Reklama

Steph Curry, czyli lider rewolucji. Rekord NBA jest jego

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

15 grudnia 2021, 15:32 • 9 min czytania 22 komentarzy

Stephen Curry stał się liderem rewolucji. Zmienił koszykówkę. Rzut za trzy jest z nami od kilkudziesięciu lat, ale to dopiero Amerykanin – mimo że miał swoich poprzedników – pokazał, jak wartościową może być on bronią. Dzisiaj w nocy nastąpiła koronacja Stepha – żaden zawodnik w historii NBA nie trafił więcej trójek od niego.

Steph Curry, czyli lider rewolucji. Rekord NBA jest jego

To musiało w końcu nastąpić. Koszykarz Golden State Warriors wyprzedził Raya Allena w tabeli wszech czasów, który zakończył karierę mając na koncie 2973 trafionych rzutów za trzy. O tym, że wkrótce zostanie połknięty, wiedzieliśmy jednak już przed sezonem.

Po spotkaniu z Orlando Magic, 6 grudnia, Curry’emu do Allena brakowało 16 trójek. Zaczęto się wtedy zastanawiać, czy nie prześcignie go… w kolejnym meczu. Mimo tego, że przecież rekord NBA, jeśli chodzi o trójki w pojedynczym występie, wynosi 14. Ostatecznie tak zaszaleć mu się nie udało – przeciwko Portland Trail Blazers trafił zza łuku 6 razy. Czyli dalej potrzebował 10 trójek.

– Fakt, że ostatnio patrzyliśmy, czy nie trafi 16 razy za trzy w jednym meczu, pokazuje, jak niesamowity jest ten gość. Jeśli jest jeden koszykarz w historii NBA, który może trafić 16 trójek, to jest to Steph Curry – mówił potem LeBron James.

Misja trwała jednak dalej, nieuniknione wciąż się przeciągało. Kolejnym zespołem w kalendarzu Warriors, a więc też Curry’ego, była Philadelphia 76ers. Zespół na tyle mocny, że rozbicie go rzutami za trzy, stanowiło wyzwanie. Szczególnie że żadna ekipa nie chciała być tą, która przejdzie do historii. Jako bohater co najwyżej trzecioplanowy.

Reklama

Curry’emu postanowili przeszkodzić Joel Embiid oraz Matisse Thybulle. Pierwszy pełnił rolę lidera, ale drugi wykonał większość roboty. Podczas meczu z Warriors zablokował rzut Stephena… dwa razy, co nie zdarzyło się nikomu nigdy wcześniej. Dał takie show w obronie, że dwukrotny MVP ligi trafił zza łuku zaledwie trzykrotnie. – To nie był sekret, że Curry idzie po rekord. Joel i ja gadaliśmy podczas rozgrzewki i on powiedział, że nie pozwolimy, aby go pobił na naszym parkiecie – opowiadał Australijczyk.

Rekord został raz jeszcze odłożony. Stephen mógł się z nim rozprawić w poniedziałek, kiedy mierzył się z Indiana Pacers, ale może dobrze, że tego nie zrobił. Bo gdzie najlepiej przejść do historii? W Madison Square Garden.

Rewolucja

To hala, na której mecze rozgrywają New York Knicks, ale która niejednokrotnie bardziej sprzyjała gościom. To tam sygnał, że wrócił do koszykówki na dobre, dał Michael Jordan, kiedy w 1995 roku zdobył 55 oczek. To tam w 2008 roku 50 punktów rzucał LeBron James, a rok później 61 punktów Kobe Bryant. To w Nowym Jorku najlepszą zdobycz w karierze (też 61) upolował James Harden.

Ale Madison Square Garden można uznać również za miejsce, w którym światu objawił się Steph Curry. Co prawda znaliśmy go wcześniej. Był synem Della Curry’ego, który raczej nie zrobi większej kariery. Potem był świetnym graczem na uczelni, który raczej nie trafi do NBA. Był też zawodnikiem NBA, który raczej nie zostanie gwiazdą. Pod koniec lutego 2013 roku stało się jednak jasne, że i w tym zdaniu należy wykreślić “nie”.

Możemy posłużyć się cyferkami. Curry zdobył wówczas 54 punkty, trafiając 11 z 13 rzutów za trzy. Miał też 6 zbiórek, 7 asyst oraz 3 przechwyty. Liczyły się jednak pojedyncze momenty oraz wrażenie, jakie po sobie pozostawił. – Nic nie dało się na niego zrobić – mówił brutalnie szczery Carmelo Anthony.

Pierwszą trójkę trafił w drugiej kwarcie. Niedługo potem dołożył następną. A tuż przed tym, kiedy zaliczył trzecią, zobaczyliśmy obrazek, który obecnie nie szokuje, ale wtedy był jakby z innego świata. Steph biegł w kontrze i mógł próbować wejść pod kosz, ale zatrzymał się przed trzypunktową linią. Wyskoczył, rzucił, trafił.

Reklama

Trenerzy nazwaliby to złym zagraniem, a młodzi adepci koszykówki nieraz dostaliby za nie w łeb. Takich rzeczy się nie robi – nie rzucasz za trzy w kontrze, kiedy możesz zaatakować obręcz i zaliczyć łatwe punkty. Choć inaczej – nie robiło. Bo Stephen Curry zmienił to, jak patrzymy na koszykówkę.

Rzut za trzy wprowadzono do NBA w 1979 roku. Początkowo najbardziej przypadł do gustu Brianowi Taylorowi­­­­, który decydował się na niego średnio trzy razy w meczu (ze skutecznością 37.7%). Z czasem w najlepszej lidze świata pojawili się specjaliści od trójek, a potem nawet, nieliczne, gwiazdy, dla których próba zza łuku była najmocniejszą bronią w arsenale. Wymienić należało przede wszystkim Reggiego Millera oraz Raya Allena.

Na początku XXI wieku każda ekipa w NBA wiedziała, że musi rzucać za trzy. I mieć ludzi, którzy potrafią to robić. Nikt jednak wówczas nie powiedziałby, że zawodnik jak Steph Curry… w ogóle ma prawo istnieć. A nawet, jakby ktoś przewidział narodziny podobnego gracza, nie uwierzyłby, że odniesie wielki sukces. Bo przyjęło się, że to defensywą zdobywa się tytuły. Bo jak oznajmił swego czasu Charles Barkley – drużyna, która tylko rzuca, nie może wygrać mistrzostwa.

Steph Curry złamał te stereotypy. Kiedy jego Warriors weszli w 2015 roku na szczyt NBA, byli najlepiej rzucającym zespołem w lidze, który zdobywał też najwięcej punktów na mecz. I choć w obronie nie odstawali, wszyscy wiedzieli, co czyni ich wyjątkowymi. Fragmenty meczów, w których Curry stawał się do nie zatrzymania.

Curry był rewolucją, powodem, dla którego w NBA zaczęto z roku na rok coraz częściej rzucać za trzy, ale nie stanowił jedynego impulsu. Wtrąciła się też… matematyka, czy też bardziej analityczne podejście do koszykówki. W telegraficznym skrócie – jeśli trafienie 34 trójek z 100 oddanych daje lepszy rezultat niż trafienie 50 ze 100 rzutów za dwa, to czemu decydować się na to drugie? W oczach mądrych głów – należało ograniczyć przede wszystkim próby z tak zwanego półdystansu (kilka metrów od kosza), zastępując je trójkami, i właśnie w tym kierunku zaczęły iść zespoły nie tylko w najlepszej lidze świata, ale na całym świecie.

W obecnej NBA ponad 1/3 rzutów większości drużyn to rzuty za trzy (w ostatnim sezonie w tę statystykę nie wpisali się tylko San Antonio Spurs oraz Washington Wizards, ale i oni przekroczyli 30%). Istnieje też pełno graczy, którzy trafiają przynajmniej dwie trójki na mecz, bywają też tacy, którzy łamią barierę trzech, a nawet czterech. Steph Curry nie stworzył jednak modelu koszykarza, który zaczęto odwzorowywać. Są zawodnicy podobni, ale on był i jest wyjątkowy.

Ciekawie ujął to “The Wall Street Journal”: Steph wszedł na poziom Rogera Federera. Jest najpopularniejszym, najbardziej uwielbianym graczem na każdej sportowej arenie, na której się znajdzie. Bo kibice wiedzą, że mają zaszczyt go oglądać. Wiedzą, że spoglądają na zawodnika, którego wcześniej nie było i później nie będzie.

Wśród swoich

Stephowi zabraniano marzyć o NBA, bo był za mały i zbyt słaby fizycznie. Dlatego po zakończeniu edukacji w szkole średniej nie miał ofert z prestiżowych uczelni i znalazł się na peryferiach ligi akademickiej, czyli w Davidson. Fakty są jednak takie, że salony najlepszej ligi świata znał świetnie, zanim oficjalnie stał się ich częścią. Wszystko za sprawą ojca.

Rekordzista NBA urodził się w 1988 roku. W czasach, gdy większość dni przesypiał, budził się na spotkania taty, a kiedy te się kończyły, znowu zamykał oczy. Parę lat później Dell regularnie zabierał go na mecze. – Pamiętam jak przez mgłę, że byłem na meczu Hornets, kiedy miałem 3 czy 4 lata. Jako sześciolatek widziałem na żywo, jak Charlotte pokonali Boston w playoffach, a Alonzo Mourning trafił tamten rzut z linii osobistych. Mój ojciec wyrzucał wtedy piłkę z autu. Koszykówkę oglądałem zatem od zawsze – wspominał Stephen.

Syn Della robił się coraz starszy, ale jedno się nie zmieniało – wciąż bywał tam gdzie ojciec, czyli na meczach i treningach w NBA. W 1999 roku razem z Dellem oraz Rayem Allenem, kiedy obaj grali w Milwaukee Bucks, brał nawet udział w luźnych konkursach strzeleckich. Ta trójka tworzyła zespół i stawała na przeciwko innym zespołem, złożonym z graczów Bucks. Według George’a Karla, ówczesnego trenera drużyny z konferencji wschodniej – nie przegrywała nigdy.

Ray miał powiedzieć w tamtych czasach swojemu starszemu koledze z zespołu: człowieku, wiesz, kogo tu masz ze sobą? Dostrzegał wyjątkowy talent jedenastolatka, choć nie mógł przypuszczać, że za dziesięć lat będzie biegał z nim po jednym parkiecie. Ani że syn Della odbierze mu nieoficjalny tytuł najlepszego strzelca w historii NBA. A w 2021 roku także wyjątkowy rekord.

Raya Allena nie mogło zabraknąć wczoraj (czy też dziś, czasu polskiego) w Madison Square Garden. Tak samo jak Reggiego Millera, poprzedniego rekordzisty (do 2017 roku), a obecnie komentatora TNT. Obaj przed meczem uściskali się z 33-latkiem, którego kiedyś znali jako dzieciaka, szkraba panoszącego się po wielkich halach, biegającego za Dellem i jego kompanami z zespołów.

Cztery i pół minuty

Jeszcze w poniedziałek Steve Kerr, trener Warriors, żartował, że myśli, aby dać swojej gwieździe wolne. Ale tak naprawdę wiedział to, co wiedzieli wszyscy. Że podczas starcia z New York Knicks Curry wreszcie stanie się rekordzistą NBA. Brakowało mu w końcu tylko dwóch trójek. Kwestią było tylko, kiedy dokładnie wypuszczone przez niego piłki wpadną do kosza. Jak się okazało – już na samym początku spotkania, po upływie minuty i dziesięciu sekund, Steph zaliczył pierwszy rzut za trzy. A kolejny cztery i pół minuty po rozpoczęciu meczu. Zawodnicy, kibice, dziennikarze zgromadzeni w Madison Square Garden byli świadkami historii.

 

Ostatecznie Curry ukąsił Knicks na pięć trójek, a Warriors wygrali 105:96. Potem przyszła pora na dalszą celebrację wydarzenia. Koszykarz pozował do zdjęć z Allenem i Millerem, prezentując koszulkę z cyframi “2974”. Bo tyle miał na koncie, kiedy wyprzedził poprzedniego rekordzistę. Bardziej pasowałoby “2977”, bo tyle ma obecnie, choć oczywiście specjalny uniform Warriors trzeba było przygotować wcześniej. Zresztą i tak za parę tygodni rozgrywający przebiję barierę trzech tysięcy.

Rekord śrubować będzie przez wiele sezonów. Curry w karierze rozegrał 798 meczów, o ponad 502 mniej od Allena, który karierę zakończył jako czterdziestolatek. Zresztą – o ile pomiędzy tymi zawodnikami pojawiają się porównania, mówimy o innym świecie. W 2013 roku Stephen zapisał się w historii NBA jako koszykarz, który trafił najwięcej trójek podczas jednych rozgrywek. Zaliczył ich 272. Rok później poprawił ten wynik, notując 286. Aż wreszcie – w sezonie 2015/2016 załadował 402 rzuty za trzy. – On jest na innym poziomie, który stworzył dla samego siebie – mówił Allen.

https://twitter.com/KingJames/status/1470920632250638342

Richard Williams wychowywał swoje córki w wierze, że zostaną najlepszymi tenisistkami na świecie. To samo robił Lavar Ball ze swoim synami, był pewien, że prowadzi swoje pociechy do NBA. Ani Dell Curry, ani młodszy brat Stepha, Seth, nie wiedzieli jednak, jakich rzeczy dokona członek ich rodziny. – Raz na meczu w Chicago widziałem Lavara, noszącego czapkę z napisem “mówiłem wam”. Cóż, na mojej czapce byłoby “nie miałem pojęcia” – opowiadał Seth Curry.

Podobno kluczowy moment w karierze Stepha miał nastąpić w wakacje między drugą a trzecią klasą liceum. Wtedy, pod nadzorem ojca, pracował nad swoją formą rzutową. Miał wypuszczać piłkę z wyższego punktu, aby nie dać się blokować wyższym graczom. Tamta korekta dała mu dużo. Potem doszły niekończąca się praktyka, siłownia i praca na fizycznością, zrozumienie i świadomość swoich umiejętności, żeby rzucać w sytuacjach, w których nie rzuca nikt inny. Curry stawał się idolem, stał się rewolucją, bywał najlepszym koszykarzem na świecie mając mniej niż 190 cm wzrostu. Inspirował i dalej inspiruje. Teraz ma rekord, który musiał być jego.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
118
“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

22 komentarzy

Loading...