To właśnie na takie okoliczności jak mecz Warty z Pogonią powstało słowo „frajerstwo”. Pogoń zrobiła coś… absolutnie niebywałego. Coś, co nie mieści się w głowie. Jeśli ktoś chciałby rozwikłać zagadkę, dlaczego Pogoń nie wykorzystuje swojego potencjału w stu procentach, wystarczy obejrzeć to spotkanie. Bo jak w soczewce pokazało ono największy problem Pogoni.
I sami nie wiemy, jak go zdefiniować. Nieskuteczność? To słowo przychodzi na myśl jako pierwsze, ale mamy wrażenie, że problem jest trochę szerszy niż niewykorzystywanie okazji. Powiedzielibyśmy bardziej, że to nieumiejętność przełożenia przewagi na konkrety. Bo ile razy było tak, że „Portowcy” okazywali się lepszą ekipą, ale nie tworzyli sytuacji? No, wiele razy. Dzisiaj akurat sytuacje były i trzeba było po prostu zamknąć ten mecz.
Nie da się w nieskończoność dowozić do końca wyniku 1:0, zwłaszcza w lidze, w której tak często padają bramki – przepraszamy za wyrażenie – z gówna. Bo gol Warty właśnie taką bramką z gówna był. Grzesik wyrzucił aut, piłka odbiła się od ziemi w polu karnym i wylądowała na głowie Ivanova (piłkarz meczu – bez dwóch zdań). Pogoń po prostu patrzyła (znacznie więcej mógł zrobić kryjący Fina Stolarski), jak w niepozornej sytuacji Warta odbiera im wszystko, na co próbowali zapracować. Próbowali, bo ten mecz trzeba było zamknąć co najmniej kilka razy.
Losy ułożyły się dla „Portowców” idealnie. Nie minęło dziesięć minut, a Warta a) traciła już jedną bramkę, b) grała w dziesiątkę bez swojego lidera, Łukasza Trałki. Było tak – Kucharczyk posłał przeciągniętą wrzutkę (mecz pokazał, że było ich w jego wykonaniu od groma) i wydawało się, że nic z tej akcji już nie będzie. Mata dogonił jednak piłkę, poszedł do prawej nogi, co zaskoczyło Grzesika, wrzucił, a obdarzony niepozornym wzrostem Zahović dał radę uciec spod krycia defensywy Warty (Kiełbie, co ty robiłeś w tej sytuacji?). Piłka odbiła się od słupka, Kozłowski mógł dobijać do pustaka, ale zatrzymał go Łukasz Trałka. Łapał za rękę, za koszulkę, powalał na glebę – no, sprawa jest oczywista. Lider Warty obejrzał przez to swoją pierwszą czerwoną kartkę… w całej karierze. A karnego na gola pewnie zamienił Drygas.
Pogoni grało się łatwiej. Styl Kosty Runjaicia polega na jak największym zdominowaniu przeciwnika, więc siłą rzeczy grając przeciwko osłabionej Warcie, która raczej chowa się na własnej połowie, „Portowcy” cisnęli rywala jeszcze bardziej niż zwykle. I jeszcze do przerwy stworzyli sobie kilka sytuacji.
Po rzucie rożnym strzelał Kozłowski, piłka odbiła się od obrońcy i trafiła do Zecha, lecz ten kopnął w bramkarza. Drygas zagrał świetne podanie do Zahovicia, który miał kłopot z przyjęciem piłki (ta mu odskoczyła, gdyby nie to, miałby setkę). W innej sytuacji wychodzący sam na sam Zahović został sfaulowany przez Ivanova. Najlepsza okazja była chwilę przed przerwą – kontra 3 na 1, Drygas dobrze wszystko rozprowadził, tyle że w kluczowym momencie, gdy trzeba było finalizować, piłka wylądowała pod nogami Dąbrowskiego. Tego samego, który nie strzelił gola w lidze od ponad sześciu tysięcy minut. Efekt był taki, że pomocnik źle przyjął futbolówkę i zapisał się w protokole meczowym, ale nie golem, a żółtą kartką. Zamiast strzału wykonał wślizg w Adriana Lisa.
No, już przed przerwą powinno być jakieś 2:0. Warta nie stworzyła sobie nic, często miała problem nawet z wyjściem z własnej połowy, bo „Portowcy” bardzo szybko odbierali jej piłkę. Trener Tworek zareagował już w 36. minucie dwoma zmianami – za Kiełba i Corryna weszli Matuszewski i Zrelak. Co symptomatyczne – szkoleniowiec Warty nie łatał tymi roszadami luki po Łukaszu Trałce. Gdzie indziej diagnozował problem – wymienił całą lewą stronę.
Po zmianie stron mecz wyglądał podobnie. I znów – kilka ciekawych okazji stworzyła sobie Pogoń. Najlepszą miał Kozłowski. Goście ścisnęli wysokim pressingiem, Lis zgłupiał i podał do stojącego pod polem karnym młodzieżowca. Ten wziął odpowiedzialność na siebie – pognał w kierunku bramki, zrobił zwód i strzelił w kierunku dłuższego słupka. Piłka minęła bezradnego Lisa, lecz na jej drodze stanął spieszący z asekuracją Ivanov. Interwencja meczu? Bez dwóch zdań. A pewnie nawet i interwencja kolejki.
Była główka aktywnego dziś Drygasa, która wylądowała w rękawicach bramkarza. Był błąd Kupczaka, który wypuścił Kucharczyka na wolne pole, lecz ten posłał strzał w maliny. Była inna sytuacja Kucharczyka, gdy dostał podanie od Kurzawy, ale znów kopnął w absurdalny sposób. Było niecelne uderzenie Parzyszka po rogu. Była wymarzona sytuacja dla Kurzawy, który zszedł z prawej do lewej, okiwał przy tym Matuszewskiego, ale źle pocelował. Wreszcie – była nieuznana bramka Gorgona (już przy 1:1), który główkował będąc na pozycji spalonej. Na nic się to „Portowcom” zdało.
Gdyby w piłce przyznawano noty za styl, ekipa ze Szczecina zdeklasowałaby dziś Wartę. Ale w piłce chyba nie o to chodzi. A o co? O strzelanie bramek. Wybaczcie ten frazes, ale dokładnie takie hasło powinno zawisnąć w szatni „Portowców”. W PIŁCE TRZEBA STRZELAĆ BRAMKI.
Niewiele pozytywów piszemy o Warcie, bo w normalnych okolicznościach powinna ten mecz przegrać. Oczywiście, źle się to wszystko ułożyło, jedynym celem podopiecznych Tworka było przetrwanie. Dzięki bramce Ivanova wycisnęli z tego spotkania absolutne maksimum, pisząc tym samym kolejną niewiarygodną historię. Przecież poznaniacy oddali tylko jeden celny strzał, a wliczając te niecelne – ledwie pięć. Ich problemem nie było nawet to, że nie potrafili sklecić jakiejś sensownej akcji pod bramką rywala. Oni w tych rejonach bywali po prostu od wielkiego dzwonu. W jakoś nie dziwimy się, że takie spotkanie przypadło akurat na Wartę. Nie ma w naszej lidze drużyny, która mając tak niewiele, potrafi osiągnąć tak dużo.
I za to ogromny szacunek.