Kolejny mecz, kolejny rywal odprawiony z kwitkiem, kolejny raz bezdyskusyjnie. Czy to jeszcze kogoś dziwi? Czy ktoś jeszcze ma ochotę wyciągać z szafy opowiastki o zimowej metamorfozie ekipy Rumaka? Ta jest naturalnie faktem, ale już najwyższy czas przyzwyczaić się, że oto w Bydgoszczy zebrała się banda, która potrafi zagrozić w tej lidze każdemu, a także – co chyba nawet ważniejsze – która nie robi tego w sposób przypadkowy, tylko jej rezultaty są wynikiem konsekwentnego, wyrazistego stylu. To o sobie może powiedzieć w Ekstraklasie niewiele drużyn.
Będziemy się upierać: w pierwszej połowie oglądaliśmy koncert gospodarzy. Nie polegał on na nieustannym ostrzeliwywaniu bramki Janukiewicza, ale na bardzo rzadkim połączeniu dwóch, wydawałoby się, przeczących sobie cech. Z jednej strony bowiem zawiszacy mieli luz w grze. Klepali sobie piętkami w środku pola, nie bali się kiwki, ryzykownych zagrań, a ta pewność siebie przekładała się wiele razy na jakość. Z drugiej strony, Zawisza prezentowalłsię mądrze i odpowiedzialnie w tyłach. Asekuracja? Obecna. Dyscyplina taktyczna? Na pokładzie. Walka o każdy centymetr boiska? Melduje się. To wszystko podlane nieodpartym przeczuciem, że ci ludzie naprawdę lubią ze sobą grać, a jeśli miałoby dojść do bójki, to nikt by nie stał z boku.
Tak właśnie powinna wyglądać dobrze funkcjonująca drużyna, i choć moglibyśmy śmiało wyróżniać dziś indywidualnie, bo Alvarinho i Pawłowski potrafili regularnie wykrzesać z siebie coś więcej (gol z wolnego, ruleta), Wójcicki i Majewskij to przodownicy pracy, a Świerczok zaliczył wejście smoka, to jednak przede wszystkim chce się mówić o zgranym mechanizmie, jaki ci piłkarze razem tworzą. Wiele razy widzieliśmy ekipy, które opierały się na zrywach swych liderów i powiemy tak: na swój sposób wiosenny Zawisza jest ich przeciwieństwem. Bo choć – jak każda drużyna w formie – ma swoje gwiazdki, to w szerszej perspektywie jasno widać, że nie dobrej grze jednostek tkwi źródło sukcesu, a w czymś głębszym, systemowym. Dziś zwolnili w drugiej połowie, oddali nieco pola, koniec końców stracili też bramkę, ale mimo wszystko wciąż trzymali ręce na kierownicy.
Warto zauważyć też, że wreszcie transmisje z Bydgoszczy przestały przypominać stypę, na trybuny wróciła atmosfera. Nie jakaś wybitnie gorąca, ale w porównaniu do tej z jesieni – niebo a ziemia. Pogoń? Była piłkarskim impotentem, grała zbyt chaotycznie, topornie, brakowało jej też spokoju i mądrości. Wyglądała jak ekipa, które owszem, może i mogłaby coś ugrać, ale tylko gdyby jej dwunastym zawodnikiem była fura szczęścia. W Szczecinie coraz bardziej nerwowo oglądają się za siebie i mają ku temu powody.