Przyznamy, chwilami było ciężko. W drugiej połowie posiłkowaliśmy się mocną kawą i energetykami. Otwarty wynik w pierwszym meczu, kilka naprawdę ciekawych nazwisk w obu jedenastkach. Smaczki, podteksty. Do tego kapitalna frekwencja. Sam mecz był jednak sporym rozczarowaniem, choć… mimo wszystko warto było obejrzeć go do końca. Karne? Wisienka na torcie i rozsądna rekompensata. W roli głównej bracia Paixao. Nieszczęśni bracia Paixao, którzy zepsutymi jedenastkami zawalili Śląskowi awans do półfinału Pucharu Polski.
Na kartkach ze składami, które zostały rozdane dziennikarzom przy Łazienkowskiej, w bramce Śląska zamiast Wrąbla stał Wróbel, ale… to właściwie nieistotne. Wróbel, Wrąbel… W pierwszej połowie równie dobrze bronić mógłby trener Tadeusz Pawłowski. Legia i tak nie potrafiła stworzyć niczego ciekawego. Była bezzębna. Odcięty od podań bezradny Orlando Sa biegał jak sierotka Marysia. Podanie, podanie, strata. Topornie, przewidywalnie. Bez elementu zaskoczenia, bez najmniejszego zamysłu. Młody bramkarz Śląska chyba nie przypuszczał, że na stadionie mistrza Polski będzie nudził się jak mops. Dopiero w drugiej połowie miał okazję poczuć, że rzeczywiście gra przy Łazienkowskiej.
Przyjemniej patrzyło się na grę Śląska. Przez większą część pierwszej połowy to oni wyglądali jak gospodarze. Świetnie poustawiani, mądrze rozgrywający piłkę. Legioniści częściej mieli futbolówkę, ale kompletnie nie wiedzieli co z nią zrobić. A w grze Śląska widać było niezłą koncepcję. Nie grali jakoś fenomenalnie, ale do pewnego momentu na pewno wyglądali jaśniej niż Legia.
Po bramce Grajciara już po raz trzydziesty w tym sezonie zadaliśmy sobie pytanie – co się dzieje z Kuciakiem? Ale tak poważnie. Gość był zdecydowanie najlepszym bramkarzem ligi. Pewność siebie biła od niego na kilometr. Wydawało się, że mógłby wciąć na plecy całą drużynę. Ostatnio zamienił się w tykającą bombę. W pierwszym meczu bramkę Śląskowi sprezentował Łukasz Broź, a dziś w świętego Mikołaja zabawił się słowacki bramkarz. Tym razem mu się upiekło, ale wyobrażamy sobie co byłoby, gdyby w karnych lepszy okazał się Śląsk. Swoją drogą znamienne, że obie ich bramki w trwającym ponad dwieście minut dwumeczu, padły po wielbłądach legionistów.
Swojego dnia nie miał też sędzia Marciniak, co dobitnie przypominały mu trybuny. Prawda jest taka, że ostatnie 25 minut Legia powinna była grać w dziesiątkę. Dossie, za perfidny atak z tyłu na nogi Paixao, oczywiście należała się czerwona kartka. Widzieli to wszyscy, ale nie sędzia. Szkoda, byłoby ciekawiej, a na pewno bardziej sprawiedliwie.
Wprowadzenie Michała Żyry za Orlando Sa to jeden z tych momentów, w których uświadamiamy sobie oczywistą rzecz – trener wie więcej niż obserwator. Na pierwszy rzut oka manewr co najmniej dziwny. Nie możemy strzelić bramki, więc ściągamy jedyną w drużynie “dziewiątkę”. Tymczasem błysk Ondreja Dudy, świetne podanie i magic touch Żyry przywróciły Legii nadzieję i… zarżnęły mecz, który od tamtej pory – aż do dogrywki – przerodził się w ringowy pojedynek Gołoty z Saletą. Dali sobie po razie, a potem kleili się do siebie, czekając na dogrywkę.
W ostatnich minutach Marco Paixao miał jeszcze piłkę meczową. Minimalnie przestrzelił, a potem wszystko brutalnie obróciło się przeciwko niemu. Los był bezlitosny. Pudło, pudło i pudło. Paixao, Paixao i Lacny. Jeden obroniony karny Wrąbla to było za mało. Nie przy tak dramatycznej skuteczności kolegów.
Legia wślizgnęła się do półfinału, ale – trzeba przyznać – przy końskiej dawce szczęścia. I nieszczęścia wrocławskich bliźniaków.
fot. FotoPyk