– Nie chcecie spotkać nas w przyszłym roku – powiedział po zakończeniu poprzedniego sezonu Stephen Curry. Doskonale wiedział, o czym mówi – bo Golden State Warriors znowu są na szczycie NBA. I to mimo tego, że rozgrywki 2020/2021 kończyli z 39 zwycięstwami, a 2019/2020 z 15, czyli najgorszym bilansem w całej lidze. “Wojownicy” wyleczyli urazy, odmłodzili nieco skład i sięgnęli po swój czwarty tytuł w ostatnich ośmiu latach.
To historia drużyny, która wyrosła na barkach kilku zawodników wybranych w drafcie – przede wszystkim Curry’ego, Klaya Thompsona i Draymonda Greena. Historia drużyny, która przeszła drogę od młodej, efektowniej grającej w koszykówkę grupy do dominatorów, którzy w latach 2015-2019 byli niemal do zatrzymania. Niemal, bo raz zaskoczył ich LeBron James, a potem w drogę – akurat w okolicy finałów z Toronto Raptors – weszły im kontuzje. Tak naprawdę nie ma innego powodu, przez który Warriors na krótki okres wypadli z czołówki NBA niż problemy zdrowotne.
Kevin Durant zerwał ścięgno Achillesa, po czym zresztą opuścił szeregi drużyny z Golden State. Klay Thompson najpierw doznał bardzo poważnej kontuzji kolana, a potem podzielił los Duranta. Green narzekał m.in. na ból stopy, a Curry miał przeciągające się problemy z lewą dłonią. Generalnie – między 2019 a 2021 rokiem Warriors się posypali. Ale w międzyczasie przygotowywali fundamenty, które w końcu pozwoliły im zbudować kolejną mistrzowską drużynę.
Wreszcie to ma!
Boston Celtics jeszcze niedawno byli faworytami finałów NBA – choćby po tym, jak wygrali pierwsze spotkanie w serii. Albo kiedy wychodzili na prowadzenie 2:1. Mogło wydawać się, że choć – w porównaniu do Warriors – brakuje im nieco doświadczenia, tak znakomita obrona, zresztą pod kątem statystycznym najlepsza w NBA, będzie ich kluczem do sukcesu. Ekipa z Golden State pokazała jednak, że wie, jak grać w playoffach, wie, jak grać pod presją. Od porażki, która miała miejsce 8 czerwca, nie dała się kolejny raz pokonać. Wygrała trzy mecze z rzędu, a więc całe finały 4:2.
To był czas Stephena Curry’ego – który w wieku niespełna 34 lat rozegrał najlepszą serię finałową w swoim życiu (31.2 punktów oraz ponad 5 trójek na mecz!) i wreszcie sięgnął po upragnioną statuetkę dla MVP. Ale to był też czas Andrew Wigginsa – gościa, który jeszcze niedawno miał łatkę niespełnionego talentu. W 2020 roku trafił jednak do Warriors, a potem rósł razem z nimi. Trudno nie poświęcić paru słów Steve’owi Kerrowi, który zdobył właśnie… dziewiąte mistrzostwo NBA. Tak to wygląda, kiedy podsumujemy jego karierę zawodniczą (sezony w Chicago Bulls z Michaelem Jordanem oraz w San Antonio Spurs pod okiem Gregga Popovicha) oraz trenerską.
Wspomniani Green oraz Thompson, 22-letni Jordan Poole, będący, powiedzmy, budżetową wersją Curry’ego, a także znający swoje zadania na boisku Otto Porter Jr, Gary Payton Jr czy Kevon Looney (nie opuścił w tym sezonie żadnego meczu!) – to były również istotne postacie na drodze do tytułu Warriors. Po ostatniej syrenie spotkania z Celtic (wygranego 103:90) pojawiła się – tradycyjnie – euforia oraz łzy, które były obecne choćby na twarzy Curry’ego. – Byliśmy tak daleko od tego wszystkiego. Uderzyliśmy o dno, patrząc na kontuzję oraz resztę. Być ponownie w tym miejscu oraz wygrać – to znaczy dla nas wszystko – opowiadał w wywiadzie pomeczowym.
Podobnie wypowiadał się Thompson: – Za mną wiele ciemnych dni, wiele łez wylanych na ławce. Mój brat mówił mi o cierpliwości, że to wszystko popłaci. Steph też mnie przekonywał, Draymond, Andre. Cieszę się, że tu jestem, ale nie mogę w to uwierzyć. Wiedziałem, że zawsze jest taka możliwość, ale to coś szalonego.
Zdobyć mistrzowski tytuł po raz pierwszy, drugi czy trzeci – to wszystko musiało smakować koszykarzom Warriors wspaniale. Ale chyba nic nie świadczy o ich wielkości tak mocno, jak to, czego dokonali w 2022 roku.
Fot. Newspix.pl