Pismo powoli odchodzi w zapomnienie – słychać nieprzerwanie od kilkunastu, a może i kilkudziesięciu lat. I faktycznie, to widać wokół nas – lepiej sprzedają się youtube’owe programy niż najwybitniejsze reportaże malowane słowem, lepiej monetyzują się instagramowe zdjęcia niż pogłębione pisemne opracowania, wreszcie prędzej znajdziemy siebie nawzajem w kinie niż pośród przykurzonych regałów w bibliotece. Ale czy to na pewno oznacza, że przestaliśmy czytać? Nie mam na poparcie swojej tezy żadnych badań, zresztą nie wiem, czy miałyby one jakikolwiek sens, ale moim zdaniem: czytamy akurat więcej i więcej.
Wystarczy krótki spacer po parku, by zobaczyć, że każdy czyta. Czasem tweety. Czasem facebookowe flejmy rozbite na kilkadziesiąt postów szczelnie zapełnionych wulgaryzmami. Czasem ckliwe motywacyjne opisy pod fotkami na Insta, czasem teksty o nowej partnerce Michała Wiśniewskiego. Gdy już wszystko przeczytamy, to zamykamy przeglądarkę czy tam aplikację twitterową i otwieramy smsy. Albo messendżera. I dalej literki przelatują nam przed oczami. Wiem, że to jest najwyższy stopień świętokradztwa, ale technicznie rzecz ujmując nastolatka, która właśnie omawia z przyjaciółką na fejsie swoją wczorajszą randkę przeczyta pewnie przez kilkanaście minut tyle zdań, co ja podczas lektury magazynu “To My Kibice” podczas swojego comiesięcznego rytuału. I tyle, co uczeń ślęczący nad książką do historii. I tyle, co jego ojciec zaczytany w Piotrze Zychowiczu. I tyle co profesor zakopany pozycjami, z których miałbym szansę zrozumieć co najwyżej bibliografię.
Nie zamierzam oczywiście przekonywać, że to bardzo dobrze, że literaturę zastąpiliśmy gównoburzami w socjalach, książki artykułami z “pstrokate-mysli.pl”, fachowe pozycje opisami na Instagramie. Ale jednak – ludzie coś tam czytają, z dużym naciskiem na “coś tam”.
Poruszam ten temat w związku z alarmującymi danymi dotyczącymi oglądalności spotkań Euro 2020.
Otóż według nich ludzie oglądają mniej piłki. Nie są to spadki tak wielkie jak te, z którymi mierzy się chociażby NBA (w USA wielka debata, jak to się stało, że finał Euro był oglądany chętniej niż finały NBA), ale są to spadki zauważalne. Odczuwalne. Gdy zamiast 10 milionów ludzi mecz ogląda siedem, to znaczy, że potencjalni reklamodawcy zamiast do dziesięciu konsumentów docierają do siedmiu. I co za tym idzie – zamiast 10 złotych za reklamę woleliby zapłacić siedem. A wówczas klub zamiast kupić dziesięciu piłkarzy, kupi tylko siedmiu. I tak dalej, do spodu tej piramidy, którą wszyscy w środowisku budujemy. Przynajmniej tak to chcą widzieć ludzie, którzy biją w tarabany, którzy ostrzegają i przestrzegają, że płyniemy wszyscy na niechybne spotkanie z górą lodową. Tę optykę przyjmuje chociażby Florentino Perez, omawialiśmy to sobie bardzo dokładnie w okresie wielkiej walki o to, czy lepsza jest Superliga tylko dla najbogatszych i najpotężniejszych czyli Liga Mistrzów tylko dla najbogatszych i najpotężniejszych.
Ale moim zdaniem to trochę jak z tym czytaniem. I równie problematycznym czynnikiem mierzącym zainteresowanie światem filmu, jakim jest box office. Czy naprawdę jesteśmy w stanie oszacować straty świata piłkarskiego na podstawie tego, ile telewizyjnych odbiorników było ustawionych na kanale transmitującym spotkanie Euro 2020? Czy nie jest to trochę tak, jak ocenianie kondycji filmu na podstawie box office, z pominięciem rozwoju platform streamingowych czy nawet przeniesieniem części gwiazd kinematografii ze srebrnego ekranu na ten mniejszy, zasilany milionami od Netflixa czy HBO?
Mam wrażenie, że futbol jest tak samo globalny, jak przed trzema laty, że jest tak samo rozwijającym się biznesem, jak 36 miesięcy temu. Ba, może jest nawet coraz bardziej przystępny, bo idole są już nie tylko w telewizji, prasie, radiu, na Facebooku, Instagramie i Twitterze, ale również na Tik-Toku. A zaraz powstanie coś jeszcze nowszego i oni już się na tej platformie zameldują, już będą tam czekać na zainteresowanie kibiców piłkarskich. No właśnie – kibic piłkarski. Sympatyk futbolu. Wszystkim nam zależy na tym, by futbolem interesowało się jak najwięcej ludzi, by mecze zbierały jak największą publiczność na stadionach oraz przed telewizorami – nam, dziennikarzom, zależy też na tym, by po udanym spotkaniu każdy zapragnął przeczytać coś o bohaterach z murawy, a może i wysłuchać rozmowy na temat tego widowiska.
Ale czy jedynym czynnikiem, który mierzy liczbę istniejących w danym momencie sympatyków futbolu jest miernik oglądalności? Muszę przyznać – nie oglądałem wszystkich meczów turnieju. Ale jednocześnie widziałem wszystkie gole, widziałem wszystkie skróty, przeczytałem prawie 30 tekstów Leszka Milewskiego, poznałem sylwetki wszystkich Włochów, których opisał świetnie Szymon Janczyk, przeczytałem każdą doskonałą historię spisaną na stronie przez Michała Kołkowskiego, często witałem dzień razem z kogutami i Pawłem Paczulem, bo wszyscy wstawaliśmy skandalicznie wcześnie, by pogadać sobie o piłeczce. Czy naprawdę dla potencjalnego sponsora byłbym bardziej łakomym kąskiem, gdybym po prostu obejrzał wszystkie mecze, latając w międzyczasie między pokojem a kuchnią?
Wróćmy do tych badań, fragment naszego tekstu.
Ciekawe są wyniki wśród tych ludzi, którzy odrzucili piłkę nożną. One podsuwają myśl, że problemem niekonieczne jest poziom sportowy spotkań. Chodzi o coś więcej, chodzi o otoczkę wokół sportu i kilka jej aspektów, która odrzucają niezdecydowanych. 19% ankietowanych stwierdziło, że po prostu nie przepada za piłkarskimi kibicami i nowoczesną kulturą piłkarską. 17%, że piłka nożna nie robi wystarczająco dużo, żeby świat stał się lepszym miejscem dzięki różnym działaniom społecznym i że w tym świecie przelewa się za dużo pieniędzy. 14% uważa z kolei, że futbol nie jest wystarczająco powszechny.
Perez przekonywał, że futbol robi się nudny, dlatego najwięksi muszą grać z największymi. Tymczasem okazuje się, że “nowoczesna kultura piłkarska”, czy “przelewanie zbyt dużych pieniędzy”, a także “brak powszechności” to główne problemy przy tych, którzy odpływają od piłki. Oczywiście, to trzeba traktować ze sporym przymrużeniem oka – na przykład ujęcie w jednym miejscu piłkarskich kibiców i nowoczesnej kultury piłkarskiej pachnie trochę łączeniem dwóch totalnie obcych “czynników zniechęcających”. Jednych denerwują w końcu angielscy kibice lejący się z ochroną na Wembley, próbując dostać się na nowoczesny obiekt, a drugą, kompletnie inną grupę, wnerwiają zaporowe ceny biletów na tenże nowoczesny obiekt.
Mimo wszystko – czegoś się tutaj o świecie dowiadujemy. Przede wszystkim – pod kątem wymagań kibiców. Zdaje się, że dla nich wcale nie taka ważna jest rzeczywistość na murawie, wcale nie takie ważne jest to, by Real Madryt grał z Barceloną, by najwięksi rywalizowali z największymi. Momentami istotniejsza (może cały czas tak było?) jest cała narracja wokół zespołu. Być może dlatego Anglicy tak pokochali Rashforda, który rósł w tym sezonie nie tylko swoimi występami na boisku, ale też walką o jak najszersze wsparcie dla niedożywionych dzieci? Być może są ludzie, którzy włączyli mecz Manchesteru United nie dlatego, że Manchester United gra dobrze, tylko dlatego, że piłkarze tego klubu wzbudzili sympatię swoim zachowaniem, swoimi akcjami charytatywnymi? A może nawet nie włączyli meczu, ale za to śledzą Rashforda we wszystkich mediach społecznościowych i kupili jego koszulkę w oficjalnym sklepie United?
Kamil Warzocha ładnie ujął to w cytowanym tekście, że zmieniają się preferencje, ale nie zainteresowanie.
Moim zdaniem to jest absolutny klucz do myśli o futbolu w latach dwudziestych XXI wieku. Walczymy już nie tylko o kibica na stadionie i o kibica przed telewizorem. Walczymy o jego lajki, udostępnienia, o jego udział w akcjach charytatywnych organizowanych przez klub, o uczestnictwo w akcjach sponsorów, które przecież wcale nie muszą być skorelowane z oglądalnością. To jest o tyle ważne, że może tworzyć prawdziwe szanse. Do tej pory, by doczłapać się do naprawdę porządnych pieniędzy, byłeś zmuszony awansować do ligi transmitowanej przez poważną telewizję. Widać to doskonale na przykładzie I ligi i Ekstraklasy w Polsce, przepaść jest trudna do zasypania. Ale sponsorzy nie są ślepi. A badania wskazują, że niższą oglądalność możesz zrekompensować w inny sposób – atrakcyjną ofertą klubu, pomysłem na siebie, przełamywaniem schematów. Jeśli ten trend się utrzyma – liczba pieniędzy w futbolu może nie ulec drastycznemu zmniejszeniu. Ale inaczej będzie się te pieniądze łapać.
Czy wyobrażam sobie, że kreatywny, posiadający wierną i rozwiniętą społeczność II-ligowiec puszczający swoje transmisje na YouTube zarabia więcej, niż I-ligowiec z tytułu sprzedaży praw Polsatowi? Tak, jestem w stanie to sobie wyobrazić. Zresztą, współtworząc KTS Weszło widziałem, że murawa to tylko część historii. Przecież na niej na początku nie bylibyśmy w stanie rywalizować z żadnym z polskich IV-ligowców, których są w Polsce setki. Ba, już teraz zdarza mi się czytać komentarze pod Ligą Minus: panowie, nie oglądam Ekstraklasy, nie wiem, o czym mówicie, ale dla żartów pana Kowala zawsze włączę.
Pewnie prawdziwe jest zdanie, że coraz mniej osób ogląda piłkę, zwłaszcza w starym stylu, od deski do deski, wykupując wszystkie możliwe abonamenty. Ale czy prawdziwe – czy w ogóle możliwe do sprawdzenia – jest zdanie, że coraz mniej osób żyje piłką? I czy nawet jeśli – to sposobem na ich odzyskanie nie są jakieś zmiany w przepisach, ale po prostu przykucie ich do futbolu dobrym pomysłem, dobrą historią, godnymi uwagi postaciami?
Oczywiście, może być tak, że po prostu gaśniemy. Że piłka to nie jest film, który przewędrował z kin, przez kasety wideo i DVD, aż po platformy streamingowe, piłka to są kasety VHS, które przewędrowały ze sklepów do śmietników. Ale coś mi podpowiada, że będzie jak z czytaniem. Może i faktycznie nie będziemy poznawać tak wielu wybitnych dzieł, ale jakieś strzępki składania liter w zdania przetrwają.
Nawet jeśli futbol to będzie tylko skrót meczu w formacie 2 minut i 20 sekund, by zmieścił się w pojedynczym tweecie.