Reklama

Urodziny degenerata, czyli nawet największy talent da się koncertowo spartaczyć

redakcja

Autor:redakcja

17 lutego 2015, 10:45 • 3 min czytania 0 komentarzy

Dzisiejszy solenizant mógłby napisać instrukcję pod tytułem: jak koncertowo spieprzyć wielką karierę. Chociaż, w sumie w żadnym poprawnym podręczniku nie byłoby rozdziałów o Fawelach, kałasznikowach, narkotykach i gangach Rio de Janeiro. O alkoholu i balangach nie wspominając, bo w jego przypadku to chyba najmniej zaskakujące hobby. Do pewnego momentu droga prowadziła na szczyt, ale jak się zaczęło walić, to już absolutnie nie było czego odbudowywać. Kompletna autodestrukcja. Dziś 33. urodziny obchodzi Adriano Leite Ribeiro. Pamiętacie?

Urodziny degenerata, czyli nawet największy talent da się koncertowo spartaczyć

Historia zaczyna się tak, jak historia wielu brazylijskich piłkarzy. Ciągle ten sam model, ta sama śpiewka. Fawele, gangi, ubóstwo, kopanie piłki na brudnych ulicach, futbol jako jedyna droga do wyjścia z nędzy. Bla, bla bla… Udało mu się. Stał się milionerem, człowiekiem niewyobrażalnie bogatym. Pięć lat temu w Romie, kiedy już był nie piłkarzem, a przebierańcem, kontrakt zapewniał mu 5 milionów euro rocznej pensji. Trzyletnia umowa została rozwiązana po zaledwie kilku występach.

Iskrą, od której jego kariera spłonęła jak paczka zapałek, była śmierć ojca. Najgorszy moment. Moment krytyczny. Miał zaledwie 22 lata, gigantyczne predyspozycje i najpiękniejsze chwile dopiero przed sobą. Mógł osiągnąć wszystko, dosłownie. Niestety, życiowa tragedia wpędziła go depresję i pchnęła do nadużywania alkoholu. Z roku na rok wyglądał coraz słabiej. Pił, imprezował. Przestał prowadzić się jak zawodowy sportowiec.

– Popadłem w depresję. Ten stan potrafiłem leczyć tylko alkoholem. Byłem szczęśliwy wyłącznie wtedy, gdy piłem, a piłem codziennie i wszystko co było pod ręką – wino, whisky, piwo. Każdego dnia pojawiałem się w klubie pijany. Nie spałem ze strachu, że się spóźnię na trening. W rezultacie byłem w niedopuszczalnej dyspozycji. Odsyłano mnie do pomieszczenia, gdzie się wysypiałem. Oficjalnie natomiast mówiono, że mam problemy z mięśniami – wspominał w jednym ze szczerych wywiadów.

Reklama

Po miesiącach szarpanin i głaskania Adriano, Inter zaczął tracić cierpliwość. Coraz częściej siadał na ławce rezerwowych. W 2008 roku włączyła się charakterystyczna dla brazylijskiego piłkarza lampka ostrzegawcza – tęsknota za domem. Stąd wypożyczenie do Sao Paulo, gdzie znowu wyglądał naprawdę nieźle. Po powrocie do Mediolanu historia zaczęła się jednak od nowa. Imprezy, panienki i hektolitry napojów wyskokowych. Czuł się samotny. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Sprawiał problemy trenerom, olewał treningi. W końcu z jednego wyjazdów na kadrę nie wrócił, bo uznał, że… kończy karierę. Miarka się przebrała. Jego kontrakt został rozwiązany.

Jak było w Brazylii? A no tak jak we Włoszech, albo jeszcze gorzej. Miał tu mnóstwo kumpli, także handlarzy bronią i narkotyków. W międzyczasie zostawiła go narzeczona, co pogłębiło stany depresyjne. Balował non stop. W pewnym momencie był nawet bliski popełnienia samobójstwa. A jeszcze kilka lat wcześniej mógł wykorzystać szansę i wbić się w lukę pomiędzy odchodzącym Ronaldo, a wschodzącymi Cristiano Ronaldo i Lionelem Messim. I naprawdę miał ku temu predyspozycje. Połączenie znakomitej techniki, wzrostu i siły nie jest połączeniem oczywistym. W pewnym momencie Roman Abramowicz proponował za niego… sto milionów euro. Inter ofertę odrzucił. Adriano był specjalny. Miał dar. Dar, który – jak już wspomnieliśmy – utopił w kieliszku caipirinhi.

PRZECZYTAJ: Każdy zasługuje na osiemnastą szansę. Adriano rusza do Hawru

Niedawno na Instagramie pochwalił się płaskim brzuchem, więc niewykluczone, że za kilka tygodni podpisze kolejny kontrakt. Niestety – Inter, Roma czy nawet Flamengo już się nie nabiorą. Bliżej niż tam jest mu do Piasta Gliwice. W poważnym futbolu Adriano jest już skończony.

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...