Byli jednym z zapalników Arabskiej Wiosny. Wyciągali ludzi na ulicę, choć sami siedzą przed komputerami. Trudno ich opisać, bo nie są jednością. Dołączyć w każdej chwili może do nich każdy, kto tylko tego zechce. Zależy im przede wszystkim na wolności. Choć zaczynali od akcji wątpliwych moralnie, dziś są jedną z grup*, którą na świecie w większości się podziwia. Tym bardziej od momentu, gdy rozpoczęli walkę z Władimirem Putinem i jego inwazją na Ukrainę. Kim są Anonymous? Jak rozwijał się ten ruch? I co zdołali osiągnąć w przeszłości?
W obecnie trwającej walce zdołali wykraść już cenne wywiadowcze dane – sami twierdzą, że między innymi moskiewskich agentów rozmieszczonych w innych krajach. Wyłączyli rządowe strony Rosji i Białorusi oraz serwisy takie jak rt.com, uznawane za kluczowy element tamtejszej propagandy. Włamali się do rosyjskiej telewizji państwowej i puszczali wideo z walk w Ukrainie, by pokazać mieszkańcom Rosji, kogo tak naprawdę popierają.
Anonymous stali się niezwykle istotnym elementem walki z Władimirem Putinem i jego żołnierzami.
Stali się, bo sami tak zdecydowali. Nikt ich nie wzywał, nikt nie prosił o ich interwencję. Anonymous tak właśnie działają. To oni, nikt inny, decydują, kiedy i gdzie chcą się włączyć. Robili to wielokrotnie w przeszłości (choć w ostatnich latach rzadko), robią też dziś. – Chcemy, by Rosjanie zrozumieli, że dobrze wiemy, jak trudno jest sprzeciwić się dyktatorowi – pisali w social mediach, uzasadniając swoje działania.
I choć, już tradycyjnie, stoją na granicy prawa, nierzadko ją przekraczając, tym razem nikt nie ma zamiaru ich za to ścigać. Wręcz przeciwnie. Świat im dziękuje. Bez nich walka z Rosją byłaby bowiem dużo trudniejsza.
Niespełna dwie dekady temu, gdy cały ruch powoli się kreował, nikt nie mógł przypuszczać, że rozwinie się do tego stopnia.
Anonymous i 4chan. Narodziny ruchu
Wszystko zaczęło się od 4chana, portalu założonego w 2003 roku, który szybko stał się niezwykle popularny wśród wielu użytkowników Internetu. Był bowiem całkowicie anonimowy, przez co każdy mógł tam wrzucić, co tylko chciał. Uploadowano więc najróżniejsze rzeczy, a najwięcej na forum oznaczone jako /b/.
W pewnym momencie stało się ono nawet źródłem fascynacji socjologów i innych naukowców. Pojawiały się tam bowiem wszelkie treści, jakie tylko możecie wymyślić. Począwszy od najzwyklejszych memów (które wtedy dopiero zaczynano tak nazywać), przez standardowe zdjęcia czy grafiki, aż po hardkorowe porno czy fotografie przedstawiające zwłoki. Jedynym ograniczeniem i tematem tabu była pornografia dziecięca.
Innymi słowy: na /b/ panowała wolność. W jej najlepszym i najgorszym wydaniu równocześnie. Nie dziwi, że to tam – i na innych, podobnych forach, które kopiowały pomysł 4chanu – narodził się ruch, który wolność stawiał ponad wszystko.
Nawet jego nazwa wzięła się właśnie stamtąd – Anonymous, bo dodając cokolwiek na 4chan, pozostawało się anonimowym. A anonimowość, wiadomo, sprawia, że niektórzy stają się odważniejsi niż normalnie. Pojawiły się więc pomysły „rajdów” na inne strony, by zakłócić ich działanie. I choć wtedy jeszcze niekoniecznie tak ich nazywano, to protoplaści Anonymous byli po prostu internetowymi trollami.
Najgłośniejszym przykładem takiego działania była zapewne sytuacja z 2006 roku, gdy setki członków Anonymous w tym samym terminie weszły do serwisu Habbo (społeczności, której członkowie znajdują się w wirtualnym hotelu i wchodzą ze sobą w interakcje). Wszyscy uczestnicy rajdu wybrali ten sam avatar czarnoskórego mężczyzny z afro, po czym ustawili się tak, by zablokować innym graczom dostęp do basenów, powtarzając przy tym, że pływalnia jest zainfekowana wirusem HIV. Ustawiali też swoje postaci w kształt wieloosobowej swastyki.
Zasada takich działań była prosta – robiło się je „forthelulz”, dla żartów. I o to przede wszystkim chodziło. Dzięki takim akcjom informacje o grupie, choć niezamierzenie, powoli przedostawały się do szerszego grona odbiorców, przyciągając kolejnych członków. Wśród nich osoby, które w internetowym, niescentralizowanym ruchu, dostrzegły wielki potencjał. I pokierowały go w zupełnie inną stronę.
Wkrótce narodził się haktywizm.
Anonymus kontra scjentologia. W stronę aktywizmu
Jeszcze w 2006 roku Anonymous dla samej frajdy z takiego działania wykradli kody źródłowe programów Norton AntiVirus i Norton Internet Security. Opublikowali je dopiero sześć lat później, w odwecie za aresztowania członków LulzSec (grupy, którą można nazwać „komórką operacyjną” ruchu). Już w kolejnym roku zaczęli się jednak angażować społecznie – pomogli wtedy kanadyjskiej policji w aresztowaniu Chrisa Forcanda, któremu udowodniono czyny o charakterze pedofilskim.
Już wcześniej do Aubreya Cottle’a, jednego z członków ruchu, zapukali agenci CSI. Nie po to, żeby go aresztować. Wręcz przeciwnie – zaproponowali mu współpracę. Haker odmówił, ale świadczyło to o jednym – działania grupy zostały zauważone.
Również w mediach. W 2007 roku materiał o Anonymous wypuściło FOX News. Nie był pochlebny. Nazywano ich w nim „hakerami na steroidach”, porównywano do organizacji terrorystycznych, oskarżano nawet o podkładanie bomb i groźby karalne, a cały materiał opatrzono wyciągniętymi z 4chanu screenami. Co o tyle ciekawe, że w tamtym okresie cały ruch korzystał już w dużej mierze z innych kanałów komunikacji.
– Nie chcemy i nie będziemy okrutni dla zwykłych ludzi. Ale to działa jak na ulicy: gdy zachowujesz się tam, jak dupek, tak właśnie będziesz traktowany. […] Nie jesteśmy jednak terrorystami. Nie znęcamy się – odpowiadał na oskarżenia telewizji jeden z członków ruchu. I faktycznie, to takie podejście zaczęło w Anonymous przeważać. Choć potrafili się odgryźć – gdy na stronach kilku serwisów o tematyce hip hopowej pojawiły się nieprzychylne im treści, członkowie ruchu złamali zabezpieczenia witryn i wypełnili portal swoimi własnymi wiadomościami.
Zasady Internetu [wyjątek]:
Jesteśmy Anonymous
Anonymous to legion
Anonymous nigdy nie wybaczają
Ogółem jednak aktywiści wypierali z tego ruchu trolli, którzy tworzyli go na początku.
Przemianę tę mocno zaakcentowała sprawa z 2008 roku, po której o Anonymous po raz pierwszy zrobiło się głośno na naprawdę wielką skalę. Zaczęło się od wideo opublikowanego na YouTubie, w którym Tom Cruise zachwalał cały ruch. Filmik stał się hitem, a sami scjentolodzy zażądali jego usunięcia, tłumacząc to naruszeniem praw autorskich do wideo (twierdzili, że miało ono być wyłącznie na użytek wewnętrzny). I to był ich błąd.
– Sprawili, że zainteresowaliśmy się całą sprawą – mówił niedługo potem jeden z członków Anonymous. – Na początku traktowaliśmy to jako żart, mówiliśmy sobie: „tak, jasne, będziemy protestować przeciwko scjentologom”. Potem pojawili się ludzie, którzy mieli naprawdę dobre powody, by faktycznie to zrobić. Zaczęli nas edukować w temacie, my sami też szukaliśmy źródeł. Odkryliśmy, że możemy zrobić coś dobrego.
Postanowili działać.
Anonymous wychodzą na ulice. W maskach
Zaczęło się od krótkiego komunikatu skierowanego w stronę scjentologów.
– Anonymous zdecydowali, że wasza organizacja powinna zostać zniszczona dla dobra waszych członków, dla dobra ludzkości i dla naszej własnej frajdy.
Jeśli ktoś chciałby wskazać przełomowy dla Anonymous moment – powinien wybrać właśnie ten. Komunikat był bowiem w formie wideo. Film, zamieszczony na YouTubie, stał się wiralem, dobijając szybko do kilku milionów odsłon. A w tamtych czasach to była naprawdę niezła liczba. – Jesteśmy Anonymous. Jesteśmy legionem. Nie wybaczamy. Nie zapominamy. Oczekujcie nas – mówił głos zamieszczony w klipie, obudowanym darmowymi, znalezionymi w sieci obrazami i muzyką.
– Wszyscy na naszym internetowym kanale wybuchli. „O mój Boże! Zrobiliśmy to! Wygraliśmy tę grę!” – wspominał Gregg Housh, dziś już były członek ruchu. To był tak naprawdę jednak dopiero początek. Za wideo poszła strona internetowa. Za stroną – identyfikacja wizualna. Logo Anonymous stał się mężczyzna w garniturze z pytajnikiem w miejscu głowy. W tle umieszczono glob, stylizowaną na ten z loga Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Przede wszystkim jednak – pojawiły się maski Guya Fawkesa.
Nie żeby Anonymous się z siedemnastowiecznym „terrorystą” utożsamiali. Nie, nie mieli zamiaru wysadzać parlamentu któregokolwiek z kraju. Ale cenili sobie anarchizm, wolność, odrzucenie władzy polityków i sprzeciw wobec systemu. A to wartości, które wyznawał główny bohater komiksu i filmu „V jak Vendetta”. Nosił przy tym właśnie tę maskę.
Wspomniany film uwielbiało kilku spośród ważniejszych członków Anonymous, którzy uznali ją za dobry symbol. Tym bardziej, że sama maska stała się w międzyczasie popularna, występując w jednym z memów.
– Sugestia, by jej użyć, nie przyjęła się jednak od razu. Pojawiły się kolejne propozycje: maska Batmana, klasyczna maska karnawałowa i inne. Wtedy obdzwoniliśmy sklepy z komiksami i kostiumami dookoła świata. Okazało się, że maska V jest dostępna, tania i znaleźć ją można w każdym mieście. Wtedy wygrała – opowiadał Housh.
W międzyczasie wciąż trwała Operacja Chanology, jak nazwano „wojnę” ze scjentologami, która przedostała się do dużych portali i telewizji na całym świecie. Ludzie zaczęli lgnąć do Anonymous. Nie tylko w Internecie. Wtedy bowiem po raz pierwszy za sprawą wirtualnego ruchu zaczęto wychodzić na ulicę. W wielu miastach protestowano przeciwko scjentologom. Uczestnicy tych zgromadzeń nosili maski Guya Fawkesa. Ta sama twarz w tłumie powtarzała się setki, nawet tysiące razy.
Powstał Legion.
Każdy może być w Anonymous. Jeśli tylko chce
Nic nie miało znaczenia. Twoje pochodzenie, status majątkowy, płeć, orientacja seksualna – to wszystko było nieważne. Istotne stało się tylko to, byś chciał się zaangażować. Bez szeregu osób, które dołączyły do Anonymous lub przynajmniej ich popierały, grupa ta nigdy nie zaistniałaby na dłużej. Zresztą w początkowych przewidywaniach ekspertów dotyczących jej przyszłości przeważały opinie o tym, że szybko się wypali.
Wyszło zupełnie inaczej.
Siłą Anonymous stało się właśnie to, że ruch był zdecentralizowany. Oczywiście, trafiali się członkowie, którzy w pewnym sensie kierowali działaniami „z góry”. Ale o tym, czy chciałeś dołączyć się do konkretnej akcji, decydowałeś już sam. Ba, mogłeś nawet taką zainicjować i liczyć, że wspomogą cię inni. „Podręcznik Nowicjusza”, który Anonymous opublikowali na YouTubie, porównywał bycie członkiem grupy do podróży pociągiem – nie musisz znać innych pasażerów, by podążać razem z nimi w jednym kierunku.
Nikt nie może dołączyć do Anonymous. Anonymous nie jest organizacją. To nie klub czy grupa. Nie mamy statutu, dokumentacji, nie ma opłat społecznych […] W gruncie rzeczy nie ma nawet ustalonej ideologii. Nadal chcesz dołączyć do Anonymous? W sumie jesteś przyjęty, jeśli chcesz
Właściwie nazywanie Anonymous społecznością samo w sobie było błędem. Nie dało się bowiem wskazać cech, które jakoś by ją charakteryzowały. Tym bardziej, że nawet wewnątrz ruchu następowały tarcia związane z poglądami konkretnych członków. Grupa zaliczyła zresztą sporo akcji o “wątpliwym charakterze moralnym”.
Choćby w 2009 roku gdy – w proteście przeciwko usuwaniu muzyki i teledysków z YouTube’a – członkowie Anonymous zalali serwis pornografią. Podobnie postąpili ze stronami australijskiego rządu, który planował usunąć niektórych materiałów pornograficznych (dodajmy, że żadnych kontrowersyjnych) z sieci. W 2011 roku wykradli za to dane użytkowników PlayStation Network w proteście przeciwko sprawie sądowej, jaką Sony wytoczyło wcześniej jednemu z hakerów.
Nic dziwnego, że eksperci od bezpieczeństwa internetowego zaczęli nazywać Anonymous „szkodnikami”, sugerując, że działają oni również na niekorzyść zwykłych internautów.
– Jedyną zasadą Anonymous było to, że ruch jest „przeciwko opresji”. Każdy mógł to jednak definiować w inny sposób. Zależnie od tego, co powiesz czy zrobisz, ludzie urządzą na ciebie rajdy lub nie. Oni decydują. Przez to nie sądzę, by udało się znaleźć Anona, który nie byłby zdenerwowany na choćby jedną z operacji – mówił Housh.
Anonów, jak zwali się członkowie ruchu, trudno było jednak o to zapytać, bo po prostu nie dało się dociec, kto takim jest. Siłą napędową ruchu, oczywiście, pozostawali w dużej mierze hakerzy, wierzący w wolność: tworzenia, dostępu do informacji i dzielenia się wiedzą. Ale równie ważna była masowość, a tę zapewniali zwykli ludzie, zdenerwowani tym, co dzieje się dookoła nich, chcący zmian.
Każdy z nich mógł dołączyć lub odejść w dowolnej chwili. Mieli wolny wybór. I korzystali z niego.
Lata świetności. Anonymous rosną w siłę
Rok 2009. Gorący okres w Iranie, gdzie protestowano przeciwko fałszerstwom wyborczym. Liczba informacji, jaka wypływała w tamtym czasie z tego kraju, sprawiły, że Facebook pospiesznie wydał wersję serwisu w języku perskim, a Twitter przesunął planowaną przerwę techniczną. Anonymous z kolei – we współpracy z The Pirate Bay – założyli stronę The Persian Bay, która wspierała Irańczyków i umożliwiała im wymianę informacji. Do tego sami publikowali zdobyte przez siebie materiały.
W 2011 roku – pomijając prowadzoną przez nich w międzyczasie walkę o wolny dostęp do muzyki i filmów oraz wzięcie w obronę wspomnianego The Pirate Bay – Anonymous zaangażowali się w kilka operacji. Jedną z nich była Operacja Blitzkrieg, nazwana tak nie bez powodu. Wymierzona była bowiem w faszystów i nacjonalistów. Grupa osiągnęła w niej spore sukcesy – zablokowała fora i strony, na których ci się komunikowali, a ponadto opublikowała tysiące danych osobistych osób, które udzielały się w tych zgromadzeniach.
Prawnie były to działania w dużej mierze nielegalne. Moralnie? Anonymous uważali, że zdecydowanie potrzebne. Podobnie jak wsparcie dla arabskiej wiosny, rozpoczęte… właściwie przed jej wybuchem. Ataki na strony państw arabskich członkowie ruchu prowadzili bowiem od 2009 roku, często w porozumieniu z demonstrantami, walczącymi o wprowadzenie w swoich krajach demokracji i obalenie reżimów.
Obywatele nie powinni bać się swoich rządów. Rządy powinny bać się swoich obywateli
Gdy protesty się rozszerzyły, Anonymous zaczęli blokować serwery kolejnych rządów – Bahrajnu, Jemenu, Maroka, Libii, Egiptu, Tunezji czy Jordanii. Ciekawy był też jeszcze inny przypadek – w nocy z 6 na 7 sierpnia 2011 zaatakowali stronę syryjskiego resortu obrony, gdzie umieścili komunikat, że “wszystkie reżimy muszą upaść”, a syryjski, zabijający swoich własnych obywateli, “nie będzie pierwszym ani ostatnim”.
Ten atak doczekał się zresztą odpowiedzi. Syryjscy informatycy… włamali się na oficjalną stronę Anonymous. Nic wielkiego tam jednak nie zdziałali.
Innych kontrataków nie było, choć Anonymous nie zwalniali tempa. Zaangażowali się choćby w działania związane z pomocą ruchowi „Okupuj Wall Street”, protestującemu między innymi przeciw nierównościom społecznym. W innej operacji zablokowali 91 (!) stron rządowych w Malezji, które były odpowiedzią na zablokowanie przez tamtejsze władze dwóch serwisów: WikiLeaks i The Pirate Bay.
Z WikiLeaks wiążą się zresztą inne ataki Anonymous, które nastąpiły po wybuchu afery wokół Juliana Assange’a, założyciela portalu – działania w ich ramach wymierzono między innymi w Mastercard i PayPal, które zablokowały możliwość dotowania portalu.
Anonymous stali się siłą, z którą musiał się liczyć każdy. Pokazali to nawet… w Polsce. Gdy debatowano nad wprowadzeniem ACTA, a ludzie wychodzili protestować na ulicę, członkowie grupy działali w sieci. Zablokowano wtedy choćby stronę premiera Donalda Tuska i inne witryny rządowe. Prostą metodą, przeciążając ich serwery dzięki swojej liczebności. Tak naprawdę do tego celu nie potrzeba nawet hakerów. Wystarczy prosty program i dużo chętnych do pomocy.
W 2012 roku Anonymous mieli ich tysiące.
Zauważył to nawet magazyn TIME, który na liście stu najbardziej wpływowych osób świata, umieścił wówczas cały ruch. „Zjednoczony, jeśli w ogóle, poprzez swoje szokujące poczucie humoru i pogardę dla autorytetów, ten pozbawiony przywództwa internetowy ul plądruje i bawi się elektronicznymi sieciami swoich wrogów: arabskich dyktatorów, Watykanu [wiele mniejszych ataków grupy było wymierzonych w Kościół Katolicki – przyp. red.], firm z sektora bankowego i tych z branży rozrywki, FBI, CIA […]” pisano w uzasadnieniu.
I wtedy wszystko to było prawdą. Wkrótce jednak cały ruch się załamał.
Problemy. Anonymous usuwają się w cień
Anonymous wielokrotnie porównywano do siatki terrorystycznej. Nie pod kątem działań, a organizacji. Tak jak największe ugrupowania terrorystyczne, tak i oni nie mieli bowiem jednolitej struktury. „Komórki”, działające w ramach ruchu, były od siebie niezależne – zamknięcie jednej w żaden sposób nie wpływało na drugą. Wiele akcji, które Anonymous oficjalnie sobie przypisali, było dziełem ledwie kilku osób z ich szeregów, które nie musiały niczego uzgadniać „z górą”.
Taki system miał sporo zalet, ale i wad – wiele razy zdarzało się, że od działań, które przypisywano grupie, ta musiała się odcinać. Bo były one zbyt kontrowersyjne nawet dla niej, lub nie mieściły się w systemie ich wartości. Chodziło choćby o takie, które nosiły znamiona faszyzmu czy też wymierzone były w osoby prześladowane. Bo przecież Anonymous walczyli o wolność, a nie zniewolenie.
Zalety? Głównie fakt, że dzięki takiemu rozproszeniu mogli poświęcić się setkom mniejszych i większych akcji i działać na całym świecie. Szpiegowali rządy, działali przeciwko ISIS i dyktatorom, wykradali dane, urządzali rajdy, blokowali strony. Gdyby tym wszystkim zarządzało ledwie kilka osób, nie udałoby zrobić im się tyle, ile osiągnęli.
„Góra” jednak mimo wszystko istniała. Nieoficjalna, nikt nie wybrał konkretnych osób na przywódców. Ale ktoś – głównie najbardziej uzdolnieni hakerzy – musiał napędzać największe akcje czy też prowadzić profile w social mediach, przez które grupa komunikowała się ze światem.
Gdy więc złapano kilkudziesięciu spośród najbardziej aktywnych członków Anonymous, całość ruchu przeżyła załamanie.
Zaczęło się od Hectora „Sabu” Monsegura, 28-latka z Nowego Jorku, którego wytropiło i aresztowało FBI. W ramach ugody ze służbami został on informatorem i centrum operacji, która zaowocowała dalszymi aresztowaniami na całym świecie – między innymi w Hiszpanii, Danii, Turcji, Holandii i Wielkiej Brytanii (choć część z nich była również dokonywana niezależnie od informacji Monsegura).
Dla Anonymous to był cios. W dodatku w tym samym okresie pojawiły się tarcia wewnątrz ruchu, do którego zaczęły przedostawać się idee skrajnie prawicowe. Wielu aktywistów i członków grupy poświęciło się więc wewnętrznej walce z atakującymi ich trollami, starając się wytropić członków neonazistowskich ugrupowań, z których ci się wywodzili.
To wszystko sprawiło, że Anonymous nie działało już tak prężnie, ożywiając się tylko od czasu do czasu. Na przykład w 2014 roku, po tym jak w Missouri policja zastrzeliła Michaela Browna, a na ulicę wyszli protestujący. Gdy władze nie reagowały, członkowie grupy wykradli wtedy i udostępnili nagrania dyspozytorów dyskutujących o całym zajściu. Przydarzyła im się przy tym jednak poważna wpadka – podali bowiem nazwisko zabójcy, które okazało się… niewłaściwym. Oberwało się przez to niewinnemu. I to bardzo mocno.
I to dobrze pokazywało, że Anonymous to już nie ta sama grupa, której bały się nawet największe organizacje czy rządy. Teraz jednak wiele się zmieniło.
BLM, K-pop i Rosja. Anonymous powracają
Wrócili w 2020 roku przy okazji protestów związanych z zabójstwem George’a Floyda i działań ruchu Black Lives Matter.
Zaczęło się od wideo z maską Guya Fawkesa. – Pozdrowienia, obywatele Stanów Zjednoczonych. To wiadomość od Anonymous do Departamentu Policji Minneapolis. Wasze zbrodnie przedstawimy światu. Jesteśmy legionem. Oczekujcie nas – mówił na nim zamaskowany prezenter. Wideo, podobnie jak to z 2008 roku, stało się wiralem, pojawiły się jego wariacje na zdobywającym wówczas wielką popularność TikToku, a na Discordzie założono kanały dla nowych członków grupy, liczonych w tysiącach osób.
Anonymous na powrót zyskali siłę, choć… długo nie było wiadomo, czy to tak naprawdę oni. W końcu nadeszło jednak oficjalne potwierdzenie. Ruch się odradzał, by walczyć z systemem. Znowu.
– Policyjna brutalność i morderstwa to problem całych Stanów Zjednoczonych. Policja w Minneapolis należy do najgorszych. Ma przerażającą historię przemocy i korupcji. Zabójstwo George’a Floyda to tylko wierzchołek góry lodowej. […] W ostatnich dwóch dekadach 193 osoby zostały zabite przez policję w Minnesocie, w tym Jamar Clark, Philando Castle, Justine Damond, Thomas Blevines i Brian Quinones. A to tylko sprawy, które trafiły na nagłówki gazet. Nagrania i dowody wskazują, że policja kłamała w wielu z nich – można było usłyszeć we wspomnianym już nagraniu.
Za nim poszły działania. Hakerzy zaatakowali choćby stronę policji w Minneapolis ale też wypuścili kilkaset gigabajtów danych funkcjonariuszy rożnych agencji bezpieczeństwa w Stanach Zjednoczonych. Wszystko to było możliwe dlatego, że ludzie na powrót dołączali do szeregów grupy i pomagali w jej akcjach czy rajdach. Po kilku latach ograniczonej działalności, Anonymous wrócili z pełną mocą.
Ważne okazało się tu nowe pokolenie. Nastolatkowie, którzy wcześniej nie mogli wspomóc grupy, teraz chcieli to zrobić. W tym nawet… fanki K-popu. Doskonale zorganizowane i działające w ramach jednej społeczności, stały się ważne w operacjach wymierzonych na przykład w osoby wyznające ideologię białej supremacji. W 2020 roku wiele ich profili zostało zalanych hasztagami wspierającymi Black Lives Matter. Cała akcja została podobno zainicjowana właśnie przez Anonymous.
Długoletni członkowie grupy – ci, którzy pamiętają jej początki, czasy świetności i późniejszą zapaść – przyznawali jednak, że teraz chcą działać inaczej. Rzadziej, w dużej mierze z ukrycia i tak, by nie doprowadzić do kolejnej fali aresztowań, ale też by nie zrobić niczego, co stawiałoby ich w złym świetle. – Dorośliśmy od początku tego wszystkiego. W 2010 roku zrobilibyśmy wszystko, by udowodnić swoje racje. Teraz zrozumieliśmy, że wiele naszych działań wpływało negatywnie na ludzi – pisał na swoim Twitterze jeden z członków grupy, prowadzący profil Anon2World.
Tak działało to przez jakiś czas. Aż do teraz.
Teraz bowiem Anonymous wyszli z cienia. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę postanowili całkowicie zaangażować się w walkę z agresorami. I robią to (zresztą z pomocą innych grupy) niezwykle skutecznie. Jak twierdzą, tylko w ostatnich 24 godzinach zdołali między innymi:
- wykraść 40 tysięcy plików z Moskiewskiego Instytutu Bezpieczeństwa Jądrowego;
- doprowadzić do zablokowania trzynastu stron propagandowych w Rosji i Białorusi;
- zhakować jacht Władimira Putina;
- przejąć wewnętrzne dokumenty białoruskiej telewizji CTV.
Po cichu? Z ukrycia? Rzadziej? Te zasady już nie obowiązują. Anonymous są zdecydowani pomóc Ukrainie i bezustannie nad tym pracują. Sparaliżowali już rosyjskie strony rządowe, to samo zrobili z koncernem GAZPROM. Zhakowali rosyjską telewizję i przejęli komunikację wojskową Rosjan. – Widzimy chmury wojny niesione przez szaleńca. Rozgniewało nas to, że rosyjskie wojsko otoczyło, a następnie najechało na Ukrainę. Wszystko dlatego, że Władimir Putin chce podbić suwerenny naród i przejąć nad nim kontrolę – mówili w wypuszczonym przez siebie wideo.
Na co ich stać? Trudno powiedzieć. Nie wiemy w końcu, kto do nich należy. Nie wiemy, co potrafi i jakie ma możliwości, choć do tej pory pokazali, że w ramach swojego ruchu mogą zrobić naprawdę wiele.
Wprost mówią też o tym, co chcą osiągnąć.
– Naszym celem jest okazanie wsparcia narodowi ukraińskiemu. Zawstydzenie państwa rosyjskiego i pokazanie jego obywatelom, że przywódcy tego kraju prowadzą okrutną wojnę przeciwko ich braciom i siostrom na Ukrainie, którzy doświadczają takich samych okropności, jak naród rosyjski pod rządami byłych dyktatorów. Sprzeciwiamy się każdej wojnie, gdyż nasza władza deklaruje ją tylko tam, gdzie ludzie muszą podporządkować się i zginąć – opowiadał jeden z nich w wywiadzie dla portalu CyberDefence24.
Trzeba przyznać, że na razie robią to bardzo skutecznie.
SEBASTIAN WARZECHA
*słowa “grupa” czy “ruch” używane w tekście są nieprecyzyjne, a zdarzało się, że i sami członkowie Anonymous od podobnych się odcinali, twierdząc, że są “ideą”, co też nie jest pojęciem właściwym – idea może bowiem ich jednoczyć, sami nie mogą nią być. Dlatego na potrzeby tego artykułu uznałem, że wspomniane dwa słowa są mimo wszystko najbliższe temu, jak można by opisywać Anonymous (a na pewno bliższe, niż używane np. w części źródeł zagranicznych słowo “subkultura”, bo co to za subkultura, której cech wspólnych właściwie nie da się wskazać?).
Źródła niepodpisanych wypowiedzi: The Atlantic, ABC, Express VPN, Dark Reading, News 18, Slate, FOX News, CNN, Trend Micro.