Wystartuj w biegu górskim, a asfalt przestanie cię kręcić. Na przestrzeni ostatnich lat znajomi zawodnicy wiele razy powtarzali mi to zdanie. Nie skusiłem się na ich sugestie, głównie dlatego, że po prostu lubię brać udział w miejskich wyścigach. Niezależnie od tego, zdarza mi się trenować w górach. Wam pewnie też. Co więcej, jestem przekonany, że wielu z was chciałoby wystartować w imprezach na pofałdowanym terenie. Może nie od razu w takim hardcorze, jak Bieg Rzeźnika, ale w jakimś nieco krótszym – czemu nie? I tu powstaje pytanie: w jakim obuwiu biec podczas takich zawodów?
Fernando Hierro był absolutnie jednym z moich ulubionych piłkarzy. Uwielbiałem go za to, że łączył na wysokim poziomie grę w tyłach Realu Madryt ze zdobywaniem bramek dla tej drużyny. Czemu o tym piszę? Bo trailowe buty New Balance noszą nazwę… Hierro.
Nie jest tak, że Hiszpan po zakończeniu kariery oszalał i został mistrzem biegów górskich, więc nazwano obuwie na jego cześć. Nie, ta nazwa wzięła się od najbardziej wysuniętej na południowy-zachód i zarazem najmniejszej wyspy z należącego do Hiszpanii archipelagu Wysp Kanaryjskich. Niemniej jednak od razu przywiodła mi na myśl jednego z moich ulubionych futbolistów, dlatego podszedłem do tych butów z dużą dawką optymizmu. Ot, siła skojarzeń.
Piszę tu o poprzednim modelu – V5. Wypróbowałem go na dwóch obozach w Szklarskiej Porębie – zimowym i letnim. Na tym pierwszym buty zdawały egzamin podczas lutowego biegu po Reglach do momentu, w którym śnieg zaczął topnieć i trasa zamieniła się w jeden wielki roztop. Wówczas, niestety, zdarzało się czasem, że przemakały. I to był dla mnie ich główny minus. Na szczęście na tak skrajne warunki trafia się wyjątkowo rzadko. W zdecydowanej większości przypadków V5 spisywały się bardzo dobrze – trenowałem w nich na ubitym śniegu przez dwa tygodnie właściwie codziennie, biegałem maksymalnie po 20 kilometrów i ani razu nie czułem dyskomfortu. Na letnim obozie było podobnie – tu V5 sprawdziły się nawet w mocnym błocie, które pojawiało się po obfitych opadach deszczu.
Generalnie były to buty, którym w szkolnej skali wystawiłbym ocenę 4. Z tym większą nadzieją wyczekiwałem premiery nowego modelu – V6. Już na wstępie spodobał mi się bardziej niż poprzednik, z powodu… koloru. V5, które otrzymałem, były – wybaczcie dosadność – sraczkowate. Te wyglądają zupełnie inaczej, zobaczcie sami:
Ja wiem, że podczas ciężkiego treningu lub startu w górach, który doprowadza nas na skraj wytrzymałości fizycznej, look buta jest na dalszym miejscu. Ale też nie oszukujmy się – żyjemy w czasach, w których co się niedobiega to się… dowygląda. Mam wielu znajomych, którzy często nad funkcjonalność buta przedkładają to, jak się prezentuje. Mało profesjonalne? Pewnie tak, ale jestem pewien, że też znacie takich gości. Albo wręcz sami nimi jesteście.
No ale jednak to but biegowy, a nie modowy, więc trzeba było go sprawdzić. Tym razem nie miałem okazji pojechać do Szklarskiej Poręby, musiałem więc radzić sobie w okolicach Warszawy. Z pomocą przyszły mi… deszcze i burze. Po dwóch dniach takowych, warun w Lesie Kabackim był naprawdę daleki od wymarzonego. Błota na horyzoncie było więcej niż matek z wózkami, które zazwyczaj dominują na tamtejszych terenach.
Szczerze to nie miałem ochoty testować V6 w tym miejscu – bałem się, że tak je, za przeproszeniem, upierdolę, że w życiu nie dam rady doczyścić. Obawy okazały się bezpodstawne – nie dość, że bardzo łatwo można je doprowadzić do stanu sprzed treningu, to jeszcze dwa wybieganka po 15 km robione dzień po dniu okazały się całkiem przyjemne. Podeszwa Vibram dobrze trzymała się podłoża i była odporna na błoto. Odpowiednio rozmieszczone kołki bieżnika zapewniły mi właściwą przyczepność. Dzięki technologii Fresh Foam amortyzacja także była zacna.
Chciałem natomiast wypróbować V6 na nieco większych nierównościach, dlatego wybrałem się na 30 km biegu po Falenicy, gdzie znajduje się kultowa pośród biegaczy ze stolicy wydma. Tam też biegło się fajnie, chociaż w pewnym momencie, tak po 25. kilometrze, „czułem” buty na stopie. Ich waga dla mojego rozmiaru to około 340 g. I to chyba największy minus tego modelu Hierro. Co prawda ja dałem radę zaliczyć swoją trzydziestkę, myślę, że też bez większych problemów zrobiłbym w nich w takich warunkach maraton. Natomiast nie wykluczam, że jakby ktoś spróbował w nich pokonać górską setkę, to w pewnym momencie po prostu zaczęłyby mu ciążyć.
Mimo tych niedoskonałości, model V6 jest takim, który warto wyprobować. Jeśli biegacie w trudnym terenie maksymalnie 3-4 razy w tygodniu do 20 km, a zdecydowana większość znanych mi biegaczy nie przekracza tych liczb, będziecie usatysfakcjonowani. Polecam też, by przy okazji wypróbować zegarek Garmin Instinct Solar:
:
To garminowa odpowiedź na G-SHOCKA Casio. Nie jest tak droga, jak Fenix 6 czy Forerunner 945 (kosztuje +- 1400-1500 zł), a dobrze sprawdza się podczas treningów biegowych. Z tego modelu regularnie korzysta bardzo dobry triathlonowy age grouper Marcin Waniewski, uczestnik mistrzostw świata na Hawajach. Jeśli na jego poziomie Solar się sprawdza, zapewniam, że i przeciętny miłośnik joggingu będzie z niego zadowolony. Naprawdę nie trzeba kupować zegarków za 3000 czy 5000 zł, żeby monitorować swój trening na odpowiednim poziomie.
GAP