Wyobraźcie sobie bieg, który… nie ma linii mety. Bieg, w którym nikt nie rozdaje wyróżnień za drugie czy trzecie miejsce. Nie istnieje podium, liczy się tylko zwycięzca, panuje zasada „wszystko, albo nic”. Do wyłonienia mistrza potrzeba kilkudziesięciu godzin zmagań, w trakcie których śmiałkowie pokonują dosłownie setki kilometrów. Niemożliwe? Poznajcie Big Dog’s Backyard Ultra – jeden z najdłuższych i najbardziej porąbanych ultramaratonów, jaki możecie sobie wyobrazić.
DZIWAK LAZ
Twórcą tego formatu jest Gary Cantrell, znany w środowisku jako Lazarus Lake. Popularny Laz to prawdziwy weteran biegów wytrzymałościowych. Zaczął je uprawiać już w latach siedemdziesiątych, na długo przed nastaniem mody na tego rodzaju formę aktywności fizycznej. Z aparycji przypomina nieco starszą wersję filmowego Forresta Gumpa – oczywiście z momentu, gdy tytułowy bohater zdecydował się przebiec wzdłuż i wszerz całe Stany Zjednoczone. Jego znaki rozpoznawcze to niedbale zapuszczona długa broda, stara koszula w kratę i zimowa, czerwona czapka z napisem „Geezer”, która czasami zdaje się być wręcz przyklejona do jego głowy.
Zresztą, Lazarus dokonał równie imponującego wyczynu, co Forrest – w 2018 roku przeszedł cały kraj, od Rhode Island na wschodzie, aż do stanu Oregon i wybrzeży Oceanu Spokojnego. Trasa licząca ponad 5100 kilometrów zajęła mu aż 126 dni, przy czym podróż trochę się wydłużyła. Lake nie za bardzo ogarnia nowinki technologiczne, więc jego iPhone czasami płatał mu figle. Jednak konsekwentnie, w stylu typowego wujka – czyli nie zwracając uwagi na wielkość liter oraz znaki interpunkcyjne – codziennie zdawał za jego pośrednictwem relacje z marszu na swoim facebookowym profilu. Chociaż był to spacer, nie bieg. Miał wtedy sześćdziesiąt cztery lata i z tego względu zachęcał innych, by na takie wyprawy wybierali się wtedy, kiedy organizm znajduje się w lepszej dyspozycji.
Poza tym ma specyficzny charakter i upodobania. Jest człowiekiem skrytym, czasami wręcz trudnym w obyciu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego zdecydował się przemierzyć pieszo całe Stany Zjednoczone, odpowiada enigmatycznie – a dlaczego nie? Ze wspomnianym Forrestem Gumpem łączy go również to, że uwielbia napój Dr Pepper, od którego rozpoczyna każdy dzień. Jego dieta i tryb życia są dalekie od tego co prezentują typowi biegacze. Pali jak smok, uwielbia wołowinę i spożywa chore ilości masła. Pytany o to, czy aby nie przesadza z dodatkiem tego ostatniego na talerzu odpowiada, że… ono samo powie kiedy jest go za dużo, gdy ześlizgnie się z kawałka mięsa. Na obranych trasach zwykle kupuje koktajle mleczne, przy czym bardziej woli pić te z lokalnych barów, niż z sieciówek. Nie licząc biegów, praktycznie w ogóle nie ćwiczy. Przynajmniej w klasycznym tego słowa znaczeniu.
– Nie znoszę siłowni. Podnoszenie ciężarów to bezsensowna czynność, po zakończeniu której nie masz nic do pokazania. Zamiast tego budowałem kamienne ściany. Osiągnąłem to samo, ale na koniec miałem co pokazać – tłumaczy Lazarus.
Biorąc pod uwagę jego styl bycia, można śmiało określić Lake’a mianem dziwaka. Zwłaszcza, spoglądając na jego główną profesję – organizowanie biegów wytrzymałościowych. Takich wyzwań nikt normalny po prostu by nie wymyślił.
Najsłynniejszy z nich to Barkley Marathons. Choć jest organizowany od 1986 roku, to sławę zyskał dopiero w roku 2014 za sprawą dokumentu o wiele mówiącym tytule „The Barkley Marathons: Bieg, który zjada własne dzieci”. Istotnie, od pierwszej edycji ukończyło go… zaledwie piętnastu uczestników! Rozgrywa się na dystansie stu sześćdziesięciu kilometrów rozłożonych na pięć pętli. Trasa do końca utrzymywana jest w tajemnicy, wiadomo natomiast jedno – przewyższenia na pętli mają ponad trzy i pół tysiąca metrów, a cały bieg trzeba pokonać w maksymalnie sześćdziesiąt godzin. Wpisowe do niego wynosi jednego dolara i sześćdziesiąt centów.
Ale spokojnie, przestańcie szukać drobnych po kieszeniach. Zanim wybierzecie się do Bell Buckle w stanie Tennessee, najpierw musicie wysłać e-maila do Lazarusa w którym przekonacie go, dlaczego to właśnie wy powinniście wystartować. Jeżeli Laz uzna, że jesteście jednym z czterdziestu ludzi, którzy są godni dostąpić tego zaszczytu, odeśle wam zaproszenie w formie listu kondolencyjnego. Tak w ramach żartu, żeby uczestnik ostatecznie wiedział na co się pisze. Bo choć słowo „Marathons” może sugerować ultramaraton, w rzeczywistości wyzwanie bardziej przypomina bieg przeszkodowy połączony z biegiem na orientację w terenie.
SQUID GAME DLA BIEGACZY
Barkley Marathons jest najsłynniejszym tworem Lazarusa. Miejsce, w którym się odbywa, jest ściśle powiązane z historią Jamesa Earla Raya – zabójcy Martina Luthera Kinga, odsiadującego wyrok w więzieniu Brushy Mountain. Zakład karny znajduje się stanie Tennessee, u podnóży parku Frozen Head. Właśnie tam Ray, gdy postanowił zbiec na wolność, ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Mieszkający w tym samym stanie Laz wpadł na pomysł, żeby zorganizować zawody stanowiące nawiązanie do próby ucieczki słynnego więźnia. Stąd jest to bieg, który może zostać rozegrany tylko w konkretnej lokalizacji.
Lecz w 2011 roku Lake wymyślił kolejne, równie porąbane zawody biegowe – Big Dog’s Backyard Ultra. Ale w przeciwieństwie do pierwszego tworu, ten format można rozegrać w dowolnym miejscu na świecie. Między innymi to zdecydowało o jego sukcesie – dziś zawody Backyard Ultra odbywają się w wielu krajach. Poszczególni mistrzowie lub zwycięzcy bardziej prestiżowych biegów otrzymują bilet do udziału w Big Dog’s – oryginalnego biegu stworzonego Laza, rozgrywającego się w Bell Buckle.
Wyzwanie pozornie wydaje się proste. Podstawowym założeniem Backyard Ultra jest pokonanie pętli o dystansie 6706 metrów w czasie krótszym niż godzina. Wydaje się, że to niewiele. Przeciętne tempo ludzkiego chodu wynosi 5-6 kilometrów na godzinę, zatem delikatny trucht załatwiłby sprawę. Jeżeli ukończysz ten dystans wcześniej, to tym lepiej dla ciebie. Będziesz miał więcej czasu na przerwę. Bo przecież bieg się nie kończy, wtedy nie byłby to ultramaraton. I tu zaczyna się prawdziwa zabawa. O następnej równej godzinie musisz stawić się na starcie i pokonać wyżej wymienioną odległość jeszcze raz. I jeszcze raz. I ponownie. Do upadłego, aż – jeżeli zdrowie i forma pozwolą – na placu boju pozostaniesz tylko ty.
Bo liczy się tylko zwycięzca. W tym biegu nie ma drugich miejsc, pucharów pocieszenia czy innych dyplomów. Oficjalne wyniki biegu głoszą: zawodnik X – pierwsze miejsce. zawodnik Y – dyskwalifikacja. Z – dyskwalifikacja. Każdy następny biegacz, poza tym, który pozostał na trasie jako ostatni, kończy z mało satysfakcjonującym skrótem DNF przy nazwisku.
Okej, ustaliliśmy już, że dla większości ludzi mających nawet niewielki kontakt z bieganiem, pokonanie niecałych siedmiu kilometrów w godzinę nie będzie stanowiło problemu. Ale po pięciu takich godzinach mają w nogach już 33,5 kilometra. W trakcie siódmego kółka przekraczają dystans maratonu. Lecz rywalizacja nie trwa kilku godzin. Wyłonienie najlepszego biegacza nie raz zajmuje i dwa dni, a nawet dłużej. A przecież już po „zaledwie” dwudziestu czterech godzinach uczestnicy mają na koncie blisko 161 kilometrów! Wtedy, w granicach skrajnego wyczerpania, kolana same uginają się pod człowiekiem, a nogi po prostu odmawiają posłuszeństwa. Z tego względu nie wystarczy być dobrym biegaczem. Na sukces składa się wiele czynników.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
JAK PRZETRWAĆ KILKADZIESIĄT GODZIN GEHENNY?
Do wygranej potrzebna jest ogromna wytrzymałość, zdolność regeneracji, odpowiednie planowanie i odporność psychiczna. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro jest dostatecznie dużo czasu na spokojne pokonanie jednej pętli, to może nie warto forsować tempa? Może lepiej biec najspokojniej, jak tylko się da? Powiedzmy, że w okolicach 58 minut na pętlę. Przecież niecałe 7 kilometrów w godzinę to dla wytrawnego biegacza spacerek. Cóż, taka taktyka sprawdziłaby się w pierwszych kilku godzinach. Ale nawet najwytrwalszy biegacz nie wytrzyma kilkunastu godzin ciągłego ruchu bez żadnej przerwy. Tymczasem backyardowcy biegną dalej. O tym, jak przetrwać tak długi bieg, porozmawialiśmy z Kubą Pawlakiem z portalu bieganie.pl.
– Tego rodzaju wysiłek wymaga pewnych cech wolicjonalnych i bardzo dobrego przygotowania energetycznego. W długich biegach chodzi o to, żeby dostarczać do organizmu na bieżąco potrzebne paliwo. Przy średnio intensywnym wysiłku nasze zapasy glikogenu kończą się po godzinie, maksymalnie półtorej godziny. Biegnąc nawet nie odczuwamy głodu, lecz musimy mieć świadomość, że trzeba uzupełniać węglowodany. „Paliwo” możemy pozyskiwać również z tłuszczów. Jednak tego wszystkiego musimy się nauczyć, mieć dobrą samoświadomość. Wszystkie osoby biorące udział w takich zawodach z pewnością przywiązują do tego wielką uwagę. Często mają dobrze przetrenowaną logistykę związaną z odżywianiem – tłumaczy Pawlak
Jednym z kluczowych elementów do sukcesu w Backyard Ultra jest zespół, jakim dysponują zawodnicy. Na linii startu wszystko wygląda jak jedno, wielkie pole namiotowe, a każdy z namiotów należy do któregoś z zawodników i jego ekipy. Oczywiście, ważną rolę odgrywa taktyka. Biegacze muszą przemierzać kolejne kilometry na tyle wolno, żeby po którejś z kolei pętli po prostu się nie zajechać. Ale zarazem tak szybko, by móc dobrze wykorzystać kilkanaście minut przerwy do dzwonka oznaczającego rozpoczęcie następnego kółka. Co sensownego można zrobić w ciągu przykładowych piętnastu-dwudziestu minut przerwy? Okazuje się, że całkiem sporo – podstawą regeneracji jest uzupełnianie kalorii oraz krótkie drzemki i niedopuszczenie do wychłodzenia organizmu. Biegnij, jedz, śpij, powtórz – to motto Backyard Ultra.
– W późniejszej fazie potrzebujesz kogoś, kto powie ci, co masz robić – zjedz to, wypij to, idź do łazienki i nie zapomnij wytrzeć tyłka. Brzmi głupio, niektóre części mózgu przestają działać – twierdzi Dave Proctor, uczestnik biegu z 2019 roku. I wie, co mówi. W późniejszym etapie rozgrywki zmęczenie jest tak wielkie, że halucynacje są na porządku dziennym, a wycieńczenie psychiczne daje się we znaki równie mocno, co palące się łydki czy pęcherze na stopach. Jeden z uczestników mówił, że w pewnym momencie biegu drzewa i krzewy miały kształt… dinozaurów. Jeszcze innemu zdawało się, że w lesie widzi odcięte ludzkie głowy.
A siedzący na linii startu Lazarus Lake tylko się uśmiecha, paląc papierosa za papierosem, dzwoniąc dzwonkiem o każdej równej godzinie i słuchając rymowanek jeerlederek – odpowiedników cheerlederek, lecz recytujących hasła mające zniechęcić uczestników do dalszej zabawy.
Nic dziwnego, że brytyjski biegacz Andrew Person powiedział kiedyś o Lake’u:- To Leonardo da Vinci bólu. Rembrant gier umysłowych. Lady Gaga cierpienia. Mistrz sadomasochistycznego rzemiosła.
Doprawdy trudno nie odnieść wrażenia, że organizator opanował tę sztukę do perfekcji. Weźmy pod uwagę chociażby klasyfikację końcową. Pewnie szalony brodacz mógłby ustalić normalne zestawienie, w którym zawodnik odpadający jako ostatni zajmuje drugie miejsce, kolejny jest na trzeciej pozycji, i tak dalej. Wszak uczestniczyli w tej rywalizacji kilkadziesiąt godzin. Nierzadko przebiegli ponad dwieście kilometrów. Ale nie – liczy się tylko zwycięzca. Drugie miejsce jest warte tyle, ile ostatnie. Lecz paradoksalnie, wśród biegaczy zamiast bardziej zaciętej rywalizacji wywołuje to jeszcze większe wzajemne wsparcie. Pomagają sobie na trasie, a kiedy odpadają, służą dobrą radą lub pomocną dłonią w obozie.
Bo taki też był zamysł Lazarusa Lake’a – przełamywanie barier psychologicznych. Nie chciał stworzyć wyścigu dla najsilniejszych ani najszybszych. W tym celu możemy obejrzeć jakiekolwiek biegi lekkoatletyczne. Natomiast Laz pragnął wydarzenia w którym uczestnicy przekraczają własne możliwości. I właśnie za to jest uwielbiany przez biegaczy, którzy podejmują się wyzwania i biją kolejne rekordy. A te są imponujące – przynajmniej dla laików.
85 PĘTLI
Trudno nie zrobić wielkich oczu, kiedy słyszy się, że ktoś potrafił spędzić na trasie sześćdziesiąt godzin, przerywając bieg krótkimi drzemkami i zjedzeniem czegoś na szybko w parę minut. A w przypadku głównych zawodów nie ma co myśleć o zwycięstwie, jeżeli nie wytrzyma się co najmniej sześćdziesięciu pętli. Oczywiście, w pierwszych latach istnienia do wygranej wystarczało „zaledwie” czterdzieści kółek, jednak format bardzo szybko zyskał popularność na świecie.
Amatorom biegowego bólu w ich ulubionej rozrywce nie przeszkodziła nawet pandemia. W ubiegłym roku odbyły się satelitarne mistrzostwa świata w Backyard Ultra. Polegały one na tym, że grupy zawodników z kilkudziesięciu krajów wystartowały w swoich państwach i za pomocą kamer porównywały swoje wyniki indywidualnie oraz drużynowo. W ten sposób mistrzem świata został Sabbe Karel, który pokonał aż 75 pętli.
Rok wcześniej zwycięzcą biegu została Courtney Dauwalte, która dokonała tego jako pierwsza kobieta. Natomiast tegoroczny Big Dog’s Backyard Ultra rozpoczął się 16 października we wtorkowy poranek. Faworytem do zwycięstwa był Harvey Lewis. To doświadczony ultramaratończyk z Cincinnati, posiadający na swoim koncie sporo biegów, których dystans przekracza sto mil. Tak wielkiej odległości jeszcze nie dane mu było pokonać. Lecz jak głosi jedno z haseł wyścigu – jesteś na tyle dobry, na ile przeciwnik ci pozwoli. I tak Amerykanin stoczył mordercze zmagania z Terumichi Morishitą i Chrisem Robertsem, podczas których cała trójka przekroczyła osiemdziesiąt pętli. Dopiero wtedy odpadł Morishita – Japończyk ze zmęczenia potknął się i upadł. Resztkami sił zdołał się podnieść, lecz do zakończenia pętli w regulaminowym czasie zabrakło mu… trzydziestu sekund.
Z kolei Roberts w ostatniej dobie – czyli przez sto sześćdziesiąt kilometrów – odczuwał problemy z kolanem. Walczył jak mógł, ale po „kółku” numer 84 w końcu musiał zrezygnować. Lewis pozostał sam na trasie dopiero w osiemdziesiątej piątej pętli, co daje ponad 566 kilometrów. To tak, jakby w niecałe trzy i pół dnia pokonał dystans z Krakowa do Gdyni!
To wszystko brzmi niczym szalony wyczyn, wręcz niemożliwy do osiągnięcia przez zwykłych ludzi. Jednak my postanowiliśmy zadać pytanie – czy aby na pewno tak jest?
SĄ REKORDY I „REKORDY”
Ustalmy to na wstępie – nie odbieramy uczestnikom tego rodzaju biegów determinacji, wytrwałości w dążeniu do celu czy poświęcenia włożonego przygotowanie do zawodów. Lecz czy w takich wynikach możemy doszukiwać się wartości sportowej? Okazuje się, że nie do końca, co wyjaśnia nam Kuba Pawlak:
– Bieganie jest bardzo pojemną dziedziną sportu. Żeby być obiektywnym, to z dziennikarskiego obowiązku powiem, że mówienie o biciu rekordów w tego typu wyzwaniach jest błędne. Bardzo często – również na polskim podwórku ultramaratońskim – pojawiają się hasła o rekordach bitych na przykład w biegach dobowych. W środowisku istnieje duży dysonans pomiędzy tym, co jest dużym wyczynem sportowym, a tym co bardzo działa na wyobraźnię, lecz sportowo stanowi mniejsze osiągnięcie. W tej drugiej kategorii rozpatrywałbym wszystkie biegi ultra.
Zatem o ile w oczach mediów wyniki osiągane w takich wydarzeniach robią wrażenie, to środowisko biegaczy spogląda na tego rodzaju wyczyny z odpowiednim dystansem. Ów dysonans wynika z braku znajomości tematu przez media głównego nurtu. Być może myląca jest tutaj sama nazwa kategorii biegów. Przedrostek „ultra” przed słowem „maraton” sugeruje, że tego rodzaju biegi są jeszcze bardziej ekstremalne od klasycznego dystansu. Podczas gdy z czysto sportowego punktu widzenia nie do końca tak jest.
Podkreślmy to ponownie – nie mówimy, że przebiegnięcie ponad pięciuset kilometrów nie jest wyczynem. Wielu ludzi by temu nie sprostało. Jednak w przypadku biegów długodystansowych błędne jest myślenie, że im dłuższy bieg, tym cięższe wyzwanie. To nie sam dystans zabija biegacza, lecz tempo w jakim jest on pokonywany. Stąd o wiele większym osiągnięciem jest pokonanie maratonu w czasie dwóch godzin, niż przykładowych pięciuset kilometrów w trzy dni.
Więc dlaczego tego rodzaju biegi wciąż zyskują w oczach społeczeństwa? Pawlak tłumaczy takie podejście w następujący sposób:- Gdybyś piętnaście lat temu pochwalił się w pracy, że pobiegłeś maraton, to wszyscy z wrażenia zrobiliby wielkie oczy. Teraz bieganie maratonów trochę spowszedniało, stąd osoby trenujące rekreacyjnie dwa-trzy razy w tygodniu potrafią się zapisać na biegi rzędu stu-stu pięćdziesięciu kilometrów. Wcześniej to było zarezerwowane dla wyczynowców, więc ta granica się przesuwa. Zdrowy, średnio wytrenowany człowiek, który przygotuje się odpowiednio mięśniowo i energetycznie, jest w stanie pokonać każdy dystans.
Kolejną kwestią jest to, że najlepsze wyniki w kilkukrotnych ultramaratonach, czy też biegu takim jak Big Dog’s Backyard oficjalnie nie są rekordami. Wynika to z tego względu, że klasyczne rekordy są poddane standaryzacji warunków, w jakich zostały pobite. W przypadku dystansów kilkukrotnie większych od maratonu trudno o podobne zamknięcie biegów w sztywne ramy. Rzecz w tym, że opinia publiczna specjalnie zwraca uwagę na to, czy dany rekord niesie za sobą wartość sportową. Zatem wielu zawodników, którzy nie wyróżnialiby się w przykładowym maratonie, woli wystartować na dystansach niewiele wartych ze sportowego punktu widzenia, lecz zarazem takich, w których sukces jest głośny pod względem medialnym.
– Współczesny świat i media nie roztrząsają do końca tego, co jest prawdziwym wyczynem. Przez to sportowcy często próbują bicia rekordów w mniej prestiżowych dyscyplinach, ale za to takich, które bardziej działają na wyobraźnię. Natomiast w dalszym ciągu będę bronił tezy, że prawdziwi wyczynowcy z najwyższej półki nie startują w konkurencjach nieolimpijskich, a krajowe federacje nie uznają takich rekordów. Jednym z najgłośniejszych przykładów na polskim podwórku – choć nie stricte biegowym – był wyczyn Roberta Karasia, który pobił „rekord” w pięciokrotnym Ironmanie. To jest imponujące dla kogoś, kto nie siedzi mocno w wyczynie sportowym. Lecz w rzeczywistości nie jest to aż tak prestiżowe. Na jego przykładzie można powiedzieć, że w kilkukrotnych Ironmanach łatwiej jest zostać mistrzem, bo najlepsi zawodnicy zazwyczaj na takich dystansach nie startują. Dużo ciężej jest być mistrzem w klasycznym Ironmanie, niż w podwójnym, potrójnym czy podziesiętnym.
Trudno nie zgodzić się z naszym ekspertem. Ale też pamiętajmy, że Big Dog’s Backyard nie ma ambicji i chęci, by w przyszłości znaleźć się na przykład w strukturach World Athletics. Zarówno organizator jak i uczestnicy mają zupełnie inny cel – przełamywanie własnych barier przede wszystkim pod względem psychologicznym. Nie udowodnienie całemu światu, że są najlepsi. Dobrze wiedzą, że tak nie jest. To bardziej chęć pokazania samym sobie, że mogą wykrzesać ze swojego organizmu więcej, niż sami by się tego spodziewali.
I ta sztuka wychodzi im znakomicie.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. YouTube/Trailbear Films