Napisałem ostatnio, że po zwycięstwie w Moskwie Legia musi walczyć o awans z tej grupy Ligi Europy, więc teraz trudno, żebym zmienił zdanie, skoro ograła jeszcze Leicester. No, jest to jakiś powiew normalności – mistrz Polski wchodzi do grupy LE, jest tam drużyną znaczącą, nie dostaje od wszystkich w łeb. Wiadomo, Liga Mistrzów to za wysokie progi, ale pięterko niżej – trzeba grać porządnie, szanujmy się. Brawo, że Legia to robi.
Choć szczerze mówiąc na początku tego spotkania miałem wątpliwości, czy Michniewicz nie przesadził z defensywnym nastawieniem. Był taki moment, że Emreli musiał się wracać na linię środkową i tracił tam piłkę, a umówmy się – nawet gdyby nie tracił, nie jest to Messi, więc nie pobiegnie od środka i nie strzeli gola.
Natomiast później zaczęło to wyglądać inaczej, lepiej, bo Emreli musiał się utrzymać przy piłce w okolicach szesnastki, a że jest Emrelim, to potrafił to zrobić i załadował idealnie.
W drugiej połowie – jasne, defensywka, czasem rozpaczliwa, ale jak ktoś myśli, że polski klub będzie trzymał piłkę z Leicester, to się pozamieniał na głowy z inną częścią ciała. Co fajne – nawet rezerwowi nie zrobili znaczącej różnicy, a przecież weszli lepsi piłkarze, bo ten Hall to nie wiem czy z Kupczakiem by wygrał walkę o środek pola w Warcie. Z tego co widzę to nawet nie ma zdjęcia na Transfermarkcie i nie jest to niedopatrzenie.
Sześć punktów, dwa mecze. Wygląda to nieźle, natomiast wciąż nie bardzo dobrze, szczególnie przy zwycięstwie Spartaka. Wciąż cztery razy w łeb nie będzie żadną sensacją – coś jak u Sheriffa w Lidze Mistrzów. Ale dwa-trzy oczka mogą już załatwić sprawę wiosny.
I to już będzie dla Legii bardzo ważne, bo najgorszym scenariuszem byłby chyba ten, gdyby te dwa zwycięstwa nic nie dały. To znaczy – finansowo, jasne, fajna sprawa dla Mioduskiego, ale mi chodzi o kwestie sportowe. W obu meczach Legia musiała się wypompować, nie jest przyzwyczajona do takiego tempa, bo Ekstraklasa przy tym to jest kopanie balona na grillu u wujka Staszka. Inaczej mówiąc: w Lidze Europy trzeba zapierdalać.
No i teraz chciałbym uniknąć w sytuacji, w której będziemy mówić za rok: a pamiętacie, jak Legia ograła Leicester albo Spartaka? To były czasy… Mówmy o tym, tyle żeby za tym poszło coś dalej – wyjście z grupy Ligi Europy albo przejście do Ligi Konferencji i ciekawa przygoda na wiosnę.
Ile czekamy na zespół, który rzeczywiście będzie coś znaczył w europejskich pucharach? Bo tam poważne granie zaczyna się nieco później, nas zazwyczaj nie wpuszczają do przedpokoju, a jak już się jednak doczłapiemy, to nie ściągamy butów i trzeba spadać. Chodzi o to, żeby te zwycięstwa nie były jakimiś ciekawostkami, tylko podstawą do świetnej historii. To przecież jest cholernie wielki wstyd, że nie potrafimy wygrać dwumeczu na wiosnę od sami wiecie kiedy.
Ktoś powie – pompujesz balonik. Przecież im, cholera, nie każę grać w finale, a jeśli dla kogoś pompowaniem balonika jest nadzieja na zostanie w pucharach choćby do marca, cóż, gratuluję.
No i ponadto pozostaje kwestia ligi. Jeśli Legia zostanie z tymi dwoma zwycięstwami, a jednak nie pójdzie dalej w Europie i jeszcze ucieknie jej Ekstraklasa, radość z tych wygranych przeminie. A przecież byłoby szkoda. Tylko że już widać, że łatwo nie będzie, bo była przegrana z Rakowem, a i Górnik Łęczna, gdyby miał piłkarza, a nie Baranowskiego, nie straciłby tylu goli.
Dlatego – cytując klasyka – jeszcze nie czas na lizanie się po jajach. Dwa kroki zrobione. Czekamy na następne. Stać was na to.
WOJCIECH KOWALCZYK