Trupie czachy. Wszędzie czarne flagi z charakterystycznymi trupimi czachami na czarnym tle. W barach, w sklepach, na targu. Można dostrzec je nawet na niektórych balkonach lub w pojedynczych oknach. Bary wypełnione mieszanką rockowców, punków i robotników, z których spora część może pochwalić się tatuażami w stylu Arka Malarza. Nie jest to początek filmu gangsterskiego, a wierny opis otoczenia, do którego będzie musiał przyzwyczaić się Waldemar Sobota. Drugoligowe St. Pauli jest bowiem klubem pod wieloma względami szczególnym i wyjątkowym. Jednym z niewielu (jedynym?), w którym kibice są znani bardziej, niż piłkarze.
Trupia czaszka w ich mniemaniu nie jest znakiem przemocy czy terroru. Wręcz przeciwnie. Jak tłumaczą fani – to symbol walki biednych z bogatymi. Takimi jak Bayern Monachium. W oczach radykalnych kibiców St. Pauli – skomercjalizowanymi szujami, do których nie wypada mieć choćby odrobiny szacunku.
Kiedy w 2010 roku awansowali do Bundesligi, siłą rzeczy potrzebna była zmiana podejścia. Na stadionie pojawiły się loże biznesowe i wydzielone miejsca dla VIP-ów, sponsorowane przez jeden z barów ze striptizem. To z kolei, jak można się domyślić, nie spodobało się kibicom. Zaczęły się zakrojone na szeroką skalę protesty. Właściciel nie miał wyjścia. Umowa z lokalem została rozwiązana. Władza kibiców St. Pauli i ich wpływ na kształt klubu jest ogromny. Kiedyś na przykład pracowano nad sprzedażą praw do nazwy stadionu, ale fani postawili weto i transakcję zablokowali. Pieniądze, kapitał, obroty, szeroko pojęty biznes, komercja. Dla tego wszystkiego po ciemniejszej stronie Hamburga po prostu nie ma miejsca, co – jak nietrudno się domyślić – od zawsze odbijało się na klubowych finansach.
Historia najbardziej lewicowego klubu na świecie zaczęła się w 1980 roku, kiedy St. Pauli grało w niższych ligach. Po drugiej stronie karuzeli był miejscowy rywal, Hamburger SV, którego komercja i przepych raziły grupkę zbuntowanych, młodych ludzi. Anarchiści, prostytutki i punkowi studenci zaczęli zbierać się na meczach lokalnego rywala. Na dobry początek uformowała się grupka 60 osób. Siadali na trybunach i jako pierwsi w Europie zaszczepiali na stadionach antyrasistowskie hasła. A warto dodać, że były to czasy, kiedy piłka była wylęgarnią przemocy i rasizmu. Przyciągnął ich nie tyle futbol, co perspektywa współtworzenia nowego nurtu. Piłka tak naprawdę była tylko narzędziem i pośrednikiem, a mecze czymś w stylu przyjemnego dodatku.
Niektórzy, kompletnie dla zabawy, nosili ze sobą właśnie flagi z trupimi czaszkami. Z czasem grono kibicowskich hipsterów rosło w siłę. Czarna, nawiązująca do piratów chorągiew, przyjęła się jako motyw przewodni. Do wesołego grona sympatyzujących z St. Pauli dołączali kibice innych klubów, zmęczeni ich faszyzmem i rozwijającą się komercją. Dziś, ponad trzydzieści lat od powstania, mają 11 milionów zadeklarowanych fanów i ponad 500 klubów kibica. Sukcesy na boisku? Brak.
– Jesteśmy jak piraci walczący o prawa biednych przeciwko bogatym, takim jak Real, Bayern i cała reszta – mówi szef kibiców. Kibiców klubu nazywanego “Burdelem Bundesligi”. Klubu, którego piłkarze na murawę zawsze wychodzą przy utworze ACDC – “Hells Bells”. Kiedy z kolei pada bramka, z głośników leci “Song 2” zespołu Blur. Klimat, przy trybunach prawie zawsze wypełnionych w stu procentach, jest więc unikalny. Czarne flagi powiewają nawet w narożnikach boiska.
Kilka lat temu stadion St. Pauli odwiedził angielski kibic. Na głośny doping, symbole i specyficzną atmosferę był przygotowany. Zaskoczył go natomiast jeden ze stewardów.
– Masz jakieś race, świece dymne?
– Nie, nie. Oczywiście, że nie.
– Nawet zimnych ogni? Nic?
– Absolutnie.
– To co ty tu robisz?
Rok 2002 był jednym z najciemniejszych w ich historii. Z hukiem zlecieli z Bundesligi, wygrywając zaledwie cztery spotkania przez cały sezon. Wtedy antykomercjalne credo najpoważniej odbiło się na finansach. Klub umierał. Piłkarze odchodzili, kasa była pusta. Kibice zadawali sobie pytanie – jak zachować wierność ideologii, jednocześnie utrzymując status profesjonalnego klubu i grając na wysokim poziomie?
Złoty środek znalazł Corny Littmann. Niemiecki przedsiębiorca, artysta, właściciel teatru i – co najważniejsze – zadeklarowany gej. Był pierwszym homoseksualistą, który rządził europejskim klubem. Gdzieś indziej spotkałoby się to z oburzeniem, obelgami. W niektórych środowiskach kibice wywieźliby go z miasta na furmance z gnojem. Nie w St. Pauli. Fani innych niemieckich drużyn oczywiście podchwycili temat. Przy każdej nadarzającej się okazji przypominali, że właścicielem hamburskiego klubu jest “łysy pedał”. Co robili kibice St. Pauli? Jak zawsze na opak – wymachiwali setkami, jeśli nie tysiącami tęczowych balonów i flag.
Nowy właściciela – oprócz tego, że był gejem – wyróżniała przedsiębiorczość i pomysłowość. By dźwignąć klub z finansowego bagna, zrobiono szeroko zakrojoną akcję ze sprzedażą koszulek. W przedsięwzięciu pomogła armia wolontariuszy. Ostatecznie rozeszła się kosmiczna liczba 120 tysięcy meczówek. Z czasem St. Pauli znów nabrało kolorów. Przeprowadzono remont stadionu. W setną rocznicę istnienia, kiedy klub awansował do Bundesligi, Littmann – jako artysta – uznał dzieło za ostatecznie zakończone i zrezygnował ze swojej funkcji.
Częścią hipisowskiego stylu życia kibiców St. Pauli jest też pomoc słabszym i w jakimś stopniu pokrzywdzonym. Raz na jakiś czas organizują pewną akcję. Zapraszają kilku ubiegających się o niemiecki azyl uchodźców. Fundują wszystko, na co mają ochotę. W 2006 roku, jako alternatywę dla tych właściwych, zorganizowali natomiast własne mistrzostwa świata dla drużyn, które nie mogły reprezentować swoich krajów. Tybet, Grenlandia czy Północny Cypr. Cel był prosty. Chciano, by chociaż raz w życiu poczuli co to znaczy grać pod własną flagą.
Skrajnym przypadkiem jest natomiast były bramkarz St. Pauli, Volker Ippig, dla którego głoszona przez klub ideologia była ważniejsza, niż kariera czy pieniądze. W latach 80-tych poprosił klub o roczny urlop i wyjechał do Nikaragui, która właśnie – po ponad czterdziestu latach dyktatury – odzyskała niepodległość. Przez pół roku pomagał przy budowie szpitala. Dziś jest jednym z tysięcy robotników w hamburskim porcie.
Dzielnica czerwonych latarni. Wszędzie czarne flagi z trupimi czaszkami i tysiące wytatuowanych kibiców, którzy mimo niebywałego naporu środowiska, funkcjonują w świecie wielkiej piłki bez poddawania się wszechotaczającej komercji. Nowy klub Waldemara Soboty to jedyny w swoim rodzaju piłkarski skansen, dla którego wartości są ważniejsze od zwycięstw. Jest jak niezatapialny, piracki okręt.
– Hamburg kupuje piłkarzy tanio i sprzedaje drogo. Nie rozumiemy jak można identyfikować się z klubem, który działa jak sklep. Spadniemy, nie spadniemy. To bez znaczenia. St. Pauli to styl życia. Nie jesteśmy klubem, który chce robić pieniądze. My po prostu kochamy piłkę.
PIOTR BORKOWSKI