Tydzień temu, po czwartej w tym sezonie porażce Legii w lidze, pisaliśmy, że żarty na krajowym podwórku się dla niej skończyły. Nie za bardzo więc wiemy, co nowego możemy napisać po już piątej przegranej. Piątej w ósmym meczu. Porażce całkowicie zasłużonej, bezdyskusyjnej. Lechia była dziś pod każdym względem lepsza – nie tylko piłkarsko, ale także wolicjonalnie.
Lechia Gdańsk – Legia Warszawa: goście stłamszeni
I chyba ten aspekt najbardziej powinien martwić kibiców stołecznego klubu. Coraz więcej wskazuje na to, że Legii grozi powtórzenie historii Lecha Poznań z 2010 roku. “Kolejorz” w grupie Ligi Europy potrafił wygrać z Manchesterem City i dwukrotnie zremisować z Juventusem, za to w Ekstraklasie notował rozczarowanie za rozczarowaniem. Po dziesięciu kolejkach miał na koncie raptem dziewięć punktów, a sezon ostatecznie zakończył na piątym miejscu i nawet nie wszedł do europejskich pucharów, bo przegrał finał Pucharu Polski z Legią.
Problemem tamtego Lecha było przede wszystkim mentalne pogodzenie podwórka polskiego z europejskim. Jeżeli w środku tygodnia wypruwałeś z siebie żyły, czułeś gigantyczną ekscytację i dawałeś 120 procent w starciach z największymi, to potem siłą rzeczy nie potrafiłeś z takim samym nastawieniem wyjść na GKS Bełchatów, Zagłębie Lubin czy Ruch Chorzów. Po ludzku jest to zrozumiałe, lecz na tym polega walka o najwyższe cele, żeby umieć w pewnym sensie oszukać swoją psychikę. Dzisiejsza Legia tego jak na razie nie umie. Do wszystkiego dochodzi także czysto fizyczne zmęczenie przy nieustannym graniu co trzy dni. Wyjściowe zestawienie chyba dodatkowo je spotęgowało, taki Lirim Kastrati znów wystąpił jako zmiennik.
Przeciwnicy w Ekstraklasie mobilizują się na ekipę z Łazienkowskiej tak, jak ona na Spartaka Moskwa czy Leicester, co przeważnie kończy się przełknięciem gorzkiej pigułki. “Wojskowi” dotychczas zwyciężali albo mając sporo szczęścia (inauguracja z Wisłą Płock), albo mając po prostu dużo gorszego rywala, który nawet przy odpowiednim nastawieniu w głowie, nie był w stanie zniwelować różnicy w umiejętnościach (Warta Poznań, Górnik Łęczna).
Lechia Gdańsk – Legia Warszawa: wspaniała bramka Gajosa
A tak się akurat złożyło, że Lechia nie tylko ma kim straszyć, ale intensywnie działa w niej jeszcze efekt nowości związany z przyjściem trenera Tomasza Kaczmarka. Zawodnicy biało-zielonych jednym głosem powtarzają, że mają teraz wielką radość z gry, cieszą się piłką, czują się mocni i chcą tworzyć widowiska. I przeciwko mistrzom Polski zrobili show.
Maciej Gajos strzelił pięknego gola z rzutu wolnego, a wynik do przerwy mógł być znacznie wyższy niż 1:0. Cezary Miszta dwukrotnie ratował swój zespół po strzałach Łukasza Zwolińskiego, była też poprzeczka Mario Malocy po dośrodkowaniu z rzutu rożnego. Legia w zasadzie raz była bliska szczęścia, ale Tomas Pekhart po dobrej centrze Rafy Lopesa trafił głową w… głowę wyskakującego Michała Nalepy.
Czesław Michniewicz od razu po zmianie stron dokonał aż czterech korekt w składzie. Jeszcze przed upływem godziny wyczerpał limit zmian, dokładając Luquinhasa. Nic to nie dało, absolutnie nic. Ani przez moment nie odnosiliśmy wrażenia, że Lechia zaczyna się gubić, że zaczyna tu pachnieć bramką dla gości. Dusan Kuciak czasami był zatrudniany, ale chodziło o mało groźne próby zza pola karnego, sprawdzające, czy przypadkiem nie zasnął.
Lechia Gdańsk – Legia Warszawa: fatalny Nawrocki
Lechia tymczasem zadawała kolejne ciosy, w czym mocno pomógł jej Maik Nawrocki. Bardzo chwalony w ostatnich tygodniach stoper rozegrał bez wątpienia najgorszy mecz na polskich boiskach. W pierwszej kolejności rzuca się w oczy jego katastrofalny błąd przy trzecim golu – za lekko podał, piłkę przejął Kacper Sezonienko i wyłożył ją Zwolińskiemu. Nawrocki jednak generalnie miał wyjątkowo słaby dzień. Nawet jeśli nie przegrał wszystkich pojedynków, co sugeruje SofaScore (są głosy, że to nie do końca wiarygodne statystyki), to na pewno większość. Do tego bardzo nierozważnie zachował się po uderzeniu Jarosława Kubickiego z dystansu. Wystawił nogę, trącił piłkę i przez to Miszta nie mógł już nic zrobić. Nawrocki powinien się tu zachować lepiej, to nie był klasyczny rykoszet, gdy próbujący interweniować obrońca stoi dwa metry od piłki.
Nie ma się co jednak pastwić nad jednym Nawrockim. Legia nie funkcjonowała jako zespół, a indywidualnie zawiedli praktycznie wszyscy. To, że na koniec Pekhart wykorzystał rzut karny podyktowany za faul Nalepy na nim samym, to naprawdę marne pocieszenie.
W Lechii dla odmiany nie było słabych punktów, każdy zasłużył przynajmniej na notę wyjściową. Trener Kaczmarek z każdym kolejnym tygodniem rozpędza swoją drużynę. Pytanie, gdzie jest granica tego entuzjazmu, bo gdzieś musi być. Na razie jednak poprzestańmy na tym, że świetnie się tę Lechię oglądało. W nagrodę wskoczyła na pozycję wicelidera.
Nawet jeśli Legia wygrałaby zaległe mecze z Zagłębiem Lubin i Termaliką, miałaby dziś sześć punktów straty do Lecha. Inna sprawa, że nie widzimy żadnego powodu, aby od razu założyć, że te dwa zwycięstwa odniesie. Jakby tego było mało, po przerwie reprezentacyjnej podopiecznych Michniewicza czeka konfrontacja z rozpędzonym Lechem. Jak to pogodzić z Ligą Europy? Nie można jej przecież tak po prostu odpuścić, skoro po dwóch kolejkach prowadzi się w arcytrudnej grupie. Nie można również dalej przegrywać w Ekstraklasie, bo za chwilę sytuacja zrobi się dramatyczna i jedyną nadzieję na uratowanie sezonu będzie triumf w Pucharze Polski. Sztab szkoleniowy Legii tak twardego orzecha do zgryzienia chyba jeszcze w swojej karierze nie dostał.
Fot.