Kiedy Robert Lewandowski oświadczył wszem i wobec, że życzy sobie przywdziewać bordowo-granatowy trykot Dumy Katalonii, momentalnie rynkowa karuzela rozkręciła się do zawrotnej prędkości, a zaledwie tłem całej sagi stały się czynniki, które w przypadku zwykłego śmiertelnika decydowałyby o losach tego transferu – pieniądze, kontrakty, marki, tradycje, dumy i kaprysy. Bayern musiał go sprzedać, a Barcelona musiała go kupić. Tak oto unaoczniła się figura jednego z największych przedstawicieli ery, w której piłkarze wcale nie są mniejsi od klubów.
Joan Laporta, prezydent wicemistrza Hiszpanii, rzucił, że barcelońskiemu środowisku schlebiają deklaracje, przychylności i priorytety Lewandowskiego. Przez cały maj, cały czerwiec i pół lipca latała za nim chmara dziennikarzy i biła pianę: „Na jakim etapie są rozmowy z Lewandowskim?”, „Co możecie zaoferować Lewandowskiemu?”, „Kiedy ogłosicie Lewandowskiego?”. Refren życia sześćdziesięcioletniego działacza brzmiał wyjątkowo monotematycznie – „Lewandowski, Lewandowski i jeszcze raz Lewandowski”.
Słowo stało się ciałem
Szum wokół polskiego napastnika dopadł też innych możnych tego klubu – od dyrektorów, przez trenerów, po piłkarzy. Mateu Alemany uspokajał, że choć rozmowy trwają, nic nie jest jeszcze przesądzone, więc zbyteczne są wszelkie podniety i euforie. Xavi zgrabnymi komunałami zbywał pytania o wkomponowywanie wielkiego snajpera do swojej układanki, ale nie mógł zatrzymać kawalkady plotek, które pęczniały w zawrotnym tempie i urastały do rangi wydarzenia narodowego, kiedy wylądował z przyszłym podopiecznym w tej samej restauracji na Ibizie. Nawet taki Frenkie de Jong stawał przed kamerami telewizyjnymi przy okazji reprezentacyjnego meczu Holandii z Polską i wygłaszał krótkie przemówienia o wielkości polskiej dziewiątki. Nie dało się od tego uciec.
Głosem obietnicy transferu Lewandowskiego do Barcelony stał się Gerard Romero, odprawiający dziko rytualne tańce streamer w czapce z daszkiem o niezmordowanej pasji do głoszenie dobrej nowiny w rytmie modlitwy „coś się dzieje”, pod którą pozornie kryły się loty Piniego Zahaviego, kolacje Joana Laporty i podbicia karty na zakładzie Mateu Alemany’ego, a prawdziwie nadzieja na dzień, w którym kapitan reprezentacji Polski zostanie nową gwiazdą katalońskiego klubu. To była zbiorowa euforia, istna piłkarska mania.
Aż słowo stało się ciałem.
Większy niż klub
Robert Lewandowski wprosił się do Barcelony. Gdyby nie zakomunikował publicznie, że życzy sobie transferu na rok przed wygaśnięciem kontraktu z Bayernem, Duma Katalonii nawet nie spojrzałaby w jego stronę. W lecie 2023 roku – niewykluczone, może zwęszyłaby swoją okazję na przygarnięcie świetnego piłkarza bez konieczności płacenia kilkudziesięciu milionów euro w dobie kryzysu. Ale w lecie 2022 roku? W uprzytomniające tony uderzał Uli Hoeness: – Barcelona chce pozyskać Lewandowskiego, a pół roku temu miała miliard zadłużenia i na niemieckiej ziemi już dawno byłaby bankrutem.
Uli Hoeness – legendarny prezydent Bayernu Monachium – potęgę swojej pozycji w świecie futbolu budował jednak w czasach, gdy kluby jawiły się jako monumentalnie większe niż nawet najbardziej fenomenalni zawodnicy. Lata mijały, piłkarze zyskiwali prawa, stawali się celebrytami, dryfowali od statusu niewolników, przez status pracowników, po status najemników, ale prawie zawsze i prawie wszędzie, jeśli grube ryby i siwowłose autorytety prowadziły ich twardą ręką, musieli wywiązywać się z obowiązujących kontraktów i uznawać wyższość marek nad własną sławą. Hoeness nie rządzi już w Bayernie, ale niezmiennie alergicznie reaguje na rewolucję w tej kwestii.
Siedemdziesięciolatek myśli pewnie, że za jego czasów – jakież to urocze określenie – polski gwiazdor musiałby wypełnić swoją umowę. Przecież ostatnimi miesiącami trąbił, że Polak nigdzie nie rusza się z Bawarii, a Hasan Salihamidzić i Oliver Kahn – jego ludzie na ciepłych posadach w monachijskim klubie – zgrywali twardzieli na hoenessowy wzór i prowadzili skazaną na niepowodzenie narrację o treści – „Lewandowski jest piłkarzem Bayernu, a póki jest piłkarzem Bayernu, nie odejdzie z Bayernu na własny kaprys”. Ten jednak za nic miał groźby, czcze gadki, prężnie muskułów. Chciał odejść, więc odszedł. I do tego dokładnie tam, gdzie sobie wymarzył.
Wszystko dlatego, że w ramach swojej kariery Robert Lewandowski jest większy niż jakikolwiek klub. Swój stosunek do wszelkich pracodawców określił już dekadę temu. Nie deklaruje przywiązania do barw klubowych. Nie bredzi o nienawiści do odwiecznych rywali. Nie całuje herbów po golach. Zarabia pieniądze za wybitne kopanie piłki – wygrywanie trofeów, strzelanie, asystowanie, liderowanie. Wobec tego nie czuje się marionetką na sznurkach, która podnosi ręce i otwiera buzię, gdy takie ruchy wymyśli sobie jakiś tajemniczy demiurg.
Nie boi się tego, kim jest
– Coś we mnie w środku zgasło. I tego nie da się przeskoczyć. Chcę więcej emocji w swoim życiu. Jeśli jesteś w klubie tyle lat, zawsze byłeś w gotowości, byłeś dostępny, pomimo kontuzji i bólu dawałeś z siebie wszystko, to myślę, że najlepiej będzie znaleźć dobre rozwiązanie dla obu stron. A nie szukać jednostronnej decyzji. To nie ma sensu. Nie po takim czasie – mówił w podcaście u Kuby Wojewódzkiego i Piotra Kędzierskiego w Onecie.
W tamtej rozmowie Lewandowski przekonywał też, że przestał bać się „tego, kim jest”, a wraz z tą zmianą „skończyła się era skromności”. Stał się jednym z najwybitniejszych piłkarzy w historii Bundesligi. Strzelił w niej ponad trzysta goli. Zdobył dziewiętnaście trofeów z Bayernem Monachium. Uczestniczył w jednej z najpiękniejszych dekad w historii klubu. Pobił zakurzony rekord Gerd Müller z 1972 roku i został wybrany najlepszym piłkarzem na świecie w 2020 roku. To opis profilu gwiazdora, który imponuje profesjonalizmem i dążeniem do doskonałości, ale też komunikuje własne emocje i poglądy, bo oprócz wybitnym ciałem posługuje się też uczuciami, sercem i mózgiem.
Leo Messi powiedział kiedyś, że włada nim lęk przed wyrażaniem własnego zdania, bo zna go każdy człowiek na świecie. Roberta Lewandowskiego uwielbiają miliony kibiców pod różnymi szerokościami geograficznymi, ale nie otacza go aura świętości, nie wyniesiono go na głowę własnego kościoła, więc nie przeistoczył się w niewolnika cudzej woli. Przy transferze do Barcelony niebagatelne znaczenie miały więc wszystkie strzelone gole i wygrane trofea, trendy w futbolu, zmiany sportowe i koncepcyjne w Bayernie, zatrudnienie obrotnego Piniego Zahavi, ale koniec końców ten ruch byłby prawie niemożliwy, gdyby Lewandowski ukrywał się za zasłoną dymną i nie powiedział wprost: „Ochodzę z Bayernu, przychodzę do Barcelony”. Trzydziestotrzylatek musi mieć świadomość mocy swojej pozycji w branży, choć jeszcze niedawno rozmiar tej wszechmocy unaoczniał się tylko w mikro-skali polskiego środowiska piłkarskiego.
Grzegorz Krychowiak opowiadał w Foot Trucku, że gdy kapitan kadry wyrażał niezadowolenie po wygranym meczu w przeciętnym stylu, odbierał tym samym radość z wiktorii całej reszcie drużyny. Jerzy Brzęczek cierpiał na kryzys wizerunkowy, a największa gwiazda jego drużyny legitymizowała narodowe wotum nieufności wobec byłego selekcjonera, wyrażając zrezygnowanie wymownym milczeniem na pytanie o pomysł taktyczny po nieudanym meczu z Włochami w Lidze Narodów. Zbigniew Boniek tłumaczył się z jego krytycznych słów o polskim szkoleniu, a Czesław Michniewicz odpowiadał na królewską przyganę w temacie toporności sposobu gry młodzieżówki. Ba, taki Paulo Sousa nie został zjedzony po beznadziejnym Euro, ponieważ mógł liczyć na łaskawość Lewandowskiego.
Jednym słowem, jednym gestem, jednym golem ten wielki snajper może zdziałać bardzo wiele na korzyść albo niekorzyść każdego człowieka związanego z polskim futbolem. Każdy musi się z nim liczyć, każdy musi się w niego wsłuchiwać, każdy musi przekonać go swoim talentem, pomysłem i warsztatem.
Życie na własnych zasadach
W pewnym momencie na podobnej zasadzie zaczęło to działać w Bayernie. Kilka lat temu Lewandowski publicznie i skutecznie przymuszał klubowe władze do przeprowadzenia transferów i sprowadzenia mu godnych boiskowych partnerów. Przez ostatni rok Julian Nagelsmann od czasu do czasu podkreślał, jak kluczowa jest aprobata dla jego metod pracy wyrażana przez największe gwiazdy Bayernu z Polakiem na czele. Ten już wcześniej bywał bezwzględny. Jeśli jakiś trener się nie sprawdzał, ani tego nie krył, ani tego nie akceptował. Swojego czasu – ogólnikowo, bo ogólnikowo – wyliczał, ile zawdzięcza Jurgenowi Kloppowi, Pepowi Guardioli, Carlo Ancelottiemu, Juppowi Heynckesowi i Hansiemu Flickowi. Nieprzypadkowo w tym rachunku pominął Niko Kovaca, któremu w monachijskim gigancie nie wyszło.
Z takiej władzy trzeba umieć robić użytek. Tego lata Robert Lewandowski skorzystał z wypracowywanego latami zaplecza własnej wielkości. Wygasła jego pasja do gry w Bayernie Monachium, więc pomachał Bayernowi Monachium na „do widzenia”. Zażyczył sobie emocji i transferu do Barcelony, więc stworzył sobie przestrzeń dla nowych wrażeń i wywalczył sobie transfer do Barcelony.
Buduje markę. Wzrasta jego prestiż. Barcelona – klub popularniejszy niż Bayern – zatrudniła pierwszego wybitnego piłkarza po odejściu Leo Messiego. El Clasico – najchętniej oglądany mecz globu – zyskuje ekscytującą rywalizację dwóch najlepszych napastników świata: Karima Benzemy i Roberta Lewandowskiego. Polak powalczy z Francuzem o tytuł króla strzelców La Ligi. I chyba będzie nawet faworytem. To się właśnie nazywa życie na własnych zasadach.
Czytaj więcej o Robercie Lewandowskim:
- Kolejny selekcjoner, kolejne kłopoty. Era Lewandowskiego zostanie zmarnowana?
- Suarez, Eto’o, Zlatan, Kluivert… Najsłynniejsi napastnicy Barcelony w XXI wieku
Fot. Newspix/Fotopyk