Czy Lechia wreszcie odbije się od Ruchu, Cracovii i Korony – pytaliśmy w sobotnim LIVE. I dostaliśmy tymczasową odpowiedź. Drużyna Jerzego Brzęczka doskakuje na jeden punkt do grupy mistrzowskiej, ale w dalszym ciągu… trudno nazywać ją prawdziwą drużyną. Grząskie boisko, po którym piłkarze poruszają się jak po materacu pewnie nie pomaga, kilku wciąż gra poniżej swoich możliwości, ale po dzisiejszym meczu widać, jak bardzo mylili się ci, którzy już po pierwszej kolejce wiosny twierdzili, że Brzęczkowi udało się zbudować zespół. Może w dalszej perspektywie tak, ale na razie mamy ślizganko. Dziś na korzyść gdańszczan, jutro może być odwrotnie. Odradzamy w każdym razie obstawianie wyników klubu z Pomorza.
Jak wygląda stereotypowy mecz z piątku lub poniedziałku o 18.00? Tak jak starcie Lechii z Bełchatowem. Kopanina. Produkt wybitnie antyfutbolowy. Granie w takim stylu, by piłka osiągnęła pułap dachu pięknej areny, choć przecież założenia były zupełnie inne. Brzęczek wystawiając do gry trzech nominalnych playmakerów – Vranjesa, Nazario i Milę – chciał pewnie pokazać namiastkę tego, co na ogół daje Śląsk. Klepka, piłka kreatywna, nieszablonowa przy wsparciu bardzo pożytecznych bocznych obrońców lub Makuszewskiego. To się jednak nie udało. Zamiast kreowania gry było jej hamowanie, a tym, który napędzał większość ataków w pierwszej połowie, był Ariel Borysiuk. Czyli człowiek wybitnie od destrukcji. Destrukcji akcji przeciwnika i przeciwnika zarazem, o czym nieraz przekonał się dziś Baran.
Po Vranjesu i Nazario – to tzw. „Copacabana player” – nie spodziewaliśmy się zbyt wiele, ale niepokoić musi dyspozycja Mili. Za nami czwarty mecz wiosny, a wciąż czekamy na gola lub asystę w wykonaniu Sebka. Co dostajemy w zamian? Strzały w mur i harówkę, z której jednak niewiele wynika. Dziś Mila stworzył zaledwie jedną sytuację – gdy Makuszewski obił poprzeczkę – ale od piłkarza tego kalibru trzeba wymagać zdecydowanie więcej, a powoływanie go na najbliższy mecz z Irlandią byłoby – należy to stwierdzić wprost – zdecydowanie na wyrost. Sebastian pewnie przydałby się przy tworzeniu atmosfery, może nawet by coś dał grając z podmęczonym rywalem, ale sportowo na kadrę przestał zasługiwać.
Dzisiejszy mecz rozwiał też dwie wątpliwości. Po pierwsze – okazało się, że Lechia JEDNAK ma dwóch stoperów, a nie jednego. Bougaidisa zastąpił Gerson, co okazało się doskonałym posunięciem, bo Brazylijczyk był dziś jak skała. Po drugie – rywalizację o dziewiątkę chyba w końcu wygrał Colak. Friesenbichler zaprezentował się komicznie, natomiast niemiecki Chorwat najpierw rozruszał cały atak, by w końcu dać Lechii zwycięstwo. Okoliczności może i były dość kontrowersyjne – sam Baran stwierdził, że Colak faulował go strzelając gola – ale akurat z tej decyzji sędzia powinien się wybronić.
Na koniec czapki z głów przed Wacławczykiem. Byłaby druga asysta kolejki z rzędu, gdyby nie Piech. Mały piłkarz w wielkich miastach, wielki w małych. Teza Andrzeja Twarowskiego znów znalazła potwierdzenie.