Historia Joao Amarala to jedno wielkie oczekiwanie na właściwy czas we właściwym miejscu. Piłkarz, który już na swoje juniorskie treningi jeździł po całym dniu w “normalnej” pracy. Gdy jego portugalscy rówieśnicy przebierali w ofertach z najlepszych lig świata, nastoletni Joao grę w III lidze łączył z pracą w fabryce etykiet na wino. Czekał długo, by móc w pełni przejść na zawodowstwo. Czekał długo na swój pierwszy większy transfer. A finalnie czekał też długo, może nawet: za długo, aż Poznań faktycznie stanie się tym drugim domem, w którym nieco przygaszony i zahukany piłkarz może rozkwitnąć w prawdziwą gwiazdę ligi, a według wielu – po prostu w jej najlepszego zawodnika.
Ile w piłce znaczy “timing” – wystarczy przez kilkanaście minut oglądania meczu skupić się na ruchach Roberta Lewandowskiego. Dołożenie nogi do dobrego podania to tak naprawdę ukoronowanie długich minut krążenia, wybiegania na wolne pole, zwodzenia obrońców, oczekiwania na ten jeden moment, gdy trzeba przyspieszyć, zmienić kierunek biegu, zrobić zwód i wyjść na czystą pozycję.
Ale ile znaczy “timing” w prowadzeniu kariery zawodnika? Nikt nie wyjaśnia tego lepiej niż Joao Amaral.
JOAO AMARAL, CZYLI ZA PÓŹNO
Historia młodych lat Amarala jest po prostu smutna, momentami przejmująca. Chociaż reportaż Faktu z wypowiedziami portugalskiego zawodnika całościowo brzmi jak krzepiąca historia o niezłomnej walce o własne marzenia, to wczytując się dokładnie w słowa piłkarza trudno nie odczuwać współczucia. Wychowany gdzieś pod Porto, rzut beretem od domu miał europejską piłkę na najwyższym poziomie. Przecież Mourinho przywiózł na stadion Estadio do Dragao uszaty puchar za Ligę Mistrzów, gdy Amaral szykował się do trzynastych urodzin. Gdzieś za płotem dzieje się historia, rówieśnicy robią kariery – jeśli nie w Porto czy jego satelitach, to w klubach z Lizbony.
Amaral? Szczerze się zwierza – w domu nie było warunków do tego, by zachowywać znany z wielkich akademii rygor w kwestiach żywieniowych czy regeneracyjnych.
– W domu się nie przelewało, czasem nie miałem nawet jak dojechać do szkoły, a co dopiero zjeść tam obiad. Bywały dni, że mama wolała, abym został w domu. Chciałem jej pomóc, więc zatrudniłem się w fabryce produkującej etykiety z winami. Zawartości niektórych z nich uczyłem się na pamięć. Z domu wychodziłem około 7 rano, a pracę kończyłem o 19. Zgodziłem się na to dlatego, że treningi w juniorach Vilanovense mieliśmy późnym wieczorem – wspominał Amaral w reportażu Przeglądu Sportowego.
W świecie, w którym 19-latków sprzedaje się już za wielomilionowe kwoty, Amaral dorabiał jako barman. Wbrew pozorom, te didaskalia są dość ważne, by odpowiednio zrozumieć jego przygodę z Polską, podzieloną na dwa jakże różne etapy. Joao wyczekał się – najpierw na pierwszy kontrakt pozwalający rzucić wszystkie pozostałe aktywności zawodowe. Potem na ofertę z któregoś z portugalskich gigantów – i nawet tutaj udało się tylko połowicznie. Istotnie, Benfica wyciągnęła go z Setubal, ale było jasne – idzie na handel, a nie po to, by w Lizbonie grać pierwsze skrzypce.
– To, co przeszedł wcześniej, praca w fabryce i tym podobne – taka szkoła życia się przydaje. Zawodnik jest potem bardziej zdeterminowany, bardziej obyty w życiu. Pamięta tę “drugą stronę”, bardziej docenia piłkarską szansę. Myślę, że gdy wracał myślami do tego, co przeszedł, to znajdował dodatkową motywację – mówi nam Ivan Djurdjević, jeden z ważnych elementów łańcucha, który pozwolił na ściągnięcie Amarala do Polski.
Natomiast jest i druga strona medalu. Amaral przez te wszystkie zakręty podkreślał, jak ważny jest psychiczny luz, jak ważna jest rodzina, jak ważne jest, by po prostu czuć się piłkarzem. We wspomnianym reportażu Przeglądu używa dokładnie takich słów: w meczach takich jak z Legią, można poczuć się piłkarzem.
W domyśle: nie czuł się piłkarzem, gdy musiał spać w 12-osobowym pokoju, w trakcie swojej gry w III lidze. Nie czuł się piłkarzem, gdy na treningi jeździł rowerem po całej nocy serwowania wina w barze. Ale też nie czuł się do końca piłkarzem, gdy do Poznania trafił bez żony, gdy przeżył starcie z wyjątkowo fizyczną ligą, a jeszcze na końcu zasiadł na stałe na ławce, delegowany tam przez słynnego (niesławnego?) “trenera z rezerw”. Maciejowi Henszelowi zwierzał się: miałem oferty z innych klubów, pokroju Rio Ave, ale nie chciałem grać w środku stawki, tylko o tytuły.
Słowo-klucz? Grać. A nie siedzieć.
JOAO AMARAL, CZYLI NIESPEŁNIENIE
Amaral do Polski trafił, bo trafił w dużej mierze za sprawą Ivana Djurdjevicia.
– Skauting zaproponował kilku zawodników – wybraliśmy Joao Amarala, bo wobec niego mieliśmy najwięcej informacji z pierwszej ręki od ludzi, którzy z nim pracowali, którzy go znali od lat, także od strony szatni, mentalności. I on i Pedro Tiba to była dwójka graczy, o których mieliśmy mnóstwo pozytywnych informacji z różnych stron – wspomina Ivan Djurdjević.
– Lech przegrał mistrzostwo mając do niego autostradę. Opinia była taka, że skład jest dobry, tylko potrzeba ze dwóch, trzech jakościowych zawodników. Wejdzie do tego nasz wychowanek trenerski, Djuka, i to pójdzie. Amaral i Tiba to była ta dwójka, która miała pociągnąć Lecha, żeby nie było więcej takich sytuacji jak sezon wcześniej – dodaje Dawid Dobrasz z Głosu Wielkopolskiego.
Dużo się wówczas mówiło o tym, że Lech przełamuje swój zwyczajowy minimalizm, że bierze jakościowy duet solidnie sprawdzony i przetarty na gruncie ligi mocniejszej niż polska. Nie było ponoć łatwo – piłkarze drodzy, w dodatku znający swoją wartość, trzeba było używać w negocjacjach wszystkich możliwych argumentów, od finansowych, aż po fakt, że trener zna portugalski i ligę portugalską, a więc z łatwością dotrze i do Tiby, i do Amarala.
– Rozmawiałem z nim wtedy, przed transferem, osobiście. Nie ukrywam, wiem, że świadomość, że będzie pracował z trenerem mówiącym po portugalsku, była dla niego istotna, czuł, że dzięki temu łatwiej będzie mu się zaadaptować – przyznaje “Djuka”. – Miał też wsparcie od Pedro Tiby – jak jedziesz za granicę i masz w szatni kogoś ze swojego kraju, to jest wielki atut.
Dobrasz wspomina, że choć Amarala lansowano na gwiazdę, to jednak nie był to wciąż piłkarz, na którego Lech rozbił bank i świnkę-skarbonkę.
– Mówiło się wtedy, że kosztował 1.5 miliona euro. Dziwna sprawa. Jakaś plotka medialna, trochę jakby miała pokazać, że Lech dużo wydaje. Potem to dementowano – kwota wynosiła około 400-500 tysięcy euro – przypomina dziennikarz Głosu Wielkopolskiego.
Amaral był piłkarzem, po którym od razu widać wszystkie zalety. Podpytaliśmy Macieja Orłowskiego, który dzielił z nim szatnię.
– Widać było od razu, że ma fajną smykałkę ofensywną, fajne uderzenie, takiego “spadającego liścia”. Świetny do gry kombinacyjnej – zachwala były kolega klubowy. Ale jaki Amaral jest – każdy widzi. Czyli innymi słowy – jest też zawodnikiem, po którym szybko widać wady, zwłaszcza w takiej lidze jak polska, takim okresie historii Lecha, jak ten na przełomie Djurdjevicia i Żurawia. – Wiadomo, te warunki fizyczne… Patrzyliśmy: jak on sobie poradzi w Ekstraklasie? Ale jak widać, robi to bardzo dobrze. Miał u nas przetarcie wtedy – był Rafał Janicki, Thomas Rogne, Łukasz Trałka na treningach też nie pozwalał mu rozwinąć skrzydeł. To była dobra szkoła.
Podobnie widzi to Ivan Djurdjević.
– On jest takim zawodnikiem, który na pierwszy rzut oka nie pasuje do polskiej ligi. Nie jest agresywny, silny. Ale ma inne umiejętności, choć wymagał czasu, żeby się przyzwyczaić w pełni, niemniej uważam, że od samego początku był widoczny, robił liczby, miał bramki – wspomina Serb. – Specyfika polskiej ligi jest trudna. Miał trochę problem z modelem trenowania, gdzie my pracowaliśmy mocno choćby nad siłą fizyczną, a on wcześniej pracował głównie nad taktyką i piłkarskimi kwestiami. To było dla niego zdarzenie. Ale każda osoba, która przyjdzie do nowego otoczenia – nie ma tak, żeby wszystko pasowało. Na pewno nie marudził, choć wiadomo było, że nie było mu łatwo zmienić wszystko. Wiele go kosztowała adaptacja. Może ten moment, kiedy musiał wrócić do Portugalii, poszedł na wypożyczenie, dobrze mu zrobił. Miał czas, żeby na to wszystko z dystansu spojrzeć.
Początki były całkiem obiecujące. Jego najlepszy okres to bez wątpienia popis w dwumeczu z Szachciorem Soligorsk, w którym Amaral na przestrzeni 75 minut strzelił gola i dorzucił do tego dwie asysty, ale i parę ligowych meczów, jak choćby z Miedzią czy Zagłębiem, gdzie punktował golem i asystą.
– Amaral u Djuki grał jako drugi napastnik przy Gytkjaerze. Od razu miał dobre wejście w lidze, pomógł też bardzo z Szoligorskiem przy Bułgarskiej. Czuło się, że to będzie transfer na plus, tak samo jak Tiba. Potem jednak było trochę zamieszania w Lechu. To wszystko zaczęło się sypać. Nawałka, wyrzucenie dziesięciu piłkarzy… Wydaje mi się, że on teraz dobrze funkcjonuje w dobrze skrojonym zespole. Ma dużo lepszych piłkarzy wokół. Ale może też nie był wtedy tak dojrzały jak jest teraz. Słyszałem pogłoski, że był trochę pogubiony. NIe przyjechał z dziewczyną, był sam. Mówiono, że z Tibą wcale nie złapał takiego kontaktu, nie byli jakoś blisko. No i moment w klubie – trudna sytuacja, kibice wyżywający się na Lechu… To był jeden z największych kryzysów za Rutkowskich. Ale on i tak miał bardzo dobre liczby. Asysty, bramki – wspomina Dobrasz.
Dlaczego ciąg dalszy wyglądał, tak, jak wyglądał? Znów dochodzimy do tego timingu, do trafiania w odpowiedni czas i miejsce. “Djuka” przyznaje w rozmowie z nami – Amaral był “trochę innym zawodnikiem”.
– Amaral ma taką portugalską mentalność – wszystko na spokojnie. Może na treningach trochę trzeba było brać pod uwagę jego podejście, ale to nie tak, że olewał sprawę czy coś podobnego. To może luźniejsze podejście jeśli chodzi o rywalizację, ale zawsze jakość okazywał – mówi nam Ivan Djurdjević.
Maciej Orłowski: – Przyszedł do szatni bodajże przed meczem z Wisłą Płock. Na początku najwięcej czasu spędzał z Pedro Tibą. Nie był może tak otwarty, ale też nie było tak, że siedział z boku, w kącie. Próbował zagadywać, podpytywać. Normalny gość. No i dobrze mówił po angielsku, więc to też otwierało drzwi. Chciał poznawać ludzi. No i zapadło mi w pamięć to, że zawsze jak wychodziliśmy na trening miał z tego dużą frajdę.
Chyba właśnie o tę frajdę się rozbiło. Lech wpadł w gigantyczny dołek. “Djuka”, który jeszcze chwilę wcześniej miał się cieszyć bezwarunkowym wsparciem zarządu, wyleciał ze stanowiska. Najpierw zastąpił go Adam Nawałka, ale mariaż byłego selekcjonera z Lechem był tak spektakularną, wielopoziomową porażką, że wielu w ogóle wymazało ten epizod z pamięci. Od marca drużynę objął Dariusz Żuraw, któremu z Amaralem nie było do końca po drodze. I tak gość, który tak mocno zwracał uwagę na potrzebę “czucia się piłkarzem” wylądował na ławce w klubie pochłoniętym kryzysem i z nieprawdopodobnie napiętą atmosferą, w dodatku z trenerem, którego nie cenił i daleko od żony w stanie błogosławionym.
– Do dzisiaj nie umiem wyjaśnić, dlaczego jego umiejętności nie dostrzegł Dariusz Żuraw. Natomiast miał przebłyski dobrej gry. Ale gorsze mecze Amarala przysłoniły to, co miał do zaprezentowania. Może miał swoje powody, by na tego zawodnika nie postawić. Myślę, że Żuraw gdzieś nie potrafił się z nim porozumieć. A może Amaral wysyłał wtedy Żurawiowi jakieś sygnały. Na pewno tego większego zaufania jednak zabrakło – zaczyna Grzegorz Hałasik, dziennikarz Radia Poznań i sympatyk Lecha, którego podpytujemy o pierwszą przygodę Amarala ze stolicą Wielkopolski.
– Jestem przekonany, że Amaral czuł się w tamtym momencie w Poznaniu źle i chciał zmiany środowiska. Wiedział, że jest tu przywiązany kontraktem, ale też że jest w takiej fazie, że ciężko byłoby mu znaleźć “lepszą robotę”, a już na pewno za lepsze pieniądze, które w Lechu w jakiejś perspektywie ma zagwarantowane. Może z perspektywy nowego otoczenia też przemyślał wszystko na nowo. Najlepiej czuje się między swoimi. I psychicznie odżył – spekuluje Hałasik.
Styl pożegnania… pozostawił niesmak, nie ma sensu tego ukrywać. Amaral nagrał nieco ckliwe wideo o tym, że musi być blisko domu, że ma teraz inne rzeczy na głowie, że nie mówi “żegnajcie”, mówi “do zobaczenia”. Brzmiało trochę jak bajeczka na potrzebę chwili, ale jednak – było też umocowane w faktach, Amaral naprawdę powinien być w tym okresie przy żonie, albo chociaż: żona przy nim. Gorzej zrobiło się, gdy do Polski dotarł wywiad z A Boli. A tam – jak byk – jednym z powodów odejścia miał być trener.
– Jaka była prawda o jego wyjeździe z Portugalii? Faktycznie potrzebował wyjechać z powodów prywatnych, czy go nie chciano? Myślę, że trochę jedno i drugie. On nie czuł się wtedy dobrze w Poznaniu. Był rezerwowym za Żurawia. Dobrze wchodził, jak z ŁKS-em, kiedy Lechowi nie szło, a on walnął Malarzowi po oknie i Lech wygrał. Widać było jakość, ale też frustrację, że za mało gra. Plus jego dziewczyna była w ciąży. W Pacos Ferrira grał 15 km od domu rodzinnego. Ten film, który powstał po tym, jak Amaral odszedł – kajał się, że musi iść, że ma ciężką sytuację… No, część kibiców to kupiła, część nie. Ale potem sam rzucił na to dziwne światło, gdy powiedział dla A Bola, że nie grał przez trenera z rezerw, który objął drużynę, czyli przez Żurawia – mówi Dobrasz.
Wystarczy porównać.
Amaral na potrzeby portugalskiego rynku (tłumaczenie Pawła Klamy):
– Miałem dobry sezon w Lechu, ale pod koniec przyszedł trener z zespołu rezerw. Z jakiegoś powodu mi nie ufał i nie podobała mu się moja gra. Nie byłem nawet opcją. Chciałem mieć radość z gry. Trener mi to odebrał.
Amaral na potrzeby polskiego rynku:
– Mam kłopoty osobiste związane z moją rodziną. Ponadto moja narzeczona jest w ciąży i w kwietniu będzie rodzić. Jest to dla mnie trudna sytuacja, bo nie potrafię utrzymać koncentracji, skupić się na grze, dawać z siebie wszystkiego dla klubu. A tego przecież chcę. Mam nadzieję, że wszyscy zrozumieją, że muszę podjąć tę decyzję. Nie jest ona łatwa, jednak myślę, że w tym momencie jest najlepsza dla mnie, a także dla klubu. Nie jest to dobra sytuacja, gdy ma się zawodnika, który daje z siebie tylko 50 procent tego, co mógłby dać. Mam nadzieję, że wszyscy zrozumieją, jak trudna jest dla mnie ta sytuacja i że czuję smutek. W tym momencie nie jestem skoncentrowany i bardzo mi trudno sobie z tym poradzić. Chcę powiedzieć, że z pewnością po sześciu miesiącach wypożyczenia powrócę do Poznania i mam nadzieję, że będę wtedy w pełni skoncentrowany na tym, bym w najlepszy możliwy sposób mógł pomóc drużynie. Dziękuję wszystkim za okazane zrozumienie.
Ujmijmy to tak – da się wychwycić pewne drobne różnice w obu wypowiedziach. Natomiast zbierając to wszystko razem, można pokusić się o krótki wniosek – to był nie ten czas, nie to miejsce, nie to otoczenie.
JOAO AMARAL, CZYLI IDEALNIE NA CZAS
Możesz grać w Lechu Poznań, którego mają dosyć nawet najwierniejsi fanatycy, może cię prowadzić Dariusz Żuraw, a twoje plecy zabezpieczać kadra na trzy fronty skompletowana przez Tomasza Rząsę – w której zmiennikiem mógł zostać każdy, kto akurat przejeżdżał przez Wielkopolskę, taka momentami była bieda pod kątem szerokości składu. Ratujący posadę Żuraw musiał odpuszczać mecze w fazie grupowej Ligi Europy, żeby czasem nie zamęczyć gwiazd, których usługi były potrzebne w lidze, w której Lech miał punktowy pożar.
Ale możesz też grać w Lechu Poznań, który idzie od zwycięstwa do zwycięstwa. Może cię prowadzić Maciej Skorża, od początku mówiący wyłącznie o wygranych i trofeach, wymagający od zarządu budowy mocnej i szerokiej kadry. Wszystko przy aplauzie tysięcy kibiców, którzy co mecz ostro zdzierają gardła, dopingując ciebie i twoich kolegów.
Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Woda w Warcie, gdy Amaral wracał do Portugalii była o wiele chłodniejsza, miała szaroburą barwę i nieprzyjemny odór zawiedzionych oczekiwań. Obecnie w Warcie płynie “Dżony Łejker”.
– Wrócił do innego Lecha, to prawda. Ale też ważne, że go nie skreślono w tym innym, nowym Lechu. Skorża potrafił do niego dotrzeć. Też warto pamiętać, że on zaskoczył od pierwszego treningu. Grał bardzo dobrze, nie ulegało wątpliwości, że wrócił inny zawodnik. Był wielkim wygranym okresu przygotowawczego – opowiada Grzegorz Hałasik, który z bliska obserwował drugie podejście Amarala do Ektraklasy.
– Sytuacja była taka, że Skorża chciał zobaczyć wszystkich. Crnomarkovicia i Muhara też. Każdy dostał szansę. Przyszedł Amaral i od pierwszego sparingu było widać, ile umie. Podobno miał bardzo długą rozmowę ze Skorżą – nie tylko o jego grze. Teraz choćby sprowadził ze sobą żonę, ona też się w Poznaniu dobrze czuje. Jeszcze z Pereirą się ponoć bardzo zakumplował, papużki-nierozłączki, ma więc też bratnią duszę w szatni. Wszystkie aspekty zagrały. Skorża też wierzy w niego. Wydaje się, że Portugalczyk chce mu za to zaufanie odpłacić, mają dobry kontakt. A widzi również , że ma szansę osiągnąć historyczny sukces dla klubu. Drużyna ma jakość – Amaral sam powiedział, że takiej ekipy tutaj nie było wcześniej. Przedłużył kontrakt i walczy o MVP sezonu – uściśla Dobrasz.
Amarala bez wątpienia zakwalifikowalibyśmy do “dzieci później dojrzewających”. Niewielki, niespecjalnie umięśniony, z pewnością za młody przegrywał rywalizację z wyselekcjonowanymi byczkami z największych akademii. Późno przeszedł na profesjonalną piłkę, późno wyrwał się z odmętów niższych lig, późno wyjechał. Czy może dziwić, że piłkarz z 1991 roku późno złapie też swój szczyt formy? Zwłaszcza, że raz jeszcze wracamy do początków, do wielkiego marzenia Amarala, by żyć z piłki.
Już wtedy bardzo świadomy Amaral, musi analizować wnikliwie swoją obecną sytuację.
– Od powrotu, mam wrażenie, jest zdeterminowany, żeby dobrze grać. Może zdaje sobie sprawę, że to może być jego ostatni tak dobry pracodawca. Gdyby wrócił do Portugalii, grałby w najlepszym wypadku w jakimś średniaku, a to dla piłkarzy żaden biznes. Nie był dla portugalskich zespołów szczególnie atrakcyjnym zawodnikiem, tylko jednym z wielu – to w polskiej lidze jego umiejętności mogą dawać więcej. Myślę, też, że jak mu się dziecko urodziło, skończyło roczek, zaczęło chodzić, on z rodziną jest w Poznaniu… każdy komu urodzi się dziecko chyba potwierdzi, że jak się układa, dziecko nie choruje, nie ma problemów, to generalnie każdy dzień cię cieszy – puentuje Hałasik.
– Myślę, że może dojrzał jako facet. Nie mam dzieci, nie jestem w stanie powiedzieć, ale wydaje mi się, że on zdał sobie sprawę, że jeśli w tym Lechu nie wyjdzie, to wróci do Portugalii i będzie tam podrzędnym piłkarzem, który odbił się od polskiej ligi. Ostatni moment, żeby też sobie zapewnić jakiś start na ewentualne życie po karierze. Jeśli osiągnie sukces z Lechem, to przecież jeszcze może odejść do takiej ligi jak MLS czy japońska – uzupełnia Dobrasz.
Najlepszy piłkarz ligi? Na pewno najlepszy piłkarz w ostatnim meczu Lecha, pewnie też po prostu najlepszy piłkarz Lecha. MVP zazwyczaj wybiera się z drużyny mistrzowskiej. Do tego jeszcze długa droga, ale… zdaje się, że po raz pierwszy od dawna kolej podjechała na właściwy peron i o właściwym czasie. A maszynę napędza właściwy silnik.
CZYTAJ WIĘCEJ O AMARALU:
LESZEK MILEWSKI I JAKUB OLKIEWICZ