tych zdjęciach maseczek. Ale skoro już o tym – pewnie smutne było też trochę to, że nie mogliście świętować z kibicami?
Tak, ale z perspektywy czasu uważam, że to były najbardziej medialne igrzyska. Wszystko było transmitowane, pokazywane w Internecie. Może nie było kibiców, ale sam po wystartowaniu z tej pierwszej zmiany słyszałem doping innych zawodników i trenerów z Polski, którzy byli na trybunach. Słyszałem „Dawaj, Daro!”. Gdyby byli kibice, to tego bym nie usłyszał. Może by mnie to tak nie napędziło?
Na Facebooku twój profil nazywa się: „Dariusz Kowaluk – Sportowiec od 400 boleści”. To powiedz – boli?
Tak, treningi na czterysta metrów czasami bolą. Najgorsze jest bieganie na 500 m. Czterysta metrów jest takim dystansem, że nie przebiegnie się tego na całego od początku do końca. Trzeba to kontrolować, zostawić sobie trochę sił na koniec. Generalnie jednak czy się przebiegnie czterysta wolno, czy szybko – to na mecie boli.
Kiedyś trafiłem na rozmowę z Usainem Boltem, tyle że on biegał oczywiście na 100 i 200 metrów, który mówił, że po wyjściu z łuku właściwie nic więcej już nie zrobisz. Bo rozpędzasz się na pierwszej setce, a potem już jesteś rozpędzony i nic nie zmienisz. Jak to wygląda, gdy startujesz na 400 m?
Jako młody zawodnik trenowałem 100 i 200 metrów, więc mam trochę inną specyfikę biegu. Dlatego biegam na pierwszej zmianie, bo umiem szybko ruszyć. U mnie wygląda to tak, że pierwsze 50, czasem 100 metrów biegnę bardzo szybko, jakbym biegł właśnie na 200. Później na łuku staram się zacisnąć zęby i wytrzymać. A ostatnia setka? Tylko to, co zostało w głowie. Tam już właśnie głowa biegnie.
Skąd u ciebie w ogóle pojawił się pomysł, by zostać lekkoatletą?
Moja pierwsza trenerka – Grażyna Głowacka – szukała jednego chłopaka do krótkiej sztafety, 4×100 metrów. Miałem czternaście lat, początkowo nie chciałem trenować, bo była zima. Trenerce po dwóch miesiącach udało się mnie jednak namówić. Wyłapała mnie na WF-ie, bo bez treningów biegałem szybciej od wszystkich chłopaków. Tak to się zaczęło. Jeździliśmy potem szkolnie na zawody sztafetowe. Byłem młodszy od innych, a biegałem na podobnym poziomie. Chłopaki poszli wyżej, zmienili szkoły, zostałem sam. Trenerka spytała, czy chcę trenować indywidualnie. A że złapałem trochę zajawki, to zostałem do tej pory.
Jakieś inne sporty cię pociągały?
Nie, tylko bieganie. Jak zapisałem się na AWF, to pochodziłem tam trzy miesiące i stwierdziłem, że to nie dla mnie, bo ja to tylko biegać umiem.
A interesujesz się jakimś innym sportem?
Czasami lubię sobie obejrzeć skoki narciarskie. Szczególnie na początku sezonu, jak to wszystko jest nieprzewidywalne. Potem się to normuje, dużo się tego robi.
A w DSJ grałeś?
Zdarzało się kiedyś z chłopakami na informatyce, jak pani nie widziała. (śmiech)
Zmieńmy temat – powiedz, jak to jest z bieganiem w okularach? Bo jesteś jednym z niewielu sportowców na świecie, którzy tak startują.
Rok temu próbowałem biegać w soczewkach i to był zły pomysł. To były jakieś halowe zawody, tuż po starcie przesunęła mi się soczewka w prawym oku i biegłem, mając je zamknięte. Te okulary – które zresztą mam teraz na sobie – mam do głowy bardzo dopasowane, one się nie przesuwają, ale startując, sczepiam je z tyłu sznureczkiem. Jakoś się biega. Przypięli mi przez to jakąś łatkę, że „Superman” biega. Nie wiem, czemu.
Za medal dostawaliście 90 tysięcy złotych nagrody. Powiedz mi, co 25-letni student z Komarówki Podlaskiej może zrobić z takimi pieniędzmi?
Na razie odkładam. Choć chyba nie na długo, bo wiadomo, jak wszystkie ceny teraz rosną. Miałem zamiar zainwestować w jakieś mieszkanie, może pod wynajem, a kiedyś bym zamieszkał. W Warszawie, bo ją kocham i jest bliska memu sercu.
To w takim razie, gdzie można cię w Warszawie spotkać, jakie miejsca lubisz?
Najczęściej na Bielanach, to moje tereny. Są fajnie zalesione, więcej spokoju niż w centrum. Ale do centrum też się czasem wybieram.
Wiemy, że aspekt finansowy jest ważny, często w polskim sporcie bardzo ważny. Marcin Lewandowski niedawno podnosił temat stypendiów. Bywało trudniej, że trzeba było zacisnąć zęby i dokładać finansowo, by kariera się toczyła?
Bywało tak, aczkolwiek ja jestem jedną z tych osób, która myśli o przyszłości, więc zabezpieczenie finansowe zawsze sobie jakieś odkładałem. Te środki często szły potem na sport. Jeżeli nie ma osiągnięć, to trudno w sporcie się utrzymać. Trzeba szukać źródeł finansowania. Wyczynowy sport to nie jest prosta rzecz. Trzeba mieć pieniądze na to, by się rozwijać i wszystko szło do przodu.
A czy to nie jest błędne koło? Żeby się rozwijać musisz mieć zaplecze i swobodę finansową. Z drugiej strony paradoks dyscyplin takich jak lekka atletyka, polega na tym, że gdy nie masz wyniku, brak też kasy. Łatwo chyba wpaść w taką pułapkę młodszym zawodnikom?
Tak, dokładnie. Różnie może być w życiu. W jednym roku może się zdarzyć, że zdobędziesz medal mistrzostw Polski, za który są już fundusze – na przykład z miasta. W drugim za to może powinąć się noga, przyjdzie jakaś kontuzja i jest klapa. Trzeba kombinować, nikt ci wtedy nie pomoże.
A myślałeś o tym, co będziesz robić po zakończeniu kariery? Wiemy, że studiujesz.
Tak naprawdę skończyłem już dziennikarstwo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, ale jeszcze jestem tam na studiach magisterskich – komunikacja medialna i marketingowa. Cały czas mam plany na przyszłość, zmienia mi się to co chwila. Lubię na przykład czasem zmontować sobie jakiś filmik, popracować przy postprodukcji.
Lubisz też chyba pośpiewać rosyjskie techno, co? Była ostatnia akcja z pewnym coverem na Instagramie…
Tak, wpadł do mnie kolega, z którym wspólnie często trenujemy na zgrupowaniach. Czasami mamy jakieś głupawki. Tę piosenkę, o której mowa, słuchaliśmy właściwie przez cały rok. Teledysk utkwił nam w głowach. Wtedy tak na to spojrzałem, powiedziałem: „A może my to odegramy?”. No i odegraliśmy.
Mamy też pytania od słuchaczy. Pierwsze: co sądzisz o nowych, magicznych butach, które weszły do użytku w tym sezonie?
To jest pewna przewaga technologiczna. Jak się pojawiły, musieliśmy wszyscy nabyć te kolce, żeby nie odstawać od reszty świata. Nabyliśmy je za własne pieniądze, bo nie mieliśmy takiego wsparcia, by ktoś przed igrzyskami kupił je całej sztafecie. Te kolce są ze specjalnego włókna węglowego. Jeżeli ktoś biega z odbicia tylnego – jak ja czy Karol Zalewski, który też wywodzi się ze sprintów – czyli bardziej siłowo, sprintersko, to zyskuje dzięki tym butom więcej. Wtedy zyskuje się około 2-3 centymetrów na każdym kroku. To pomaga na ostatniej prostej, ona staje się krótsza. Nawet na treningach widzieliśmy, że wszystkie odcinki biegaliśmy szybciej i przy tym mniejszym nakładem sił.
Jak duży dyskomfort odczuwa się w jakichkolwiek kolcach?
Przede wszystkim trzeba je mocno związać. Ja biegam na przykład w nieco większym rozmiarze, bo potem mocno uciskają.
Zakładacie je na gołe stopy?
Zdarza się. Zależy, jak komu wygodnie. Ja biegam w skarpetkach, jak i większość zawodników. Jak nie ma się skarpetek, stopa się bardziej przeciera. Są potem przez to problemy.
Zdarzyło ci się kiedyś w sztafecie zgubić pałeczkę? Albo ktoś inny zgubił?
Zdarzały się tego typu sytuacje. W 2017 roku na młodzieżowych mistrzostwach zawodnik z Francji uderzył mnie w rękę przed samym odbiorem pałeczki. Jakoś sobie z tym poradziłem, nie wybiło mnie to z rytmu.
Uderzył celowo?
Wydaje mi się, że to było nieco świadome, by wybić mnie z rytmu. Na powtórkach nie wyglądało to na przypadkowe.
To jeszcze co do zmian – ty po otrzymaniu pałeczki przekładasz ją do drugiej ręki? Bo są zawodnicy, którzy to robią.
Jeżeli biegam na pierwszej zmianie, to nie przekładam, bo mam już od początku wszystko ustalone. Generalnie przekłada się pałeczkę, nie robi tego jeszcze ostatnia zmiana. Druga i trzecia przekłada, bo trzeba podać prawą ręką.
Pytam, bo zdarza się, że zawodnicy gubią pałeczkę przy przekładaniu.
Tak, w tym roku miałem taką sytuację na hali podczas prób zmiany pałeczki. Zdarzyło mi się, że podczas przekładania pałeczki zahaczyłem jej spodem o kolano i mi wypadła. Trener zawsze przypomina nam, byśmy trzymali pałeczkę jak najbardziej wysuniętą, a ręka zawsze była sucha, by łatwiej było przekazać ją drugiej osobie. Czasem nawet widać, jak wycieramy dłonie przed zmianą w ubranie, by nie było potu. Dochodzi stres, temperatura – w Tokio było około 30 stopni – więc dłoń może się pocić.
Powiedz – z czego jest pałeczka?
Dokładnie to nie wiem. (śmiech) Dają mi, żebym przekazał, to przekazuję. Nie myślę, z czego jest zrobiona. Na pewno jest bardzo lekka, lżejsza niż medal. I pusta w środku.
Powiedz, jak to wszystko wyglądało od środka – wioska, organizacja igrzysk? Wiemy, że przez pandemię było inaczej niż zawsze.
Czuliśmy, że jesteśmy zamknięci, nie mogliśmy nigdzie wychodzić. Całą sztafetą mieszkaliśmy jednak w jednym miejscu. To było fajne, integrowaliśmy się na co dzień, wspieraliśmy się i radziliśmy sobie wspólnie ze stresem. Tam było wszystko podzielone na segmenty, ja mieszkałem z Kajetanem Duszyńskim, bo bardzo dobrze się dogadujemy, widać to zresztą czasem w naszych mediach społecznościowych. W wiosce olimpijskiej mogliśmy sobie pozwolić na zdjęcie maseczki tak naprawdę tylko na stołówce, a i tak byliśmy przy tym oddzieleni od innych osób pleksą, musieliśmy się przekrzykiwać, jeśli ktoś siedział obok nas i chcieliśmy rozmawiać. Tam był taki zgiełk, że masakra. Na treningowym stadionie też mogliśmy zdjąć maseczkę, bo wiadomo było, że nie będziemy robić w niej treningu. Poza tym jedynie w pokojach. Często nas upominali, że na przykład ktoś nie miał maseczki na nosie. Kazali nam też je zakładać zaraz po starcie, gdy ledwo co dyszeliśmy, a tu trzeba było udzielać wywiadów w maseczce.
Wspomniałeś Kajetana – co najbardziej was łączy?
Przyszliśmy do kadry w tym samym roku. Znaliśmy się też wcześniej z kadr juniorskiej czy młodzieżowej. To chyba nas najbardziej połączyło. Wiemy, że możemy na siebie liczyć, możemy porozmawiać o kwestiach, których nie poruszylibyśmy z innymi zawodnikami, o tym, jak coś wygląda z naszej perspektywy.
Masz jakąś ciekawą historię ze zgrupowania?
Zdarzało się choćby podkładanie nogi przez innego trenera. Trenowałem wtedy na siłowni, a ten trener robił zdjęcia, że niby trenuję sam. A mój trener poszedł tylko na chwilę coś załatwić. I ten drugi to wykorzystał, zaczynał kablowanie.
To był trener z innego klubu?
Tak, chciał zrobić pod górę, zakablować na złość, że trenuję sam na siłowni. Tak jak to wszędzie bywa – chamstwo po prostu.
A w waszej sztafecie od początku była dobra atmosfera, czy zdarzały się konflikty?
Zdarzały się. Dawniej bywało, że zawodnik trenera, który zarządzał sztafetą, biegał wolniej, a mimo tego biegał przed zawodnikiem, który bardziej zasługiwał na start. Dać szansę swojemu, żeby trener się nachapał. Tak to wyglądało.
Zapytajmy o coś przyjemniejszego: pamiętasz swoje pierwsze powołanie do reprezentacji Polski?
To się zaczęło jeszcze, jak trenowałem 100 i 200 metrów. Zaczęły się wyniki, trener uznał, że przedłużymy ten dystans do 400. Prowadził mnie wtedy Janusz Wilczek. To była bardzo dobra decyzja, do tej pory trenuję te czterysta metrów i chyba przydałem się na igrzyskach. (śmiech) W pierwszym roku przygotowań na 400 metrów o dziwo udało mi się załapać do finału mistrzostw Polski. To była niespodzianka, bo dopiero zaczynaliśmy te treningi i nie wiedzieliśmy, na co właściwie mnie stać. Gdy doszła motywacja, to w finale zająłem piąte miejsce. Niestety, jako że nikt się tego nie spodziewał, nie miałem wyrobionego paszportu. A gdybym miał, to poleciałbym z kadrą do Ameryki jako rezerwowy w sztafecie. Po tym roku przyjęto mnie jednak do kadry Polski juniorów.
Pojawia się wtedy takie poczucie, że to już coś ważnego?
U mnie to się zmieniało na przestrzeni lat. Nie miałem na początku celów, że mam zdobyć medal igrzysk. Pierwszym celem było zdobycie medalu mistrzostw Polski. Gdy się udało, pomyślałem, że „czemu by nie coś międzynarodowego?”. Zdobyliśmy taki w sztafecie, zapaliła się lampeczka. Najpierw że może kwalifikacja olimpijska. Udało się. A jak na igrzyskach dostaliśmy szansę, to ją wykorzystaliśmy.
Jak wygląda twój dzień, gdy jesteś w trakcie sezonu?
Wstaję rano, śniadanie, chwilę posiedzę, pooglądam coś dziwnego na YouTubie… (śmiech)
Co na śniadanie?
Lubię owsiankę, jeżeli dobrze się ją doprawi – orzechami, kakao. Nie lubię też przesadnie jeść wielu słodkich rzeczy, nie słodzę nawet kawy, więc jem sporo owoców, nimi to zastępuję. A wracając do planu dnia: po śniadanku jest trening, a potem odpoczynek. Jeżeli jest to jakieś zgrupowanie, to robimy też drugi trening. Nasze zgrupowania to naprawdę ciężka rzecz. To wygląda tak, że ludzie myślą: „pojedziemy do Portugalii, pozwiedzamy”. A my trenujemy dwa razy dziennie. Nie chce się później, po dwóch treningach, czegokolwiek zwiedzać, choć zdarza się wolna niedziela.
Masz dietetyka?
Sam się pilnuję. Z jednej strony to złe, z drugiej dobre. Bo nie mam takich myśli, że czegoś nie mogę kategorycznie zjeść, bo pilnuje mnie dietetyk. Mam takie podejście, że sam wiem, kiedy powinienem przystopować z jedzeniem fast foodów. Nikt o mnie nie zadba tak, jak ja sam.
Czasem jakiś cheat day się znajdzie.
Pizza, kebab – oczywiście, czasem zjem. Wiadomo jednak, że przed startem takie jedzenie raczej odpada.
Teraz masz okres roztrenowania?
Nie, trenuję już ponad miesiąc. Jest fajnie. Po igrzyskach zauważyłem, że ten medal dużo mi dał. Mogę się skupić na samym sporcie, nie muszę myśleć o tym, co będzie w przyszłości, bo mam już zabezpieczenie po igrzyskach. I to jest fajne, bo to pewne spełnienie zawodowe. Ale chce się więcej.
Jak będziesz wspominał powrót do Komarówki i przywitanie w rodzinnej miejscowości?
Miałem podobne odczucia do tych po zdobyciu medalu. Zobaczyłem pierwszych nauczycieli, trenerów… To było zorganizowane w szkole, nie spodziewałem się, że będzie aż tak hucznie. Rozłożyli czerwony dywan, jakieś race dymne, puścili wszystkie trzy biegi, w których startowałem na igrzyskach. Atmosfera była taka, że aż poleciały mi łzy. Będę to długo pamiętał.
Istnieje coś takiego jak podryw na złoty medal? Pewnie mogło się zmienić postrzeganie cię wśród znajomych czy innych osób.
Tak naprawdę ja ten medal często zabierałem ze sobą, choćby na treningi. Dużo osób pytało mnie o to, czy jest możliwość zobaczenia go, więc im pokazywałem. Dałem go kiedyś do dłoni młodej zawodniczce, trenującej pewnie od roku czy dwóch. Czuła takie emocje, że zaczęły jej drżeć ręce z samego tego powodu, że mogła ten medal potrzymać. Ludzie różnie reagują. Byłem raz w szkole, z którą nie miałem nic wspólnego, a wuefista rozpłakał się, bo miał możliwość porozmawiania ze mną, zbicia piony i zobaczenia medalu.
Telefon po tym medalu wyładował się od razu od wiadomości?
Do mnie trudno było się dodzwonić, odległość swoje robiła. W mediach społecznościowych zsypała się jednak lawina wiadomości, trudno to było ogarnąć. Ale było to bardzo miłe. Działało to na nas tak, że czuliśmy docenienie tego, co zrobiliśmy przez te wszystkie lata. To nie były przygotowania przez rok. Ja sam trenuję 11 lat, miałem trzech trenerów i od każdego coś wyciągnąłem. To się wszystko później złączyło, zaowocowało tym medalem.
To wszystko staje potem przed oczami, co?
Tak, nie zapominam o tych osobach, które mnie wspierały w tej karierze. Wszystko się na to składa. W sporcie trzeba mieć też dużo szczęścia. Zawodnicy wiele razy ocierali się o te medale, ale ich nie zdobywali – weźmy Rafała Omelko, który biegał na świetnym poziomie, ale nigdy nie udało się zebrać paczki na igrzyska. Sztafeta to praca drużynowa, nie indywidualna.
Powiedziałeś, że już masz swobodę przekładającą się na kwestie finansowe, która pozwala ci spokojnie myśleć o treningu. Z jednej strony mówisz, że w jakimś stopniu spełniłeś się jako sportowiec, ale jeszcze trochę kariery przed tobą. Jak chcieć więcej po zdobyciu złota?
Trzeba szukać nowych celów. Na dystansie 400 metrów mam indywidualną kwalifikację na mistrzostwa Europy. Pobiegłem 45:44 – czternasty wynik w historii Polski. Czemu by teraz nie powalczyć na przykład o finał mistrzostw Europy? Takie bieganie często gwarantowało finał na poprzednich imprezach tej rangi. Na tych zawodach jest również sztafeta, będą też mistrzostwa świata. Myślę, że na tym trzeba się skupić.
Na studiach również odebrałeś gratulacje z okazji wyniku w Tokio?
Tak. Zdarzyło się też tak, że kilku studentów kojarzyło mnie z igrzysk, zbiło ze mną piątkę i życzyło mi dalszych sukcesów. Fajnie to odebrałem również to, że byłem zaproszony na rozpoczęcie roku, gdzie mnie wyczytali, mogłem się pokazać.
Czy masz dostosowany tok studiów?
Nie mam indywidualnego toku nauczania. Przez cztery lata tego nie miałem i jakoś sobie radzę. Jak mogę, to uczęszczam na uczelnię. Uważam, że studiując stacjonarnie mogę najwięcej się nauczyć. Wiadomo, jest to też zależne od moich wyjazdów, ale staram się później nadrabiać zaległości.
Skąd ten pomysł, żeby pójść w dziennikarstwo i marketing medialny?
Będąc młodym zawodnikiem, nie lubiłem przedmiotów ścisłych. Poszedłem na AWF, ale czułem, że to nie jest to. Dziennikarstwo również może ocierać się o sport, ale nie musi. Można się zająć innymi tematami. To też jest fajne. Kiedy zrobiłem sobie rok przerwy od nauki, to cały czas myślałem o sporcie. A studia mogą być fajną odskocznią. Czasami zajmowałem się projektami związanymi z nauką i nie myślałem wyłącznie o sporcie. Czuję, że kiedy skończę studia, to będę musiał robić coś dodatkowego żeby nie zatracić się wyłącznie w sporcie.
Idąc tym tropem, wybierasz dziennikarstwo sportowe, poza sportowe, czy tematy około medialne? Widziałbyś się na przykład jako ekspert w telewizji?
Nie interesuję się sportem na bieżąco – oczywiście, oprócz biegania. Musiałbym zrobić sobie porządny research i myślę, że wtedy byłoby to fajne i rozwijające doświadczenie. Nie krępuje się mówiąc przed kamerą czy do mikrofonu. Byłem na specjalizacji telewizyjnej i przedmioty związane z tym zagadnieniem najbardziej interesowały mnie na studiach.
Dziś, czyli czwartego listopada, urodziny obchodzi Przemysław Babiarz. Kiedy oglądasz swój bieg z jego komentarzem, to od strony dziennikarskiej również oceniasz, że zostało to fajnie zrobione?
Na początku miałem tak, że wychwytywałem przekręcone informacje. Wiadomo, to wszystko było na żywo, dochodzą emocje. Troszkę mnie uraziło, że zostało powiedziane, że przekazałem pałeczkę na czwartym miejscu. Przekazałem ją będąc pierwszym – to można sprawdzić. Ciężko wyłapać pierwszą zmianę, tam jest wyrównanie. Ale po tym komentarzu, będąc w Polskim Komitecie Olimpijskim zobaczyłem, że wszędzie jest napisane iż przekazałem pałeczkę na czwartej pozycji. Kiedy przeczyta to osoba, która nie interesuje się tematem, to pomyśli „oddał jako czwarty, nie jako pierwszy, reszta zrobiła lepszą robotę.” A ja wykonałem równie dobrą pracę jak reszta. (śmiech) Ale w historii to już jest tak zapisywane, że ktoś weźmie sobie kronikę olimpijską i przeczyta, że byłem czwarty. Ja sam to przeczytałem i się zdziwiłem. Później pojawiło się sprostowanie, ale najważniejsze jest to, co zostało powiedziane podczas transmisji.
Jak podobała ci się sama gala PKOl? Można było sobie przypomnieć trochę pięknych chwil.
To było miłe, że pokazano dwa biegi – eliminacyjny i finałowy. Widz mógł zobaczyć, jak wyglądała nasza praca, że medal został wywalczony całą ekipą. Organizacja tej imprezy była na najwyższym poziomie, to najlepsza gala na jakiej byłem.
Jaki masz temat pracy magisterskiej?
Temat jeszcze się klaruje, ale na pewno połączę coś z bieganiem i social mediami.
Czujesz się swobodnie w świecie mediów społecznościowych?
Tak, jednak jestem osobą, która nie robi nic na siłę. Kiedy nie chce mi się czasami czegoś wstawiać, to po prostu tego nie robię. Nie myślę o tym, że muszę coś dodać, bo mam odbiorców. Prowadzę to po swojemu. Uważam, że tak jest najlepiej – nie warto udawać kogoś, kim się nie jest.
Cały czas oswajasz się z nową rzeczywistością, ale chyba przyjemnie się w niej czujesz.
Tak, ale staram się zostać taki, jaki jestem. Ostatnio rozmawiając przez telefon, odebrałem połączenie w tramwaju. Ktoś mógłby pomyśleć „mistrz olimpijski, a tramwajem jeździ.” Do was też tak przyjechałem. Na dodatek stałem, bo nie było gdzie usiąść. Teraz na przystankach pojawiły się plakaty związane z obchodami Święta Niepodległości. Jestem na tym plakacie, ale chyba nikt mnie nie kojarzy, bo zapuściłem bródkę. (śmiech)
Posiadam prawo jazdy, ale po Warszawie nie da się jeździć. W komunikacji miejskiej można poczuć klimat miasta, który tworzą ludzie. Uważam się za normalnego chłopaka pochodzącego z małej miejscowości, który przyjechał do Warszawy i osiągnął coś w sporcie. Chcę inspirować, że niezależnie od pochodzenia da się coś osiągnąć.
A propos tej małej miejscowości. Poczytałem trochę o Komarówce Podlaskiej. Przyznam szczerze – dzięki tobie wiem, że w ogóle jest takie miejsce. Natomiast kiedy zacząłem się wgryzać w historię Komarówki Podlaskiej, to jest arcyciekawe miejsce. Warto tam przyjechać i to nie tylko ze względu na ciebie?
Warto przyjechać jeżeli ktoś lubi ciszę, spokój i bliskość natury. To czasami jest fajne. Na przykład kiedy czuję, że w sezonie jestem przetrenowany, lubię tam wrócić i sobie odpocząć. Przestaję myśleć o bieganiu, resetuję się i wracam do Warszawy ze zdwojoną siłą do treningów.
Ludzie żeby się zresetować, idą pobiegać – to jest popularne. Co robi zawodowy biegacz, kiedy chce się zresetować? Też idzie biegać?
Staram się myśleć o zupełnie czymś innym, niż bieganie. Kiedy wracam na wieś, to na przykład pomagam rodzicom. Wtedy wiem, że zrobiłem coś dobrego i nie zostawiłem ich samych z obowiązkami.
Co do odstresowania. Czy oglądanie filmów na YouTube to u ciebie wiodąca tematyka?
YouTube oglądam do kawy po śniadaniu. Mam tam sprecyzowane kanały, tak że czasami puszczam sobie nawet dwudziestominutowe materiały. Obserwuję History Hiking, lubię też obejrzeć jak Marcin Banot wspina się na różne budynki. Mam również dopasowaną muzykę. Nie słucham radia.
Poczekaj – jak wschodnia ściana, to disco-polo!
No nie… bardziej lubię muzykę z treścią, którą można przemyśleć. Taką piosenkę można słuchać dziesiątki razy, bo za każdym razem można się dowiedzieć czegoś nowego. Cenię sobie przekaz. Moim ulubionym polskim artystą jest Pablopavo.
Jak motywujesz się przed startem? Właśnie muzyką, czy masz inne sposoby?
Nie słucham muzyki przed startem. Kiedy wyjdę na rozgrzewkę przedstartową, to działam już automatycznie, wiem co musze zrobić. Nie potrzebuję się dodatkowo napędzać. Odcinam się od rzeczy zewnętrznych. Na przykład rodzice wiedzą, żeby nie dzwonić do mnie w dniu startu, bo wtedy trochę inaczej funkcjonuję. Jestem w stu procentach skupiony na zadaniu. Ale nie wszyscy to rozumieją. Czasami ktoś ma pretensje, że nie odpisałem na wiadomość – trudno, zdarza się.
W przyszłym roku mamy mistrzostwa Europy oraz mistrzostwa świata. Jaki macie plan na ten sezon? Dwa równe szczyty formy, czy może postawicie wszystko na jedną imprezę?
Jeszcze nie ustalaliśmy tego z trenerem kadry. Ale wraz z trenerem klubowym doszliśmy do wniosku, że trzeba będzie łagodniej potraktować sezon halowy. Trzeba będzie go skończyć już po halowych mistrzostwach Polski, żeby lepiej przygotować się pod lato. Hala to fajny przerywnik, ale do sezonu letniego upłynęłoby za dużo czasu. Halowe mistrzostwa świata, które również wypadają w następnym sezonie, odbędą się bardzo późno [11-13 marca – dop. red]. Na przygotowania pozostanie bardzo mało czasu, a to ciężka sprawa by przyszykować szczyt formy kilkukrotnie na cały sezon.
Czujesz, że teraz będą inne oczekiwania względem twojej osoby?
Na pewno presja będzie większa. Podczas startów po igrzyskach olimpijskich już wtedy pojawiały się pytania, czy pokażę formę z igrzysk. Udało mi się ją zaprezentować. Kiedy zapowiadano mnie na zawodach, to jako mistrza olimpijskiego ze sztafety. To zobowiązuje, oczy kibiców kierują się właśnie na tę osobę.
ROZMAWIALI
MICHAŁ ŁOPACIŃSKI, WOJCIECH PIELA I MONIKA WĄDOŁOWSKA
Fot. Newspix
Przeczytaj też:
Frankie Fredericks. Legenda ze srebra
Big Dog’s Backyard Ultra – wyzwanie dla biegowych masochistów