Jest liderką Aniołków Matusińskiego. W biegu sztafety 4×400 metrów kobiet na linii mety zwykle to na niej skupiają się kamery i flesze aparatów. W końcu spośród naszych biegaczek to właśnie ona dysponuje najlepszym finiszem. Jest złotą i srebrną medalistką olimpijską, wicemistrzynią świata na stadionie i w hali oraz mistrzynią Europy – zarówno indywidualnie, jak i w sztafecie. Prywatnie zaś lubi porządek (choć podkreśla, że nie jest pedantyczna), czekoladowe desery oraz… pracę w domowym ogrodzie. O celach i możliwościach sztafety 4×400 metrów kobiet. O współpracy z trenerem Aleksandrem Matusińskim. O trudach biegania najdłuższego lekkoatletycznego sprintu, braku cierpliwości do kontuzji, a także o… sześciopaku, którego nie powstydziliby się kulturyści. Zapraszamy do rozmowy z zawodniczką Grupy Sportowej ORLEN – Justyną Święty-Ersetic.
SZYMON SZCZEPANIK: Pozwól, że na wstępie opowiem ci krótką historię. W maju, podczas targów Impact’22, gościem w Strefie ORLEN była Małgorzata Hołub-Kowalik. Kiedy została zapytana o to, który medal olimpijski znaczy dla niej więcej – złoty ze sztafety mieszanej, czy srebrny z kobiecej – to widać było, że ten drugi. Wydawać by się mogło, że nie ma nic lepszego, niż olimpijskie złoto. Ale sztafeta mieszana to młody zespół i konkurencja, która debiutowała na igrzyskach. Z kolei za medalem 4×400 kobiet kryją się lata waszych wspólnych treningów, poświęceń i wyjazdów na zgrupowania.
JUSTYNA ŚWIĘTY-ERSETIC: Pod tym względem mogę się zgodzić z Gosią. Oczywiście, nie ma nic cenniejszego niż złoty medal igrzysk olimpijskich. Ten medal ogromnie mnie cieszy, był wielką niespodzianką, wywołał taki efekt „wow”. Ale z drugiej strony, my jechałyśmy tam głównie z zamiarem walki w sztafecie żeńskiej. Pracowałyśmy na to ładnych parę lat. Co roku z dziewczynami walczyłyśmy o najwyższe laury – i to z sukcesami. Brakowało nam tylko medalu z igrzysk olimpijskich. I w końcu rok temu udało nam się zrealizować ten cel. Dlatego dla mnie cenniejszy jest ten srebrny medal igrzysk.
Czyli jednak – siła kobiet. A wy teraz jesteście mocne, jak nigdy wcześniej. Natalia Kaczmarek to obecnie szósta najszybsza biegaczka świata w tym sezonie. Anna Kiełbasińska jest ósma. Ty na światowych listach jesteś siedemnasta – to również znakomity wynik. Zwłaszcza że, jak mówiłaś podczas 68. ORLEN Memoriału Kusocińskiego, wolno się rozkręcasz. Zatem na co w tym sezonie stać Aniołki? Bo tak szybkie indywidualnie i drużynowo, jeszcze nie byłyście.
To prawda, że nie byłyśmy. Ale ja nie chcę deklarować konkretnego wyniku czy celu na ten sezon. Podczas sezonu halowego też mówili nam, że tak mocnego składu w sztafecie jeszcze nie było. Że trzy dziewczyny, które biegają 51 sekund z małym „groszem”, muszą skończyć z rekordem świata. A wiadomo, jak historia się potoczyła [Polki w osłabionym kontuzjami składzie zdobyły “tylko” brązowy medal MŚ – przyp. red.]. Jedyne co mogę powiedzieć, to że tak mocne nigdy nie byłyśmy. Z pewnością damy z siebie wszystko i będziemy walczyć. Granica pomiędzy nami, a Amerykankami będzie się powoli zacierała.
A ty sama siebie określiłabyś jako zawodniczkę turniejową? Taką, która może na papierze nie poszczyci się najlepszym czasem, ale potrafi dobrze rozegrać bieg na ważnych zawodach.
Tak. Nie mam większego problemu z tym, żeby wytrzymać kilka biegów z rzędu – to mój ogromny atut. Poza tym wierzę w to, że forma docelowa nadejdzie w odpowiednim momencie. Trener Aleksander Matusiński mówi, że muszę się uzbroić w cierpliwość. A to nie jest moja mocna strona. Jednak ufam mu, bo co roku miałam szczyt formy na głównych imprezach. Wierzę, że tym razem też tak będzie i uda mi się powalczyć z dziewczynami.
Kiedy byłem na mistrzostwach Polski w Suwałkach, to ciekawie było obserwować waszą interakcję przed biegiem. Gdy DJ puścił kawałek „Clap Your Hands”, to ty pierwsza podłapałaś rytm i zaczęłaś tańczyć, choć do startu zostało kilka minut. Jesteś wodzirejką grupy?
Nie wiem czy jestem wodzirejką, ale z pewnością jestem osobą, która przed startem nie zamyka się w sobie. Nie jestem skupiona tylko i wyłącznie na nadchodzącym biegu. Tak po prostu reaguję, że przed startem lubię sobie porozmawiać, nie mam problemu z tym, żeby zagadać do kogoś. Dlatego zawsze, kiedy wchodzimy do call roomu, trener mówi mi żebym pilnowała resztę zawodniczek, bo jestem bardziej otwarta. Nie mam klapek na oczach i nie przeżywam tego, że za chwilę będzie bieg.
Można powiedzieć, że znajdujesz się w znakomitym humorze przed tak ogromnym wysiłkiem. Właśnie – dlaczego akurat 400 metrów jest uznawane za tak trudny dystans? Bo to, co wyróżnia was, czterystumetrowców, od całej reszty lekkoatletów, to że zwykle po starcie potrzebujecie tych kilku minut, podczas których musicie dojść do siebie.
Tak naprawdę, jest to przedłużony sprint w którym nie ma czasu na błędy. 400 metrów nie wybacza – zaczniesz wolniej i zaczyna się problem, bo nie ma gdzie nadgonić straty. Uważam, że jeżeli chodzi o lekkoatletykę, to jest jeden z cięższych dystansów. Nie wiem, dlaczego dalej go biegam. (śmiech) Zawsze sobie powtarzam, że nigdy więcej go nie pobiegnę, a dalej to robię. Ale i tak sam bieg, to mały pikuś. Najgorsze są przygotowania i treningi do tego dystansu.
Powiedziałaś, że jak zaczynasz wolno 400 metrów, to później trudno nadgonić. W Suwałkach wszystkie biegaczki stwierdziły, że Natalia Kaczmarek mocno zaczęła, ale kiedy z nią rozmawiałem, to stwierdziła, że zaczęła normalnie, tylko wy przespałyście. Jak w końcu było? Ona mocno czy wy za wolno?
Szczerze mówiąc, to nie wiem, bo nie analizowałam z trenerem tego, jaki czas pobiegłam w początkowej fazie biegu. W moich odczuciach, za bardzo chciałam pójść pod wiatr. A jak wiadomo, wiało tam dość solidnie i przypłaciłam tę decyzję na końcówce dystansu. Jednak nie przejmuję się tym. Po biegu wsiadłam w samochód, pojechałam do domu i czekam na kolejne starty.
Ciekawe były też wasze reakcje po biegu. Oczywiście, ty, Natalia i Ania cieszyłyście się z medali. Ale po samym starcie organizm Ani Kiełbasińskiej bardzo ciężko zniósł bieg. Powiedz, czy ona tak zawsze reaguje? Kibice, patrząc na to wszystko z boku, mogli pomyśleć, że coś jej się stanie.
Z tego co kojarzę, Ania jest zawodniczką, którą występ na 400 metrów wiele kosztuje. Nie powiem, że tak jest zawsze, ale często potrzebuje dłuższego czasu, by dojść do siebie.
Powiedziałaś, że nie tyle sam bieg, co przygotowania do niego są bardzo męczące. Zdarza się wam popularne podlewanie tui?
Często. (śmiech) Mam to szczęście, że ten etap mam już za sobą. Ale miałam taki rok, w którym notorycznie poszukiwałam swojego miejsca po treningu. Teraz się śmieję, że moją reakcją na tego rodzaju wysiłek jest płacz. Zrobię ciężki trening, zaczynam płakać, a wtedy ludzie widząc mnie, pytają czy coś się stało. „Nie, nie, daj mi chwilę, zaraz wszystko będzie okej”. Te reakcje są bardzo różne. Ostatnio przez pół godziny po treningu kompletnie nie mogłam się ruszyć. Wstałam dopiero po godzinie. Ale to bardzo indywidualna kwestia, kto jak reaguje na ten ból. A my podczas ciężkich treningów doprowadzamy się do takiego stanu dwa razy w tygodniu.
Na mistrzostwach Polski w Suwałkach zajęłaś trzecie miejsce. Pamiętam, że podczas 68. ORLEN Memoriału Kusocińskiego mówiłaś, że wolno się rozkręcasz i wchodzisz w sezon. Teraz już czujesz, że wchodzisz na swoje najwyższe obroty? Do startu mistrzostw świata pozostał niecały miesiąc.
Jeszcze tego nie czuję, ale mam nadzieję, że z każdym dniem będzie coraz lepiej. Obecnie znajduję się na obozie w Karpaczu, gdzie czeka mnie trochę ciężkiej pracy. Ale już 6 lipca wylatujemy na zgrupowanie do Stanów Zjednoczonych. Myślę, że tam złapię świeżość oraz głód startu, tak że na mistrzostwach powinno być okej.
Czyli przejdziecie proces aklimatyzacyjny.
Zdecydowanie. Z tego co pamiętam, to w Eugene, gdzie rozegrane zostaną mistrzostwa świata, jest dziewięć godzin różnicy czasu. To naprawdę sporo. Jestem ciekawa tego, jak mój organizm zareaguje – czy uda mi się przestawić, czy będę się męczyła tak, jak ostatnim razem kiedy startowałam w Stanach.
Powiedziałem o trzecim miejscu na mistrzostwach Polski, ale w jednym elemencie absolutnie dystansujesz każdą zawodniczkę. Zdradź nam proszę swój sekret – jak ty to robisz, że masz taki sześciopak na brzuchu? Bo jak wrzucasz fotki, na których widać twój brzuch, to niezmiennie robią furorę w sieci.
Wyświetl ten post na Instagramie
(śmiech) Nie wiem! Ja nie wykonuję żadnych specjalnych ćwiczeń w kierunku mięśni brzucha. Myślę, że na zdjęciach widać po prostu lata treningu. Chyba mam też taki organizm, że szybko łapię masę mięśniową.
Ale każda z was – biegaczek na 400 metrów – jest wysportowana i ma podobny trening. Jednak ty posiadasz budowę niczym topowa instruktorka fitness. To też kwestia genetyki?
Sama też się śmieję, że jeżeli w bieganiu będzie mi szło coraz gorzej, to spróbuję swoich sił w bikini fitness. Ale serio, nie wiem od czego to zależy. Myślę, że od zawsze tak miałam, ale teraz jest to bardziej widoczne.
Jesteście bardzo atrakcyjnymi kobietami, ale przede wszystkim świetnymi sportsmenkami. Odczułaś kiedyś, że niektóre media czy też kibice bardziej skupiają się na waszym wyglądzie, niż na wynikach na bieżni?
Nie. Wydaje mi się, że jedno poszło za drugim, a nie odwrotnie. Czyli najważniejsze zawsze były nasze wyniki. Ale ogólnie, to bardzo miła rzecz, a my te słowa traktujemy jako formę rozluźnienia.
Powiedziałaś, że nie do końca nazwałabyś się wodzirejką – chociaż osobą, która ogarnia całą grupę, już tak. A czy nazwałabyś się perfekcjonistką?
Z pewnością nie jestem perfekcjonistką. Nie skupiam się w stu procentach na trenowaniu i startach. Oczywiście, z mojej perspektywy staram się robić wszystko jak najlepiej i dbać o wiele aspektów. Kiedy już trenuję, daję z siebie maksimum. Jednak takim przykładem perfekcjonistki w każdym calu może być Ania Kiełbasińska. Przy czym bardziej chodzi mi o otoczkę pozatreningową, bo, jak wspomniałam – na ćwiczeniach każda robi, co tylko może. W przypadku Ani chodzi też o regenerację, odżywianie i wszystkie aspekty wokół samego biegania.
Czyli do takich kwestii podchodzisz bardziej na luzie? Nie mówię, że je olewasz, ale że wolisz się zregenerować w domu czy przy basenie, niż na zaawansowanej odnowie biologicznej?
Dokładnie, coś w tym jest. Może nie jest to najlepsza metoda, ale we wszystkim trzeba zachować umiar i równowagę. Jeżeli dzięki temu moja głowa też może odpocząć, to tym bardziej jestem za taką formą regeneracji.
Mówiłaś, że nie należysz do najcierpliwszych osób. To przejawia się podczas zgrupowań?
Podczas samych zgrupowań – nie. Ale w momencie kiedy doznaję kontuzji, taki stan strasznie mnie irytuje i nie mam do tego cierpliwości. Chciałabym wykonać tu i teraz plan, który pierwotnie sobie założyłam. Osiągnąć zamierzony efekt. A jak wiadomo, nie zawsze tak wychodzi.
Ta niecierpliwość przejawia się tym, że kiedy masz kontuzję i trener lub fizjoterapeuta zalecą ci określony zakres ćwiczeń, to dorzucasz do tego pięćdziesiąt procent, żeby poszło szybciej?
Niestety nie mogę, bo wszyscy nade mną czuwają. (śmiech) Ale w momencie, kiedy już mnie przestaje boleć, to od razu bym chciała wyjść i zrobić trening biegowy, zamiast dalej nabijać kilometry na rowerku stacjonarnym czy wykonywać różne dziwne ćwiczenia, które mnie irytują. W momencie, kiedy widzę jak dziewczyny biegają, chciałabym do nich dołączyć, zamiast męczyć się w innym pomieszczeniu i w zupełnie inny sposób.
Miałaś czasem poczucie, że sama za bardzo dokręcasz sobie śrubę na treningach?
Często tak jest. Trener do tej pory mówi, że ma ze mną problem, bo nie potrafię odpuścić. Nawet kiedy delikatnie coś zaczyna mi doskwierać, wtedy powinnam to przeczekać i dać sobie spokój z jednostką treningową. Ale ja jestem takim typem, że jeżeli coś muszę zrobić, to wykonam tę czynność niezależnie od stanu w jakim się znajduję. Niestety, wiele razy przynosiło to efekt odwrotny do zamierzonego i kończyło się jakąś kontuzją.
Czyli nie perfekcjonistka, ale pracoholiczka.
Tak, coś w tym jest.
Małgorzata Hołub-Kowalik zwykle mieszka z tobą w pokoju. Twierdzi, że jesteś też osobą pedantyczną.
Jezu, nieprawda! (śmiech) Lubię porządek wokół siebie, ale nie powiedziałabym, że jestem pedantyczna. Chociaż mój mąż również tak uważa… Ja po prostu nie lubię bałaganu, wolę kiedy wokół mnie jest czysto. A wiadomo, jak to czasami bywa na obozach – rzuca się rzeczy w jeden kąt. Ja raczej nie należę do takich osób. I może stąd się wzięła o mnie taka opinia.
Czyli mieszkając z tobą w pokoju, nie można po treningu ze zmęczenia od razu paść na łóżko, tylko najpierw poskładać swoje rzeczy?
Nie, bez przesady. Ja po prostu muszę mieć swoją przestrzeń do funkcjonowania, a to co się dzieje dalej, kompletnie na mnie nie wpływa. Zresztą my z Małgorzatą mieszkamy na zgrupowaniach od 2010 roku. Już dwanaście lat dajemy radę, nigdy nie było zgrzytów, więc myślę, że jest okej.
Ale wspomniałaś, że twój mąż również twierdzi, że lubisz porządek. Czyli dom też musi błyszczeć, czy jednak tam dajesz sobie nieco więcej luzu? Chociażby przez to, że spędzasz w nim stosunkowo mało czasu, więc wolisz przeznaczyć go na spotkania z rodziną czy przyjaciółmi.
Nawet gdybym chciała zachować idealny porządek, to nie jestem w stanie, bo właśnie fizycznie nie mam na to czasu. Ale bywały momenty, że wracałam z ciężkiego zgrupowania i jak zobaczyłam bałagan w domu, to w pierwszej kolejności brałam za szmatę i sprzątałam. Jednak to nie tak, że muszę mieć wszystko poukładane idealnie od linijki. Zresztą, kiedy do naszego domu przychodzą dzieciaki, to czuję się tak, jakby przeszło w nim jakieś tornado. Ale nie mam z tym większego problemu.
A kiedy wracasz do domu, to lubisz być taką typową żoną, która sprząta i gotuje? Wspomniana już kilkukrotnie Gosia Hołub-Kowalik mówi wprost, że ona po powrocie do domu uwielbia robić zwykłe rzeczy.
Ja też to lubię, bo te zwykłe rzeczy dla nas są czymś zupełnie niezwykłym. To taka odskocznia. Uwielbiam to, że kiedy wracam do domu, mam trochę czasu i mogę pójść do ogrodu i przyciąć sobie jeden czy drugi krzaczek. To mi sprawia frajdę. Prace ogrodowe to coś, co z domowych obowiązków najbardziej mnie relaksuje. Chociaż zawsze powtarzałam wszystkim, że w życiu nie będę miała ogrodu, nie będę się bawiła w takie rzeczy. No i proszę – przyszedł moment i na mnie. To chyba już starość. (śmiech) Ludzie w pewnym wieku idą do ogrodu i szukają sobie tam zajęcia, które ich relaksuje.
Czyli już przeszłaś na tę drugą stronę rzeki – na szczęście, tylko pod względem mentalnym!
Dokładnie.
Masz już jakąś działkę, albo planujesz kupić, czy na razie wystarcza ci ogród?
Ogród mi w zupełności wystarcza. I tak jest w nim co robić.
A lubisz gotować? Masz jakieś swoje popisowe danie?
Robienie samych obiadów to nie jest coś, co sprawia mi ogromną frajdę. Ale za to uwielbiam piec ciasta i tego typu rzeczy.
Słodkości kojarzą się z tym, że są bardzo smaczne i nie za bardzo zdrowe. Jak to wygląda u sportowca? Robisz czasami zdrowsze desery, albo może stosujesz zamienniki cukru? Czy po prostu uważasz, że kawałek ciastka cię nie zabije?
Wypieki niekoniecznie muszą być niezdrowe, ale też nie daję się w tym wszystkim zwariować. Czasami zrobię deser fit, a czasami bardziej coś, co pójdzie w boczki. Myślę, że dopóki trenujemy, to jeden czy nawet dwa kawałki ciasta na pewno nam w niczym nie przeszkodzą.
Ulubione ciacho?
Jednego ulubionego chyba nie mam. Ale uwielbiam wszystko, co jest związane z czekoladą.
Wróćmy na bieżnię. Powiedzmy troszkę o trenerze Aleksandrze Matusińskim. Zwrot „Aniołki Matusińskiego” jest popularny, ale jednak wy nie współpracujecie z nim na co dzień.
Dokładnie – to nie tak, że trener Matusiński trenuje nas wszystkie. Każda z nas jest z innego miasta, z innego klubu w którym ma swojego trenera. My z dziewczynami pracujemy ze sobą na zgrupowaniach. Ale ta praca nie polega na tym, że wszystkie wykonujemy jeden trening. Każda z nas ma obciążenia dobrane indywidualnie. Jesteśmy nazywane „Aniołkami Matusińskiego” dlatego, że ta nasza sztafeta gdzieś na końcu jest głównie przez niego sklejana.
Ale akurat w twoim przypadku, Matusiński jest głównym trenerem. Jak wygląda wasza codzienna współpraca?
Myślę, że jest dobrze. Oczywiście, czasami miewamy małe wymiany zdań, ale należy to traktować tak pół żartem, pół serio. Ja pracuję z trenerem od 2011 roku. On się mnie nauczył, wie kiedy odpuścić, a kiedy jeszcze może dokręcić śrubę. Nie mogę narzekać na tę relację. W momencie, kiedy potrzebuję pomocy – nawet pozasportowej – to wiem, że mogę na niego liczyć.
Czy Aleksandra Matusińskiego można nazwać tylko trenerem? Czy jeżeli chodzi o samą sztafetę, jest dla was kimś więcej? Kimś w rodzaju koordynatora, który również stara się wam zapewnić wszystko w trakcie zawodów i po nich? Tak widziałem jego rolę w Suwałkach.
Oczywiście, to osoba która chce nam pomóc w jak najszerszym zakresie. Jego obecność i zachowanie nie tylko względem mnie – jego klubowej zawodniczki – ale i reszty dziewczyn podczas ostatnich mistrzostw Polski w Suwałkach najlepiej o tym świadczy.
Pracujesz z trenerem od jedenastu lat. Przez ten czas z pewnością zmieniły się twoje metody treningowe. Ciekawi mnie, jak bardzo to przygotowanie uległo zmianie.
Tak, jedenaście lat to szmat czasu. Trening uległ zmianom, bo nie da się cały czas wykonywać tego samego i notować przy tym progresu. Ale nie zmienił się jakoś diametralnie. Zaczęliśmy zwracać uwagę na szczegóły i coraz drobniejsze elementy, które kiedyś – mówiąc kolokwialnie – olewaliśmy. Obecnie pracujemy nad moimi słabszymi stronami. Takimi jak szybkość. To wszystko idzie w dobrym kierunku i mam nadzieję, że zobaczymy tego efekty.
Jakie cele sobie wyznaczasz w tym sezonie? Ty jesteś osobą, która wyznaje metodę krok po kroczku, czy jednak wolisz zakładać te przygotowania w szerszej skali? Na przykład na cały rok.
Raczej stawiam sobie cele długoterminowe, przed sezonem na cały rok, nie ze startu na start. Mam swoje plany i ambicje. Nie wiem, czy uda mi się je wszystkie zrealizować, ale mam nadzieję, że uda mi się wytrwać w zdrowiu. Przede mną mistrzostwa świata, później mistrzostwa Europy. Będzie co robić i mam nadzieję, że ze startu na start będę się rozkręcać.
Czego życzyć ci w tym sezonie?
Kolejnego medalu, chociaż jak wspominałam – nie lubię składać deklaracji. Ale jeżeli chodzi o sztafetę, to można nam życzyć udanej walki o poprawienie rekordu Polski. Bo ten wynik jest w naszym zasięgu. Jednak przede wszystkim trzeba nam życzyć tego, byśmy wszystko wytrwały w zdrowiu. By nie doszło do takiej sytuacji, jak w sezonie halowym.
Czyli życzę – kolejnego medalu, wytrwania do końca sezonu i… byle do igrzysk w Paryżu?
Niech będzie!
Ale wcześniej możemy zobaczyć się na Memoriale Kamili Skolimowskiej w Chorzowie. Czyli na mityngu Diamentowej Ligi. Dla polskich lekkoatletów to też może być wyjątkowy start. W szczególności dla ciebie – bliżej rodzinnego Raciborza, zawodów Diamentowej Ligi w Polsce już nie zorganizują.
Mam nadzieję, że tam wystąpię – taki jest plan. Dla mnie to zawsze było ogromne marzenie, żeby Diamentowa Liga zawitała do naszego kraju. Motywacja jest tym większa, że odbywa się ona tak naprawdę tuż obok mojego domu. To wspaniałe wydarzenie i liczę na to, że uda mi się tam wystartować. Po prostu na mistrzostwach świata muszę spiąć cztery litery, żeby zrealizować ten cel i móc cieszyć się tą chwilą. Myślę, że dla każdego zawodnika z Polski, który będzie tam występował, będzie to wspaniały czas.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj także:
- Wywiad z Aleksandrą Mirosław – rekordzistką świata we wspinaczce na czas
- Czy polskie płotki krótkie przeżyją renesans sukcesów?
- Relacja z lekkoatletycznych mistrzostw Polski Suwałki 2022
- Swoboda: Trzeba było dorosnąć. Już nie kłamię na treningach
- Dariuszem Kowaluk: mistrz olimpijski, który nadal jeździ po Warszawie tramwajem