Poznań, Jeżyce. Okolice godziny 22. Na parkingu staje mercedes. Na luksemburskich blachach, wypasiony, odjechany. Każdy wytrzeszcza gały, każdy zazdrości. Do sparaliżowanego strachem właściciela podbiega dwóch nieznanych mu facetów. Przystawiają spluwę do skroni, żądają kluczyków. Odpychają go, wsiadają do merca i odjeżdżają z piskiem opon. Brzmi jak scena z filmu sensacyjnego, ale to samo życie. Jedenaście lat temu podobna nieprzyjemność spotkała Piotra Świerczewskiego. Thug life.
Nowym mercem na Bułgarską przyjeżdżał od kilku tygodni. Kibice patrzyli i nie wierzyli własnym oczom. Zazdrość i podziw mieszały się z oburzeniem. Jak na tamte czasy było to prawdziwe cacuszko. Zastanawiali się czy należy do piłkarza, czy jednak do biznesmena, który – daj Bóg – zainwestuje w Lecha grube pieniądze. To, że samochód należy do Świerczewskiego, okazało się jednak dopiero, kiedy mu go buchnęli.
I do tego ta gangsterska historia, która okazała się bajką. Złodzieje po prostu podeszli, odepchnęli i odjechali. Prawdopodobnie nie było ani pistoletu, ani grożenia śmiercią. Ale – trzeba przyznać – dramaturgię swoimi zeznaniami “Świrek” zbudował w sposób niezwykle umiejętny. – Na razie nie chcę niczego potwierdzać i komentować. Jestem w szoku. Muszę ochłonąć – mówił, kiedy dzwonili do niego dziennikarze “Przeglądu Sportowego”.
Policja nie miała wątpliwości. Kradzież była na zamówienie. – Gdyby to była jakaś popularna marka, to pewnie by została sprzedana na części. W tym przypadku jest to jednak unikatowy, luksusowy samochód. Pewnie ktoś sobie go zamówił i wynajął specjalną grupę, by mu załatwiła taki model – mówił pan policjant.
Złodzieje nie zdążyli jednak ani go opchnąć, ani rozmontować. Już mieli powoływać komisję śledczą, ale na szczęście auto znalazło się jeszcze tego samego dnia. W innym przypadku mówilibyśmy o szczęściu. Tutaj wystarczyło kilka telefonów. Wiecie, kontakty…