Lech Poznań wprowadził w meczu z Cracovią z ławki rezerwowych Nikę Kwekweskiriego, Dawida Kownackiego, Hiszpana z Olsztyna, Filipa Marchwińskiego oraz Alana Czerwińskiego. Mieliśmy więc w tym gronie hit transferowy typu “powrót” – w tej roli naturalnie Dawid Kownacki. Mieliśmy przedstawiciela nurtu transferowego znanego jako “mocny, wysoki transfer wewnątrz ligi” – tutaj oczywiście mowa o kupionym za gruby kwit hiszpańskim pomocniku. Była też transferowa znajdźka-okazja z nietypowego kierunku zagranicznego – czyli Kwekweskiri. Do tego sprytnie wyciągnięty od ligowego rywala piłkarz, który po półrocznym kuszeniu trafił do Lecha bez kwoty odstępnego oraz absolwent najlepszej akademii piłkarskiej w Polsce – czyli kolejno Czerwiński oraz Marchwiński.
Pięciu ławkowiczów, pięć różnych filozofii wprowadzania piłkarza do składu. Lech przerabiał je wszystkie, często gubiąc w tym wszystkim proporcje, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek liczby transferów gwarantujących wysoką jakość za wysokie stawki do liczby wychowanków grających od deski do deski. Ale uwagę przykuwa coś innego. W ilu zespołach Ekstraklasy Dawid Kownacki, nawet w obecnej formie i po tych przykrych zagranicznych przygodach, dostałby zaledwie 30 minut? W ilu zespołach Alan Czerwiński byłby rezerwowym, jak wiele drużyn mogłoby sobie pozwolić na tak oszczędne rozdawanie minut piłkarzom pokroju Marchwińskiego czy Kwekweskiriego?
Z ławki nie podniósł się jeden z najcenniejszych nabytków Lecha ostatnich sezonów, Adriel Ba Loua. Ani na sekundę na murawie nie pojawił się Barry Douglas, w ubiegłym sezonie regularnie występujący w Championship. A przecież kontuzjowany jest Salamon, za kartki pauzował Pedro Tiba, długimi momentami najlepszy piłkarz Lecha w ubiegłym sezonie.
I co? I Maciej Skorża mimo takiego stanu posiadania, mimo takiego ogromnego komfortu praktycznie na każdej pozycji, włącznie z pozycją młodzieżowca (ilu dałoby królestwo za Kamińskiego?) i bramkarza (van der Hart to nie jest jakiś kasztan) – na konferencji podkreśla, że kadra jeszcze nie jest zamknięta, bo przecież on niezmiennie potrzebuje czterech środkowych obrońców. Skorża w Lechu zapowiadał walkę o dublet na stulecie, gdy jeszcze kibice bojkotowali mecze z uwagi na zachowawcze ruchy zarządu. I od tamtych, nieco buńczucznych zapowiedzi, Skorża jest bardzo konsekwentny – wymaga od całego otoczenia ruchów, które mają na celu wyłącznie walkę o tytuł.
Pamiętam nasz bardzo stary tekst, o tym, że Legia Warszawa ma dwie jedenastki, jedną na mistrza, drugą na twardą walkę o podium. To była jeszcze kadencja Besnika Hasiego, Legia właśnie szykowała się do fazy grupowej Ligi Mistrzów, więc świeże były jej niektóre potknięcia w lidze oraz styl dwumeczu z Dundalk. Parę osób przypominało nam jeszcze, że w Superpucharze Lech przejechał się po tej ekipie 4:1. Trochę się oczywiście z nas pośmiano, trochę nas powyzywano, po czym okazało się, że Legia w tamtym sezonie zdobyła mistrzostwo, ale przede wszystkim zajęła trzecie miejsce w grupie Ligi Mistrzów i twardo powalczyła z Ajaksem Amsterdam wiosną w Lidze Europy. Biorąc pod uwagę jak przebiegało łączenie fazy grupowej europejskich pucharów z ligą w ostatnich dwóch przypadkach – czyli w przypadku Lecha Żurawia i w przypadku Legii Michniewicza – tamtych osiągnięć nie da się z dzisiejszej perspektywy nie doceniać.
Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że Legia wtedy ani na moment się nie zatrzymywała. Skład, który zrobił mistrzostwo, nie został drastycznie osłabiony, ba, dokooptowano do niego zawodników o wielkiej jakości, albo przynajmniej przyzwoitym CV. Był efektowny powrót Jędrzejczyka, był Vadis, był wewnętrzny ligowy transfer Macieja Dąbrowskiego. Ha, nawet Czerwiński był, tylko nie Alan, ale Jakub. Co więcej – ten proces rozkładał się na lata. Regularnie utrzymywano trzon zespołu, przy okazji dokładając nowe, momentami jeszcze lepsze elementy. Ktoś powie – czysty fart. Raz ściągniesz grubszego piłkarza z niezłym CV i po szybkim odbudowaniu masz herosa przerastającego ligę. Innym razem ściągniesz typa o identycznej charakterystyce, a on podczas długich polskich listopadowych nocy (listopadowe noce obecnie zaczynają się w październiku, kończą w kwietniu) zacznie jeszcze mocniej puchnąć.
Ale dla mnie to też kwestia filozofii. Czy uznajesz, że trzynastu niezłych piłkarzy wystarczy, czy jednak trzeba dołożyć tego czternastego i piętnastego, nawet jeśli momentami zakrawa to o przesadną zapobiegliwość.
Nie wiem, co działoby się dalej z tamtą Legią, gdyby nie spór właścicielski – wiem, że kapitał, który wtedy sobie zbudowała, pozwolił następnie na całe lata popełniania mniejszych czy większych błędów. Bo przecież równolegle z tymi transferami do pierwszej drużyny ściągano talenciaków takich jak choćby Majecki (przyszedł w 2014), Karbownik czy Niezgoda (kilkanaście miesięcy później). Można było przy kolejnych okienkach wyprzedawać najpierw załogę tej “jedenastki na mistrza”, potem tej “jedenastki na walkę o podium”, a wreszcie i jeszcze młodszych zawodników, którzy w międzyczasie dołączyli do I drużyny z szeregów akademii.
Najsilniejsza Legia była jednak nie podczas wyprzedaży, ale podczas okienek gdy za cholernie utalentowanego Dudę sprzedawanego za rekordowe stawki ściągano od razu następców, często naprawdę drogich i jednocześnie kosztownych w utrzymaniu. Lech czasem wtedy prychał z pogardą, narzekał na awanturniczą politykę transferową, ale dziś?
Dziś jest moim zdaniem dość bliski tamtej Legii jeśli chodzi o filozofię budowania drużyny. Dla mnie takim ruchem a’la Leśnodorski 2015-2017 była zwłaszcza sytuacja w ataku. Jestem w stanie sobie wyobrazić, jak reaguje Lech Poznań sprzed dwóch czy trzech lat na informację, że dwaj podstawowi napastnicy mają pewne problemy ze zdrowiem, jeszcze nie do końca sprecyzowane. Po pierwsze – być może warto w takim razie ściągnąć z wypożyczenia jednego młokosa, którego wysłaliśmy do GKS-u Katowice/Podbeskidzia Bielsko-Biała. Po drugie – sprawdźmy, czy w CLJ-tce nie biega jakiś bramkostrzelny nastolatek. Dopiero w trzeciej kolejności pewnie ktoś sprawdziłby od niechcenia transfermarkta i wyczarował jakiegoś Elvira Koljicia z FK Krupa za frytki (i to nawet nie jest hiperbola). Ewentualnie zostałyby podjęte próby jak najszybszego poskładania tych, którzy się połamali na obozach.
A dziś? Dziś Lech leniwie sięga po telefon i wypożycza sobie gościa, którego z pocałowaniem ręki bierze prawie każdy w lidze. Bierze gościa, którego tak niedawno sprzedał za olbrzymie pieniądze, bierze zawodnika, który dokładnie dwa lata temu kosztował na transferowym rynku prawie 7 milionów euro. Nie wiem jak będzie grał Kownacki, nie wiem, ile będzie grał, może będzie ogromnym rozczarowaniem, może przegra rywalizację o minuty. Ale wiem, że to jest ruch wybitnie nie-poznański. Nielicujący z tym, do czego latami przyzwyczajał nas “Kolejorz”. Utrzymanie całego składu z bardzo udanej jesieni i punktowe uzupełnienia. Ale nie zapychanie nielicznych dziur gazetami, tylko normalne, przemyślane i kosztowne transakcje. A przy tym przecież naprawdę kluczowe było właśnie utrzymanie stanu posiadania – i to akurat nie było zagrożone, bo od początku było jasne – kluczowi piłkarze chcą zostać i zostaną tutaj przynajmniej do lata, by powalczyć o mistrzostwo.
Często o transferach mówi się: powinniśmy je oceniać w momencie dokonywania. Łatwo oceniać post factum, że tylko głupiec mógł się nabrać na Drevrena Tartakovicia, którego największym osiągnięciem było 7 goli w rozgrywkach serbskich entów U-18. Natomiast istnieją transfery, gdzie absolutnie wszystko zgadza się na papierze, wszystko zgadza się w statystykach, w CV, nawet w wywiadzie środowiskowym. A potem tak po prostu – nie ma chemii. Świeży i dobry przykład z samych szczytów futbolu – Romelu Lukaku. Tytan, potwór, pożeracz obrońców. Głowa na miejscu, w dodatku już zna przecież i klub, i ligę, do tego pracuje pod ręką świetnego trenera, otoczony piłkarzami, z którymi powinien bez trudu złapać wspólny język. Kto w momencie transferu mógł przewidzieć, że nie do końca spełni pokładane w nim oczekiwania? Kto mógł przewidzieć całą inbę z pragnieniem powrotu do Interu?
Myślę, że zmianę filozofii Lecha Poznań, rozpoczęcie nadawania na falach wypuszczanych przez Macieja Skorżę, trzeba oceniać właśnie teraz, w momencie, gdy ona faktycznie ma wpływ na drużynę. To już nie jest tak, że Tomasz Rząsa z rozbrajającym uśmiechem tłumaczy, dlaczego Tomasz Dejewski to idealny człowiek na poskromienie Benfiki i jednoczesną walkę o mistrzostwo Polski. Nie, teraz Lech, gdy potrzebuje rezerwowego napastnika, to ściąga takiego, który może powalczyć o stałe miejsce w pierwszym składzie. Gdy Lech potrzebuje środkowego obrońcy, to nie zabiera kogoś z rezerw, tylko aktywnie walczy na rynku, a jeśli nie walczy dość mocno – to Skorża o tym dyskretnie przypomina we wszystkich możliwych kanałach informacji, również na konferencjach.
Sam jestem ciekawy, czym to się skończy – zwłaszcza, że okienko jeszcze trochę potrwa. Wątpliwości bez wątpienia narosły też po meczu z Cracovią, gdzie obudził się stary dobry Lech, który potrafi roztrwonić nawet dwubramkowe prowadzenie na wyjeździe.
Ale na ten moment zaryzykuję tezę – Lech wreszcie zrobił wszystko, albo przynajmniej: prawie wszystko, by zdobyć mistrzostwo Polski. Lech wykonał ruchy, o które miesiącami dopominali się kibole, Lech spróbował odrobiny szaleństwa, Lech przestał się chować po krzakach. Ustami Macieja Skorży, już na początku sezonu, wypalił: dublet na stulecie. I tej misji się trzyma, tej misji podporządkowuje całą swoją pracę. Kolejorz odkleja łatkę wyłącznie fabryki talentu i pieniędzy, zaczyna wracać do korzeni, gdzie dla klubu sportowego kluczowe są jednak wyniki sportowe, a nie jedynie finansowe.
Być może to się skończy w typowo poznański sposób. Może ostatniego dnia okienka ktoś wyciągnie trzech zawodników z pierwszej jedenastki, może okaże się, że Kownacki to wtopa transferowa, a i letnie wzmocnienia już nie dadzą rady się poprawnie zaaklimatyzować. Albo – co jeszcze bardziej realne – może po prostu piłkarze złapią krótką zadyszkę, po niej przyjdzie już całkiem poważny psychiczny dołek, a następnie pozostanie już tylko gorycz wicemistrzostwa czy brązowego medalu.
Nie wykluczam tego, Lech może pozostać w tym sezonie Lechem, misja Skorży może się zakończyć jak swego czasu misja Bjelicy.
Ale nawet jeśli tak się stanie, nawet jeśli ktoś tu spuchnie i się skompromituje – mam wrażenie, że po raz pierwszy od wielu lat wina będzie leżeć wyłącznie po stronie piłkarzy, sztabu i całego pionu sportowego. Po raz pierwszy od wielu lat, nawet po ewentualnej porażce, zarząd, właściciele, prezesi, będą mogli stanąć przed lustrem i szczerze powiedzieć: zrobiliśmy, co w naszej mocy.
I to dla mnie jedna z największych ligowych niespodzianek tej zimy czy szerzej: tego sezonu. Lechowi życzę powodzenia i wytrwałości. Nauka na własnych błędach boli, ale przyjemnie się ją obserwuje.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE: