Dziś dotarła do nas bardzo smutna wiadomość. W wieku 74 lat zmarł Marian Szeja. Mamy nadzieję, że nie trzeba go zbytnio przedstawiać. Jeśli jakimś cudem jest inaczej, to przypominamy – to był naprawdę świetny bramkarz. Rywal Tomaszewskiego, wielu do dziś twierdzi, że to właśnie on powinien stać wtedy w bramce reprezentacji Polski i błyszczeć. Co dla nas ważne, był to również bardzo równy człowiek z niesamowitą historią. O tym przekonacie się po lekturze naszego archiwalnego wywiadu. Dobra, nie przeszkadzamy.
*
Minęlibyście go na chodniku, nawet nie zwracając uwagi. Przeszlibyście obok, nie przypuszczając, że ten sympatyczny starszy pan, to jeden z najlepszych polskich bramkarzy w historii. Człowiek, bez którego Auxerre nie grałoby w Ligue 1. Człowiek, który złamał nogę Jackowi Gmochowi tak, że musiał skończyć karierę i groziła mu amputacja. Człowiek, który wyszkolił golkiperów reprezentacji Francji, a prezydentowi tego kraju wykładał geografię Polski. Był na Olimpiadzie w Monachium, grał w kadrze przeciwko mistrzom świata. Zagrał nawet w filmie. Występował przy dwustu tysiącach widzów na Maracanie i sam Pele nie strzelił mu wtedy gola. Dziś mieszka w niewiele ponad stu tysięcznym Wałbrzychu i choć jest honorowym obywatelem miasta, to niczym nie wyróżnia się z tłumu i żyje jak reszta. W mieszkaniu na trzecim piętrze bloku. Tam go odwiedziliśmy.
– Co się z panem dzieje? Co pan robi, czym się zajmuje? Bo w piłce, że tak powiem, pana nie ma.
– No nie ma, nie ma. Nic nie robię, bo jestem na emeryturze. Odpoczywam od sportu i od pracy. Te zdrowie też już tak trochę… Wychodzi teraz to wszystko. Z nogami mam problemy, z jedną, z drugą. Z nerką, bo mam jedną tylko. Też chodzę do lekarza, też tabletki łykam na to. Siedzę w domu sam, bo żona zmarła dwa lata temu.
– Czyli spędza pan czas jak większość polskich emerytów – u lekarzy?
– Dokładnie. Ale tam się właśnie poznałem z dyrektorem ośrodka kultury i zorganizował takie spotkanie. Może było ich ze trzydziestu, czterdziestu i w takiej formie się to odbywało, że dałem im zdjęcia, a oni je pokazywali przez rzutnik, a ja opowiadałem o każdym po kolei. Znalazłem nawet takie zdjęcie z ’50 roku, kiedy miałem 9 lat, i jako trampkarze szliśmy na pochodzie pierwszomajowym i koledzy nieśli taki duży wizerunek Stalina, a ja przed nimi piłkę. Takie czasy były. To moje najstarsze zdjęcie.
– To prawda, że debiutował pan w seniorskiej piłce jako czternastolatek?
– Tak, teraz to jest nie do pomyślenia, żeby chłopak w takim wieku grał w dorosłej piłce. Ale to był przypadek. Pierwszy bramkarz nie dojechał na mecz, bo dojeżdżał z takiej wioski i coś tam mu przeszkodziło. A mecz był w Kluczborku, który grał wtedy o awans, a my o nic nie graliśmy. I jak to w ostatnim meczu, jeden przyszedł, drugi nie przyszedł, bo to była trzecia liga, więc nie jakieś zawodowstwo – Unia Kędzierzyn, teraz się to chyba nazywa Chemik – no a ja pojechałem jako kibic. Chciałem zobaczyć jak grają. No i ten bramkarz nie dojechał, a był taki trener, już dzisiaj nieboszczyk, Pytel taki zagrał na prawej obronie, ja na bramce i tak żeśmy uzbierali jedenastu. I co się stało? Kluczbork szedł na mistrza i myśmy tam zremisowali 1:1 i oni nie zrobili mistrza. Obroniłem karnego i chyba ze dwa razy w sytuacji sam na sam. Może oni mnie zlekceważyli, bo przecież byłem jeszcze młodziutki chłopak. No, ale wyszedł mi bardzo dobry mecz i od tamtej pory zacząłem się liczyć. Bo wszyscy mnie chwalili, a dla tych ludzi co byli na meczu, to był szok. Dwa tygodnie później był Puchar Polski z Unią Racibórz, a oni wtedy mieli mocną ekipę, bo Manfred Urbas i tak dalej. Zrobili mistrza Polski juniorów i tym składem tak szli później. Byli wtedy w drugiej lidze, pojechaliśmy na ten puchar, a trener mówi, że dla zaskoczenia w bramce dzisiaj zagra Marian. I muszę powiedzieć, że to było zaskoczenie nawet dla mnie. Nie wiem czemu ten Pytel tak zrobił, bo pierwszy bramkarz normalnie z nami był, ale mnie wystawił. I rozbili mnie w tej bramce. Do przerwy przegrywaliśmy 1:3, albo nawet 0:3. Cwaniaki. Jeden mnie popchał, drugi przysadził w głowę. Rozbili mnie po prostu, albo ja się rozbiłem. Nie było to jednak już to co tam, w Kluczborku. Bo tam o nic nie graliśmy, a tu Puchar Polski to jednak zawsze coś. Więc w przerwie mnie zmienił, no ale ja już byłem takim jego pewnym zmiennikiem, już zawsze potem byłem na ławce. Zawsze drugi, aż w końcu wszedłem na stałe – miałem chyba szesnaście lat. I tak zostałem pierwszym bramkarzem Unii Kędzierzyn.
– Bardzo młodo…
– Ja już od małego, przeskakiwałem zawsze do wyższych grup wiekowych. W niedzielę to nieraz i trzy mecze grałem. W trampkarzach, w juniorach i jeszcze czekali na mnie w piłce ręcznej. Wracałem z juniorów, szybko coś zjadłem i na szczypiorniaka. Nie zawsze, ale jak wyrabiałem czasowo, to na mnie czekali i z nimi jeździłem.
– Skąd u pana takie zamiłowanie do bramki?
– Kochałem to. Prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego. Ojciec podobno grał trochę. Miałem jeszcze trzech braci, ja jestem czwarty, ostatni. Najstarszy jak przyjechał z niewoli po wojnie, grał w Siemianowiczance, później poszedł do Ruchu, ale tam rywalizował z Wyrobkiem. No i przez tego brata, dostaliśmy się ze Siemianowic do Kędzierzyna, bo tam przeszedł grać i dostał mieszkanie. Drugi brat nie wrócił z niewoli, został w Belgii i bardzo dobrze grał w ping-ponga i szczypiorniaka. W ping-ponga grał prawie zawodowo, dwa lata temu zmarł. A trzeci brat grał bardziej amatorsko, później zaczął wyjeżdżać, popracował w tej takiej firmie, co to jeździli po Polsce i montaże wysokościowe robili, jakieś domy, kominy budowali. Ja, jako czwarty poszedłem najwyżej. Wie pan, byli trampkarze to się chodziło i tak już potem zostało. Człowiek chodził na treningi, bo co miał robić. Jak byłem już w juniorach, to zawsze trzech czy czterech najbardziej wybijających się brano na obozy z seniorami i ja też się tam łapałem. Pojechałem tak kilka razy i stopniowo, stopniowo się przebijałem. Latem piłka, a zimą w hokeja.
– W hokeju też pan bronił?
– Tak i bardzo dobrze, bo tam się fenomenalnie wyrabiało refleks. To małe, szybkie… Sam po sobie widziałem, że jak wracam z hokeja do bramki piłkarskiej, to jest duża różnica.
– I tak pan grał w Kędzierzynie, aż do czasu wojska?
– Jak miałem iść do wojska to już kolejka klubów była po mnie. Pancerni Nysa, Prudnik i jakieś tam inne. Dlatego uciekłem z Kędzierzyna do Knurowa, bo kiedyś do Unii przyszedł stamtąd taki Bujak i został jak skończył karierę. Wiedział o tym, że ja tam coś szukam i mówi: – Marian, to ja ci załatwię Knurów. A to było czterdzieści kilometrów od Kędzierzyna, więc bardzo mi pasowało, bo miałem dziewiętnaście lat dopiero, a nie musiałem się daleko wyjeżdżać, było blisko od domu. No i załatwił mi, a oni byli wtedy na drugim miejscu w drugiej lidze i grali o awans. I ja musiałem tam uciec, bo nie mogłem przecież normalnie pójść, bo nikt by mnie nie puścił. Dopiero jak byłem w Knurowie, to się w zakładzie dowiedzieli, że Mariana nie ma. Doszli do takiego porozumienia, że będę trenował z Concordią, ale do końca rundy jeszcze grał mecze w Unii. I cały tydzień byłem w Knurowie, a w sobotę jechałem na mecz z Kędzierzynem.
– To w sumie łagodnie odpracował pan wojsko.
– Ale co z tego jak Knurów spadł z ligi. Niby nie moja wina, ale w kadrze byłem, a to był dramat, bo mieli awansować, a spadli do trzeciej ligi. Dyrektor więc zawołał całą kadrę, poszliśmy rano na kopalnię, było nas osiemnastu, a ten przyszedł i mówi: – Raz, dwa, sześć, na dół! Kolejnych sześciu po południu, a reszta na nockę. Przydzielił nas na zmiany. Dziękuje, Szczęść Boże i poszedł.
– Rozumiem, że do pracy, bo np. Zagłębie Lubin ostatnio seryjnie przegrywało, to działacze wysłali piłkarzy do kopalni, ale tylko po to, żeby sobie popatrzyli na pracę górników.
– Aha… No tak, teraz tak to jest. My musieliśmy pracować. Było kilku miejscowych, to dla nich nie było to nic nowego, bo oni zaczynali na kopalni. Bo to tak było: jak dobrze, to dobrze, a jak źle, to zjeżdżali na dół, porobili cztery dni i z powrotem do treningów. No i tak wylądowałem na lodzie, znaczy się w tej kopalni. I pracowałem tam, nie miałem wyjścia, bo wiedziałem, że jak wrócę do Kędzierzyna, to oni mnie już nigdy stamtąd nie wypuszczą. Nie miałem najgorszej roboty, bo wyciągaliśmy jakieś stare żelastwo i przewoziliśmy na górę, więc takie bardziej mechaniczne rzeczy. I tak tam żyłem. Pracowałem, mieszkałem w hotelu robotniczym, ale dla kadry zarządzającej. I tam przyjechał z Wałbrzycha taki Makselon, który pracował wcześniej w Knurowie i wszystkich znał. Rozmawiał coś z dyrektorem tego hotelu, a on z kolei udzielał się w klubie i w zakładzie i coś się zgadali o sporcie. Ten dyrektor mu powiedział, że ma takiego jednego bramkarza długiego (bo ja nie wyglądałem jak dziś, tylko byłem wysoki i szczupły) i przyszli do mnie do pokoju. Makselon powiedział, że załatwi mi trzy dni wolnego i w poniedziałek mam przyjechać do Wałbrzycha na trening. Jak mi będzie odpowiadać, to zostanę, jak nie to nie. I jak przyjechałem, tak już więcej do pracy w Knurowie nie wróciłem. Akurat był przełom roku, więc zakotwiczyłem jeszcze do domu do Kędzierzyna, a potem już do Wałbrzycha. 3 stycznia 1961 roku miałem tutaj pierwsze dniówki pisane.
Makselon (w garniturze) z piłkarzami Thoreza
– Też na kopalni?
– W kopalni, ale właśnie u tego Makselona, ponieważ bałem się pracy na dole. Trochę już wcześniej ją poznałem, trochę na oczy widziałem, trochę słyszałem. Więc byłem u niego na takim mechanicznym oddziale. Nieraz zjechałem na dół, ale to na chwilę coś zabrać czy jakieś takie rzeczy. Szybem w dół, tam już ktoś czekał, coś się zabierało na górę, albo zostawiało i do góry. Raczej cały czas w warsztacie. Wszyscy z drużyny pracowali, a dopiero po południu treningi. Tak to wyglądało przez początkowy okres, a później się pozmieniało i już tylko piłką się człowiek zajmował. Pierwsze moje trzy lata w Thorezie (tak nazywał się klub, który później przemianowano na Zagłębie Wałbrzych – przyp. T.K) graliśmy w trzeciej lidze, dopiero później awansowaliśmy.
– I to nawet do ekstraklasy. Jak to się stało, że Zagłębie Wałbrzych dotarło do pierwszej ligi? Klub był oczkiem w głowie jakichś dygnitarzy?
– Gdzie tam. Myśmy zawsze byli tłem dla Górnika. Oni przecież byli w tym samym mieście i to była marka. My zrobiliśmy taki klubik w Białym Kamieniu, który stał się dzielnicą Wałbrzycha. To nasze stare boisko, to był żwir. Tam nie było kawałka trawy.
– Ten Makselon sprowadził chyba dziesięciu albo dwunastu zawodników z Górnego Śląska. On to tak kręcił. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był takim menedżerem, działaczem. Oficjalnie nie chciał pełnić żadnego stanowiska. Dyrektor kopalni zawsze był honorowym prezesem, a naczelny inżynier był prezesem i to tak było z automatu. Nie było wyborów, ani nic, tylko tak z góry ustalone. Co roku kupował jakichś dwóch, trzech, ale to wszystko byli zawodnicy tacy trzecioligowi. I tak żeśmy się tutaj razem spięli i był okres, że grał w składzie tylko jeden wychowanek. A tak wszystko było pościągane. Mieliśmy też dobrego trenera, Alojzego Sitko.
– Ten Sitko, co był piłkarzem jeszcze przed wojną?
– Tak, tak, to on. Naprawdę, to był taki człowiek, że szok. Rewelacja. Przedwojenna szkoła. Wielu trenerów poznałem, ale takiego już nigdy. To był najlepszy trener. Nauczyciel po prostu. Zwracał wielką uwagę na technikę. Myśmy go szanowali, to był nasz ojciec. Nasz tata. On mówił, że dzisiaj trenujemy 55 minut, to nie trenowaliśmy 56, tylko dokładnie 55. Co do sekundy. Był niesamowicie precyzyjny. On miał tak wszystko wyliczone, że to aż nieprawdopodobne. Podobno liczył w domu wszystko. On z nas zrobił kolektyw. Nauczył nas grać. A po nim było już różnie. Sitko nas wprowadził do drugiej ligi i poszedł chyba do Pogoni Szczecin, potem do Arki Gdynia. Później znowu wrócił jak broniliśmy się przed spadkiem, uratował nas, prowadził dwa lata i w końcu wprowadził do pierwszej ligi. I znowu odszedł… W pierwszej lidze graliśmy cztery lata. Później odszedłem do Francji, a oni zaraz spadli i już nie wrócili do ekstraklasy.
– No właśnie, jak to się stało, że pan trafił do tej Francji?
– Przez kadrę. Jeszcze jako drugoligowiec grałem trzy mecze w pierwszej reprezentacji Polski. Zadebiutowałem z Finlandią, drugi mecz w Liverpoolu z Anglią też jako zawodnik z drugiej ligi.
– To chyba niesamowite przeżycie z drugoligowego klubu trafić między słupki reprezentacyjnej bramki i to jeszcze na wypełnionym po brzegi, angielskim stadionie?
– Wspaniała rzecz. W ich bramce stał legendarny Gordon Banks. W polu grał Bobby Charlton i to on strzelił mi bramkę na 1:1. Bo prowadziliśmy długo 1:0. To był jeden z lepszych meczów w moim wykonaniu. Może nawet najlepszy. Miałem trzy takie mecze, bo jeszcze 0:0 w Hamburgu i na Maracanie przy dwustu tysiącach ludzi. To był prawdziwy szał. Więc coś tam przeżyłem, ale powiem panu szczerze, że ja broniłem tylko wtedy jak ktoś nie mógł, miał kontuzję, albo nie byli w formie, albo jeszcze coś innego. To wtedy był Marian. Ja byłem osiem lat w kadrze i rozegrałem tylko 18 oficjalnych meczów, także to jest bardzo mało. W Gijon wygrałem mecz z Hiszpanią 2:0 w eliminacjach olimpijskich i potem, aż do finału na Olimpiadzie nie zagrałem ani jednej minuty. Siedziałem na ławie. Kostka widział, że są jakieś szanse, to postanowił wrócić do kadry. I jak wrócił, to chyba miał układ z Górskim, że będzie wszystko grał.
– Hubert Kostka był wtedy od pana tak dużo lepszy, że sobie mógł pozwalać na takie rzeczy?
– Nie, ale skąd. Różnie to wyglądało. Nie wiem. Udowodnione to chyba nie jest, ale już nawet później na Olimpiadzie były takie rzeczy. Zaczynali wszystkie mecze od 0:1 przez niego i się zdenerwowali, zebrali się tam w jakąś grupę i poszli do Górskiego, że ja mam bronić. I w półfinale z ruskimi, to na 100% miałem grać. Był tam z nami prezes PZPN, Nowosielski i jechaliśmy w dzień meczu razem windą, to mówił: – I co Maryś, dobrze się czujesz? Będziesz grał. Czułem już zresztą wcześniej, że byłem przygotowywany do tego występu przez trzy dni, bo to się da przecież odczuć. No i ten prezes mnie jeszcze poklepał, mówił, żeby się trzymać, że będzie dobrze, więc byłem już przekonany, że wyjdę na boisko… Trener podaje skład: Kostka w bramce. Stałem z tyłu, to tylko czułem jak mi na oczy krople wyszły, koledzy się obrócili, patrzą na mnie. Nie wiedziałem, czy ja mam wyjść, czy co mam właściwie zrobić.
– Czemu Kazimierz Górski tak postąpił?
– Nie wiem, pewnie miał taką umowę z Kostką, że on powiedział, iż wróci, ale tylko pod warunkiem, że będzie grał wszystkie mecze. I tak grał do końca. Przecież były mecze, że gromiliśmy przeciwnika i nawet minuty mi nie dał zagrać. Do przerwy raz było 4:0, to też mnie nie wpuścił nawet na chwilkę. A przecież mógł, tak po ludzku: “Marian wejdź, zalicz sobie występ na Olimpiadzie”. Ja przez niego, przez Górskiego, że nie wszedłem, to trzy lata emerytury nie dostawałem.
– Wygląda to na złośliwość z jego strony…
– O to właśnie chodzi. Tak to dokładnie wyglądało, nie było, że “Marian wejdź, pokaż się ludziom w Wałbrzychu, miej swoją chwilę”. Rozumiem, że nie chciał wystawiać mnie w najważniejszych meczach, ale przecież jak było 4:0, to chyba już się nie bał, że przeze mnie przegramy? Ale i tak mnie nie wpuścił, więc to na pewno była złośliwość. Tym bardziej, że w kadrze było tylko dwóch bramkarzy, ja każde spotkanie siedziałem na ławce, byłem gotowy, żeby wejść między słupki. Rozgrzewałem się normalnie przed meczami.
– Pan się pokłócił z Górskim, mieliście jakiś konflikt, czy z czego to się brało?
– Nie, nic takiego. Do dzisiaj nie wiem, czemu tak się zachowywał.
– I nie zapytał pan go nigdy? Musiał być pan nadzwyczajnie cierpliwy.
– Niecierpliwy był Jarosik, to przed finałem pojechał do Albanii. Nie wytrzymał po tej cudownej zmianie Górskiego. Wie pan… Wszedł Szołtysik i strzelił zwycięską bramkę. Cudowna zmiana trenera! Tylko, że przed Szołtysikiem miał wejść właśnie Jarosik. Górski mówi: – Jarosik, wchodzisz! No to Jarosik ściąga dres, wiąże buty, a Górski go pogania: – No wchodź, już, szybko! A Jarosik mu coś odpowiedział, że przecież musi sznurówki zawiązać, a ten: – Jak masz buty wiązać, to niech “Mały” wchodzi. I “Mały” wszedł na boisko, nawet nie mając butów zasznurowanych. Dopiero na murawie sobie zawiązał, a potem strzelił gola i wszyscy mówili, że Górski wszystko wspaniale przewidział i zrobił rewelacyjną zmianę. A tak naprawdę, to był zupełny przypadek. I Jarosik też tak jak ja – turysta. Ani minuty nie zagrał.
– Naprawdę ani razu pan Górskiego nie zapytał dlaczego tak robi?
– A po co miałem pytać? Widziałem wszystko co się dzieje. Coś mu nie pasowałem, bo przecież nic mu nigdy nie zrobiłem.
– Ale czemu pan mu nie pasował?
– Nie mam pojęcia… Że z Wałbrzycha, że to. Kto się wtedy z Wałbrzychem liczył. Wtedy się liczyła Warszawa, Śląsk, Kraków. Raz jedno zdanie o mnie dobre powiedział do mediów, po meczu w Turcji w eliminacjach do Mistrzostw Europy, że jedynym zawodnikiem, który zagrał na swoim poziomie, to byłem ja. I to było wszystko. A w Hamburgu nawet nie przyszedł i mi ręki nie podał, a ja byłem bohaterem tego meczu.
– Ma pan do niego żal?
– Tak. Nie będę ukrywał, że do dzisiaj mam do niego o to wszystko żal. To nie było w porządku. Jeszcze, żebym mu cokolwiek zrobił, żebym wiedział za co. Przecież ratowałem go w niektórych meczach, w Gijon jakby nie ja, to byśmy pewnie dostali. Rozciąłem tam kolano tak, że dwa tygodnie potem nie trenowałem. Taka skała tam była pod błotem, w czasie przerwy miałem całą ranę otwartą, to on nawet nie przyszedł zobaczyć. Lekarz mi to wyczyścił, owinął, ścisnął, nakolannik wciągnął i poszedłem grać drugą połowę i znowu nic nie puściłem. Było 2:0 z Hiszpanią i każdy mówił, że ja ten mecz wygrałem. Przed wyjazdem na Olimpiadę też było tak, że dwa tygodnie w Warszawie na zgrupowaniu nie trenowałem i do końca nie było wiadomo czy pojadę, czy kogoś powoła na moje miejsce. Nie wiem, o co mu chodziło. No bo z kim ja grałem? Ja grałem z mistrzami świata. Dwa razy z Anglią, która w tamtym roku wygrała Mundial. Z Niemcami. Z Brazylią. I z Węgrami, które wtedy grały na wysokim poziomie, a nie to co teraz. Z byle kim nie grałem, to się teraz możemy chociaż pośmiać, że mi przypadały same najlepsze mecze.
– Po Olimpiadzie, Kostka znowu zrezygnował z gry w kadrze, więc na turniej do Ameryki pojechałem ja i Tomaszewski. Broniliśmy tam na zmianę. Raz ja, raz on. Tomaszewski w każdym meczu puszczał bramkę, a ja nie puściłem ani jednej przez wszystkie mecze. Ale i tak potem uznali, że Tomaszewski jest najlepszy. A z kolei na mecz z Hiszpanią do Gijon pojechałem po tym 1:3 w Warszawie z Niemcami. Bronił wtedy Tomaszewski, a mnie nie było nawet w kadrze, bo był powołany Czaja z Ruchu Chorzów. To był październik, a na początku listopada graliśmy mecz z Zagłębiem Wałbrzych w Pucharze UEFA w Rumunii z UT Arad. I tam się dowiedziałem, że prosto po powrocie do Polski mam się stawić na zgrupowanie, bo Górski mnie powołał do reprezentacji na mecz z Hiszpanią. I tam też pojechał Czaja, więc niby on powinien bronić, a ja na ławkę. Ale nie. Marian bronił i wygrał mu mecz.
– Myśmy i tak szczęśliwie weszli na tę Olimpiadę. Dzięki Hiszpanom, bo oni mieli z Bułgarami jakieś zadziory. Mecz między sobą, to jedni kończyli chyba w ósemkę, a drudzy w dziewiątkę, tak się tam kotłowało. I Bułgaria była przed nami, ale ostatni mecz grała właśnie w Hiszpanii i musiała tam przegrać, żebyśmy awansowali. A Hiszpanie teoretycznie już o nic nie grali, ale wygrali bodajże 4:3, bo tak się napinali. Dzięki temu, że oni się między sobą dochodzili, to my skorzystaliśmy i pojechaliśmy do Monachium. Ale tam nie zagrałem ani minuty…
– Ale zagrał pan na Maracanie przeciwko Brazylii. Jakie to uczucie?
– Dynamit. Dy-na-mit! Nie da się tego opisać. 200 tysięcy ludzi na trybunach. Szał. Szok. Euforia niewyobrażalna… W ogóle to był taki dwumecz. Najpierw Peru grało z rezerwami Brazylii, a później my już oficjalny mecz pierwszych reprezentacji. Fajna historia, bo przywieźli do szatni sprzęt. Wysypują z worków stroje, ja patrzę, a tam dwa czarne golfy jako bluzy dla bramkarza. Temperatura 30’C, duszno, nie ma czym oddychać. Mówię: – I co, mam wystąpić w tym swetrze? Jak wy sobie to wyobrażacie? Chodziliśmy tam nago i z każdego się lało. Nie dość, że gorąco, to jeszcze strach przed meczem. Tragedia. A wtedy nas prowadził Brzeżańczyk i był jeszcze Koncewicz jako dyrektor PZPN. Pamiętam jak schodziliśmy z rozgrzewki do szatni, to mówił do mnie: – No, Maniuś, przypomnij sobie Liverpool. Idę więc do tej szatni nakręcony, a tam taki gruby sweter… I grałem w tym swetrze! Prosiłem, żeby coś zorganizowali. Może jakąś polówkę pożyczyć od kogoś, już nawet bez numeru, bez niczego. Poszedł dyrektor za drzwi, wrócił zaraz i mówi, że nic nie ma. Nic się nie załatwi. Zaraz trzeba było wychodzić na boisko, no to Marian ubrał sweter i poszedł grać.
– Tak to było. Teraz te boiska, to są jak dywany. Te ubiory, te dresy, te koszulki, te buty – to wszystko było nie do pomyślenia. Nawet się człowiekowi coś takiego nie śniło. Myśmy pierwszego “Adidasa” dostali dopiero na Olimpiadę w 1972 roku. A tak to mieliśmy te takie ciuchy z Łodzi, te czerwone, z małym białym paskiem.
– Ale szczycę się tym, że Pele mi wtedy nie strzelił bramki, a grał cały mecz. Za to Garrincha mi strzelił, wyszedł sam na sam. Wspomnienie na całe życie. Jeszcze ta publiczność. Jeden gwizd. Tutaj ci czarni, tu radio, krzyk, wrzask. Patrzyliśmy tylko na sędziego, na jego ruchy, bo nie było szans usłyszeć gwizdka. Jeden wielki kocioł. Zupełnie inaczej niż w Anglii, bo tam był teatr. Linia, pół metra i ludzie. 40 tysięcy było na meczu, ale byli tak blisko boiska, że robili wrzask jak te 200 tysięcy w Brazylii. W ogóle była różnica, jeśli chodzi o zaplecze i wszystko. W pierwszej lidze mieliśmy w szatni trzy albo cztery prysznice i jeszcze jeden nie działał, w szatniach były ławki, a tam to każdy miał swój fotel, wszystko elegancko. A na Maracanie, to każdy miał swój basen w szatni. Były jeszcze większe luksusy niż w Anglii pod tym względem.
– A na Olimpiadzie jak to wszystko wyglądało?
– W Niemczech to wyglądało jak na każdej Olimpiadzie, że było zbudowane osiedle, na dole zaparkowane autokary, zjeżdżaliśmy do nich windą, później nimi do pociągu i na mecz. Dookoła wszystko niby zamknięte, ale to się płot rozbierało. Tylko, że później te Araby narobili bałaganu i już tak się nie chodziło. I po tym Monachium wiedziałem, że już nie mam raczej szans na grę u Górskiego, ale był jeszcze ten wyjazd do Ameryki, więc pomyślałem, że na razie będę cicho, jak mnie weźmie to dobrze, jak nie to nie. No, ale pojechałem, graliśmy tam te byle jakie mecze i jak wracaliśmy, to się zgadałem coś z Gadochą, że chyba będę chciał wyjechać, bo i tak nic z tego będzie. I on mówi, że jak ja nie chcę się odezwać, to on pójdzie do Górskiego i mu powie wszystko. Powiedziałem, że jak chce, to niech idzie. I poszedł, bo oni Warszawa, to byli na zupełnie innych warunkach niż ja. Powiedział mu, zawołali mnie tam do tyłu i Górski mówi: – Marian, ja ci jeszcze pomogę jak będziesz chciał…
– Ale miałem już uzgodnione z Bernardem Blautem, żeby mi szukał jakiegoś klubu we Francji. Najpierw mi znalazł Sochaux, ale nie dostałem zgody na wyjazd. Bo myśmy wyjeżdżali niby za zasługi, ale się nie zgodzili i musiałem zostać. Tu naczelnik z Wałbrzycha mi powiedział, że przecież on nie wejdzie do bramki jak ja pojadę. – Jak wychowasz zastępcę, to pojedziesz – powiedział. I wtedy znaleźli tego Kostrzewę gdzieś chyba w Lotniku Wrocław i tak na gwałt go pchałem, pchałem, pchałem. Przyszedł, jeszcze pół rundy odczekałem i w końcu znowu Bernard zadzwonił,a ten Kostrzewa już coś tam pograł, więc powiedział, że macie bramkarza, to już mogę jechać. – No, możesz jechać. I pojechałem do Metzu, Bernard też tam wtedy grał. Dostaliśmy wspólne, takie duże mieszkanie w punktowcu przy samej bramie boiska. Wprowadził mnie w to życie francuskie, bo ja nie wiedziałem jak jest dziękuję, jak jest dobranoc, ani jak jest do widzenia. Później jednak złapał kontuzję. No, a ja w tym Metz rozegrałem chyba pięć meczów, w tym jeden pucharowy, w Paryżu.
Bernard Blaut, Marian Szeja i drużyna Metz przed wspomnianym meczem
– I właśnie w tym Paryżu zobaczył mnie trener Auxerre. Przegraliśmy tam 1:2, ale jakoś mu się spodobałem, bo po tym meczu się mną zainteresowali. Zaraz dogadali się z Metzem i tak się dostałem do Auxerre. Oni wtedy byli beniaminkiem drugiej ligi. Bieda taka tam była, że nie do pomyślenia. W tej chwili, to tam jest już firma. Ale jak ja tam poszedłem, to tam niewiele się różniło od Polski. Też trzy prysznice w szatni, ale co roku się to poprawiało. A teraz to tam jest już luksus. W zeszłym sezonie grali przecież w Lidze Mistrzów.
– Pan z nimi awansował pierwszy raz do Ligue 1?
– Tak, a wcześniej doszliśmy do finału Pucharu Francji. W finale graliśmy z Nantes, a oni mieli chyba wtedy ośmiu reprezentantów w składzie. W regulaminowym czasie było 1:1, ale w dogrywce się rozsypaliśmy całkowicie, to już było nie dla nas i dostaliśmy 1:4. To też świetne wspomnienie, bo prezydent Francji, Valery Giscard d’Estaing składał życzenia i tak dalej. A jeszcze chwile się przy mnie zatrzymał i potem Francuzi ode mnie z zespołu nie mogli przeżyć: – Co on ci tam gadał? O czym rozmawialiście?
– A co panu powiedział?
– Że dobrze grałem i zapytał skąd jestem. Powiedziałem, że z Wałbrzycha, a on zaczął dopytywać gdzie to jest, więc zanim mu wytłumaczyłem, to po prostu minęło trochę czasu. A każdemu tylko rękę podawał i szedł dalej, a u mnie to dłużej trwało i już myśleli, że nie wiadomo co. A już miałem wcześniej kończyć karierę, ale nalegali: – Marian jeszcze rok, jeszcze zostań. W Wałbrzychu ja byłem nic, ale tam… Dzisiaj jadę i jestem panem.
– Grał pan z nimi w Ligue 1?
– Nie. Awansowałem i odszedłem. Miałem już czterdzieści lat. Ale później jeszcze mnie zaprosili na miesiąc czasu na urlop i normalnie mi za to zapłacili. I rozpocząłem symbolicznie pierwszy mecz w ekstraklasie, kopnąłem piłkę i zacząłem spotkanie, ale już byłem w garniturze. Pamiętają mnie do dzisiaj, byłem tam nawet w ubiegłym roku. Syn tam mieszka. Zresztą, do dzisiaj powtarzają, że jakby nie Marian to Auxerre pewnie teraz nie byłoby w ekstraklasie. Zrobiłem robotę i zrobiłem też ścieżkę innym Polakom, bo ja tam grałem jako pierwszy. Na moje miejsce potem Szarmach przyszedł. Wcześniej ściągnąłem takiego Szukowicza, ale on poszedł do trzeciej ligi ostatecznie, a w jego miejsce przyszedł Józek Klose, ojciec Mirosława. On też z nami wtedy grał. Później go spotkałem jak pożegnanie robił trener Guy Roux i pozapraszał tych, co u niego grali w Auxerre. Cantona też był. Grali takie towarzyskie mecze, ale ja już nie brałem udziału, bo mam problem z nogami.
– Zwichnąłem z odłamkiem i w Wałbrzychu chcieli mi nogę ucinać. Roux się dowiedział o tym i mówi, żebym przyjeżdżał obojętnie czym, nawet bez jednego franka w kieszeni, jak najszybciej przyjeżdżaj. Bo spotkał tam gdzieś syna i on mu powiedział. Syn się udziela w Auxerre, pomaga tym Polakom co przyjeżdżają, jest tam takim tłumaczem. Z Jeleniem to był od a do z. Jeszcze teraz Jeleń go prosił i do Lille z nim pojechał specjalnie, żeby coś tam pozałatwiać. Ma też normalnie pracę, uczy wychowania fizycznego w szkole, także jest zadowolony. No i pojechałem tam na operację i okazało się, że nie trzeba jednak amputować nogi. Wsadzili mi takie gwoździe, i taki aparat do tego…
– Później druga operacja i gips. Razem jakoś osiem miesięcy nie mogłem stawać na tę nogę i w ten sposób mi wysiadło kolano w tej drugiej. Dwie łękotki naciągnięte, w środku nie ma maziówki, kaleka. Wychodzą teraz lata na bramce. Jeszcze na takich boiskach. Na lodzie, na betonie, na kamieniach. Ale co najlepsze – za tym drugim razem, włożyli mi tam do środka nogi taki drut, żeby usztywniał czy coś. Równe dziesięć lat minęło i ten drut mi pękł. Zaczęło się praktycznie robić to samo, co wcześniej, no bo to wszystko znowu się tam posypało. A w dodatku, jak ten drut popękał, to wyszło mi zakażenie. I znowu to samo. Poszedłem tu do szpitala, ale zadzwoniłem do syna i mówię: – Idź no tam do Rouxa i powiedz, że mi to żelastwo pękło w środku. On od razu kazał przyjechać, załatwili mi szpital w Paryżu i tam mnie operowali. Jakoś to uratowali. I znowu bez grosza, wszystko za darmo. Także szanują człowieka.
– W Auxerre pan to bardziej odczuwa niż w Wałbrzychu?
– Pewnie, że tak. Tutaj prawie wcale nie odczuwam nic takiego. Jak wróciłem w ’80 roku, to chciałem iść trenować czy coś. A to się już zaczęła wtedy “Solidarność” i po tym dostali tylko 22 miejsca na zatrudnienie w klubie. Taki Szczepanowski był dyrektorem i powiedział: – Pewnie, jak najbardziej, Marianowi się miejsce należy. No, ale musieliby jednego zwolnić, żeby było dla mnie miejsce. Akurat w międzyczasie doszło do fuzji klubów i było 85% Górnika, a 15% Zagłębia. No to kogo mieli zwolnić, jak tam byli sami swoi? Zaczęło się gadanie, że ja nie muszę pracować, bo mam dość pieniędzy.
– Faktycznie się pan tak ustawił, tą grą we Francji?
– A gdzie tam. Na pewno nie na całe życie. Wiadomo, że coś zarobiłem, ale bez przesady. To nie tak jak dzisiaj. Przelicznik był inny, a trzeba sobie powiedzieć, że Auxerre nie było wtedy bogate, to nie był czołowy klub we Francji, bo w takich się pewnie więcej zarabiało. To była biedna druga liga.
– Ile pan tam wtedy zarabiał?
– Tysiąc dolarów miesięcznie. To było w tamtych czasach jakoś 4,5 tysiąca franków, czasami nawet niecałe. No, a w Polsce przelicznik za dolara był jakieś 250, 280. Nie powiem, trochę przywiozłem. Miałem domek, wesela zrobiłem, coś tam miałem, ale przecież nie zarobiłem tego w ciągu roku, ani nikt mi nie dał za darmo. Przecież ja tam musiałem siedem sezonów siedzieć i grać. I to dobrze grać.
– Ale pewnie zawiść ludzka zwyciężyła i zaraz było gadanie, że z Francji przyjechał, to nie wiadomo co?
– Tak! Dokładnie. A jeszcze powiem panu, że przyjechałem BMW i to prosto z fabryki, więc już całkowicie. Bernard Blaut mnie namówił, żeby sobie kupić, bo wtedy jak się kupowało do Polski, to dawali 35% zniżki. Pomyślałem, że jak tak, to biorę. I kupiłem sobie BMW, a potem przyjechałem nim do Wałbrzycha, niech pan sobie wyobrazi, co tu się wtedy działo, za komuny. Jedno tylko takie było w mieście. Może jakbym tego auta nie kupił, to by to jakoś lepiej wyglądało, ale kupiłem i wszystkich kłuło w oczy. Ale do cholery, kupiłem je sobie za swoje, ciężko zarobione pieniądze. Za swoją pracę. Nikomu nie ukradłem. Ale wie pan, ci wszyscy dygnitarze jeździli Polonezami albo Skodami, a ja BMW. Wszystkim to bardzo przeszkadzało. Do piłki więc nie miałem powrotu, ale coś trzeba było robić, jakieś ubezpieczenie, coś tego i tak się zdecydowałem, że pójdę jeździć na taksówkę.
– Chyba nie tym BMW?
– Pewnie, że nie. Co ty. Kupiłem Fiata za dolary. Zrobiłem kurs i jeździłem na postoju osiem lat po powrocie do Polski. W międzyczasie odezwał się tu taki lokalny klub Granit Borów i ich trenowałem. Miałem tam lepiej jak w Wałbrzychu za czasów gry w pierwszej lidze. Miałem tam i trzynastą pensję i czternastą. Awansowałem z nimi do trzeciej ligi, ale potem wybuchł stan wojenny i nie było czym jeździć na mecze. Później odezwały się Świebodzice i też ich trenowałem. Tam było przyjemnie, bo odchodziłem przez te kolana i tak dalej, potem wracałem. A jak wyzdrowiałem, to jeździłem do Auxerre trenować bramkarzy. Na takie kontrakty. Miesiąc byłem z pierwszą drużyną, jechałem z nimi na obóz i tam trenowałem z bramkarzami. Kilku miałem tam dobrych. Był ten Bruno Martini, co grał w kadrze. Później był Charbonnier, który był jako trzeci bramkarz jak wygrywali Mundial w 1998 roku. Był też Fabien Cool. To taka trójka najlepszych. I tak miesiąc byłem z pierwszą drużyną, a później na dwa miesiące szedłem do szkółki. Tam miałem dwie, trzy grupy i już sporo roboty. Co ciekawe, zarabiałem na tym trenowaniu więcej, niż wtedy, gdy tam grałem. Ale Roux mi powiedział: – Marian jak ty grałeś, to nie było pieniędzy, ale jakby nie ty, to pewnie dalej byśmy gówno mieli, więc chociaż teraz jakoś ci to wynagrodzimy. Tobie się należy i będziesz tak długo jeździł, aż będzie trzeba. I jeździłem dwanaście lat. Tutaj praca na postoju i w Świebodzicach, a tam szkolenie golkiperów w pierwszej lidze. Tutaj taksówkarz, a tam bramkarz, od którego chcieli się uczyć. Tutaj zwykły, szary kierowca taksówki, a tam rozpoznawany na ulicach.
– Czemu tutaj nie potrafili tak pana wykorzystać?
– Nie tyle nie potrafili, co nie chcieli. A później jak zacząłem jeździć do Auxerre, to im znowu gul skoczył, ale wtedy to już nawet jakby chcieli, to ja bym nie chciał. Poza tym, w Polsce wtedy nie było tak, że każda drużyna miała trenera bramkarzy. To dopiero później przyszło, a wcześniej zajmował się tym drugi trener.
– Nie myślał pan, żeby na stałe zostać w Auxerre?
– Panie, jak nie myślałem, pewnie, że myślałem. Miałem okazję zostać i nawet bym dostał piękny domek, jakbym tylko się zdecydował.
– Co stanęło na przeszkodzie?
– Ona nie chciała tam zostać. Nie, i nie i nie i nie… Więc musiałem też wrócić, miałem przecież dwóch synów, a w tamtych latach, jakbym ich zostawił tutaj samych, to wie pan. Prezes trzy lata moją żonę namawiał, aż w końcu dał spokój, bo nie dało się jej przekonać. A nie, a to, a tamto. Ja bardzo chciałem, dzieci były jeszcze małe, jakby poszli tam do szkoły, to na pewno byłoby im łatwiej i teraz mieliby lepiej. No, ale źle nie jest i tak tam obaj synowie mieszkają. Na pewno im w tym pomogłem, ale jakby tam byli od dziecka, to nie ma porównania. Chociaż, nie oszukujmy się, beze mnie też by tam teraz nie byli.
– Pana nazwisko tam nadal więcej znaczy niż tu?
– Oczywiście. Mnie tam rozpoznają wszyscy. Szczególnie starsi, ale nie tylko. Idzie dziadek z wnuczkiem malutkim po chodniku, zatrzymuje się i krzyczy: – Marian, Marian! Pokazuje na mnie i tłumaczy temu wnuczkowi co ja jestem, skąd ja jestem, co ja robiłem. Do sklepu się pójdzie, to autografy biorą, zdjęcia robią. Naprawdę to jest bardzo miłe. Znają tam mnie i moje nazwisko doskonale.
– Teraz już się nie chce pan tam przenosić?
– Nie. Wtedy jakbym został, to tak. Na pewno by mi dali stałą pracę w Auxerre, dorobiłbym się tam emerytury i inaczej by to wyglądało. Ale teraz, żeby od nowa zaczynać, to nie…
– Właśnie, jak to jest u pana z emeryturą olimpijską?
– No w końcu ją dostałem, ale nie wtedy co wszyscy z tamtej drużyny. Dostałem chyba ze trzy lata później niż oni.
– Ze złotymi medalami w Monachium też był chyba jakiś kłopot?
– Był, był. Dostaliśmy tylko dwanaście medali. Były wtedy takie przepisy, że dostają je ci, którzy grają w finale. Ci co są na boisku, to tym się należy. A dodatkowe medale można było kupić, ale nasi dyrektorzy chyba nie doszli do tego punktu regulaminu i o tym nie wiedzieli, czy nie wiem co, ale w każdym razie nie dokupili. Węgrzy zrobili dwie zmiany i dostali trzynaście medali, a my tylko jedną zmianę, więc medali dwanaście. I była taka sytuacja, że Szymanowski – ten Antek z Wisły – grał wszystkie mecze podczas turnieju, aż do półfinału, kiedy to złamał nogę. No i przez to nie grał w finale, więc medalu nie dostał. A z kolei dostał go Szymczak, bo wszedł tam wtedy za kogoś na pół godziny czy coś i był na boisku, więc mu dali medal. I przyszedł z tym medalem do szatni, zachwycony, ucieszony, a Kazik Górski podchodzi i mu ściąga medal z szyi: – Tobie się nie należy, bo się Antkowi należy! Chłopak nie wiedział co się dzieje, a ten mu zabrał medal i dał Szymanowskiemu. O dziwo – akurat podobnie się nazywali, więc początkowe litery napisu się zgadzały, a resztę przerobili. Mógł przecież jeszcze kogoś wpuścić chociaż na minutę i mielibyśmy trzynaście medali. Nie mówiąc o tym, że resztę mogli dokupić. Jeden medal kosztował chyba 140 marek, ale nie kupili ich. Może było im szkoda pieniędzy. Dopiero później, po jakimś czasie, nasi tutaj już dorabiali gdzieś te medale, ale wtedy mnie nie było w Polsce i nie dostałem. Po czasie mi wręczyli na meczu Polska – Belgia w Chorzowie. Mam jednak niesmak, bo cały czas było gadanie, że mi się medal nie należy, bo ja nie grałem. Żebym na minutę wszedł, to by nie było żadnego problemu, a tak to się czepiali całe życie, że mi się nie należy.
– To Kazimierz Górski chyba nie był taki “święty” jak się go powszechnie przedstawia?
– Tak, tylko aureoli brakuje. Wie pan, to wszystko to tak… Te jego treningi to też nie było nic takiego znowu wielkiego ani nadzwyczajnego. Nie był jakiś nie wiadomo jaki. Po prostu trafił na taki materiał. Obojętnie kogo nie wystawił, to mu grał.
– Jego bliskim współpracownikiem był Jacek Gmoch, który niejako przez pana musiał zakończyć karierę. Może przez to zdarzenie odsuwali pana na bok?
– Pewnie, że to mogło mieć jakiś wpływ. Gmoch przecież zaraz został włączony do sztabu i był moim trenerem na Olimpiadzie. Trenował bramkarzy… Miał pewnie żal, chociaż mi o tym nie powiedział. Przecież ja mu nie zrobiłem tego specjalnie. Zupełny przypadek. Były kiedyś takie mecze kadry z drużyną Ekspresu Wieczornego, wybieraną przez czytelników. To się w Warszawie odbywało i właśnie w takim meczu się to stało. Graliśmy razem w kadrze, Gmoch był moim stoperem. W przeciwnej drużynie grał Joachim Marx, urwał się, minął jednego, drugiego i Jacka. Idzie sam na sam, ja wyszedłem i on w pewnym momencie za daleko sobie wypuścił piłkę, jak to zobaczyłem, to od razu się na nią rzuciłem. A Jacek był taki, że nigdy nie popuścił i cały czas za nim szedł. Marx mnie przeskoczył, a Gmoch w tym momencie włożył nogę, a ja akurat byłem w powietrzu. I tym łokciem upadłem mu na stopę. Zgruchotała mu się cała kość. Wszystko poszło. Groziła mu amputacja, ale go wyratowali jakoś. Tak to wyglądało, więc to chyba nie do końca moja wina. Stałem na bramce i robiłem swoją robotę. Starałem się bronić i tyle. Ale widocznie to zostało odebrane inaczej, bo po tym meczu wypadłem na trzy lata z kadry. Kibice w Warszawie na mnie gwizdali.
– Na pana rodzinnym Górnym Śląsku też chyba gwizdali, ale to dlatego, że im się nie podobało, że zastąpił pan w reprezentacji ich ukochanego Edwarda Szymkowiaka?
– Dokładnie. To ich zdenerwowało, że go zastąpiłem. Po pierwsze dlatego, że jako drugoligowy zawodnik, a po drugie, Szymkowiak to był dla nich Bóg. Powiem panu, że dla mnie też to był chyba najlepszy bramkarz w historii Polski. To był mój wzór. Byłem na tym meczu ze Związkiem Radzieckim, kiedy on bronił. Miałem wtedy piętnaście, szesnaście lat i go podziwiałem. Myślałem sobie, że też bym chciał tak grać jak on. To był mój idol. Ale że ja przyjdę na jego miejsce, to mi się w ogóle, ani nie śniło, ani nic. Gdzie ja mogłem marzyć, że tam z Unii Kędzierzyn trafie kiedyś do reprezentacji.
– A jednak jakoś się udało… Co było receptą na ten sukces?
– Talent + ciężka praca.
– I stronienie od używek?
– Nie powiem, że byłem święty, bo przecież nie byłem. Ino wiedziałem kiedy, z kim i ile. A poszaleć trzeba było, bo każdy był kiedyś młody. Były jakieś dyskoteki, zabawy, to się poszło. Były młode dziewczyny, starsze dziewczyny, było normalnie jak to w życiu. Nie to, żebym jakoś odmawiał, czy nie chodził nigdzie. Trzeba było jednak wiedzieć kiedy i na co można sobie pozwolić. Jeśli chodzi o takie cechy bramkarskie, to miałem dobry refleks, a to się wiązało z grą na linii, na piątce. Byłem zwinny. Nazywali mnie tu przecież w Wałbrzychu “czarna pantera”. Raz, że grałem na czarno, a dwa, że się wyskakiwało czasami wysoko. Słabszą miałem grę na przedpolu. Ale jak wychodziłem to już musiałem łapać. Raczej nie piąstkowałem, a większość chwytałem. Jak ja nieraz widzę, że bramkarz piąstkuje pod nogi przeciwnika… To przecież nie jest żadna obrona, to jest tak jak samobójcza bramka.
– Ale ogólnie chyba nie najgorszych mamy bramkarzy.
– Trudno mi powiedzieć, bo niby coś tam jest, ale 90% z Warszawy, więc nie wiem, może tam jest dobre szkolenie, ale gdzie indziej, to chyba średnio. Teraz ten Sandomierski wyjechał z Białegostoku, ale chyba kariery tam w Belgii nie robi. Więc zdarza się spoza Warszawy, ale to rzadko. O, wczoraj w telewizorze widziałem tego młodego Szczęsnego. Miał chyba szesnaście lat jak wyjechał za granicę. Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby wyjechać sobie w takim wieku. Teraz się wszystko zmieniło.
– Szczęsny to dobry bramkarz na Euro 2012? Czy lepiej byłoby wziąć kogoś innego?
– Według mnie Boruc byłby lepszy. Jeśli chodzi o rutynę, o spokój, to na pewno ma przewagę, a to będą takie mecze, że doświadczenie się przyda. No, ale jakby nie było, to ten Szczęsny też jest w miarę ograny, bo nie gra tam przeciwko byle komu. To raz, a dwa, że ma z kim grać. Ma czterech obrońców z prawdziwego zdarzenia, a w reprezentacji? Widzieliśmy co się dzieje. My obrony w kadrze w ogóle nie mamy. Może ten Paszczyk, czy Piszczyk, czy jak mu tam, to się jeszcze nadaje, ale reszty nie ma. Trzech obrońców trzeba szukać. Zobaczy pan, że selekcjoner jeszcze teraz będzie szukał stoperów. Nie wierzę, że ma dwóch pewnych środkowych obrońców. Ten cały Smuda jakoś mi się nie bardzo podoba. Nie widzę u niego żadnych plusów. Poza tym, co to za wielkie zadanie, wyjść z grupy? Lepszej grupy już nie można było mieć, ale wcale nie jestem pewny, że z niej wyjdziemy. Bo kim? Lewandowski, dobrze, zgadzam się, bardzo dobry zawodnik. Tylko, że on u nas tak nie gra jak w Borussii. Tam ma z kim grać, a tu odda kolegom piłkę i oni nie wiedzą co zrobić. Jakby on jeszcze tego Błaszczykowskiego nie miał, to by nie był już ten sam Lewandowski. A niech mu się coś stanie? Co wtedy? Nie mamy kim grać i taka jest prawda. Za moich czasów w takich zawodnikach można było przebierać. Wtedy był niesamowity wysyp. To wszystko byli ludzie z roczników ’40,’41,’42,’43,’45,’46, a potem to wszystko szło na dół, bo czym byli starsi, tym było gorzej. I 80% to byli ludzie ze Śląska. Brychcze, Pole, Liberdy i ci wszyscy. Tylko, że tam na każdym podwórku się grało. Kawałek jakiegoś placyku i mecz na dwie bramki. Później to już chyba tylko jeden Boniek wyskoczył i na tym był koniec.