Wdzięczna Lubelszczyzna, konkretnie stadion w Łęcznej. Luty 2016. Godzina 15.30. Na boisko Górnika wybiegli lokalni piłkarze oraz ich goście z Korony Kielce. To nie jest miejsce na robienie wielkich rzeczy, to nie jest ani termin, ani okazja, by spodziewać się fajerwerków. A jednak, to jest mecz, który pamiętam do dzisiaj, choć odbył się już ponad pięć lat temu. Górnik z Koroną, a w barwach tych pierwszych Jakub Świerczok. Jeden z najbardziej interesujących, jeden z najciekawszych występów indywidualnych, jakie zdarzyły się w Ekstraklasie w ostatnich latach.
Świerczok, najkrócej rzecz ujmując, wyglądał w tym meczu jak jakiś przybysz z obcej planety. Zazwyczaj tego sformułowania używa się w kontekście „grał jak kosmita”. Biegał jak ten z dużą czaszką z „Ósmego pasażera Nostromo”, miał siłę jak Predator i tak dalej. Tutaj to odznaczanie się miało zdecydowanie więcej głębi. Bo Świerczok grał tak, jakby wychował się w innym piłkarskim ekosystemie, jakby wpojono mu zupełnie inny zestaw wartości i zasad. Skoro już przy kosmitach – więcej w nim było Prota z K-PAX, niż tych niepowstrzymanych bestii z Dnia Niepodległości.
Ruleta w polu karnym rywala, między trzema obrońcami? Bardzo proszę. Wcinka przy rzucie karnym, i to na Zbigniewie Małkowskim, czyli niekwestionowanej legendzie Korony Kielce, ale i ważnej postaci dla całej ligi? Kto, jeśli nie Świerczok. Trzy gole, mnóstwo indywidualnej jakości, wszystko na takim luzie, jakby holenderski freestyle’owiec wyszedł na podwórko któregoś ze smutnych polskich blokowisk, i to w listopadową słotę, w samym środku PRL-u. Słupek, poprzeczka, chyba ze dwie siatki na samym Wierchowcowie, który w końcu rzucił się na napastnika Górnika z łapami.
Uwielbiam takich zawodników. Nie jak Wierchowcow, który za bezczelne zachowanie chciał wymierzyć sprawiedliwość własnoręcznie, ale jak Świerczok. O tej bezczelności pisano już całe tomy, zresztą polecam serdecznie jego najpełniejszą sylwetkę w polskich mediach. Jakoś zawsze bardziej mi imponował Ronaldinho, który wolał założyć tunel, przesuwając się w stronę własnej bramki, niż Messi czy Ronaldo, którzy większość swoich udanych dryblingów zaliczyli za sprawą samego balansu ciałem i przyspieszenia. Oczywiście nie ma w ogóle wątpliwości kto jest lepszy, bardziej pożyteczny dla drużyny, skuteczniejszy, bardziej wszechstronny i tak dalej. Ale widowiskowość to też dość istotna sprawa. Dla mnie, zwłaszcza w europejskim, a nie lokalnym futbolu, gdzie nie łączą mnie specjalnie więzi sympatii kibicowskiej – istotniejsza od wyników.
Nie ma dziś wielu piłkarzy tego typu, dlatego każdy z miejsca zaczyna się wyjątkowo odznaczać. I jednym z gości tego typu jest Memphis Depay.
Kurczę, naprawdę trudno jest mu nie kibicować, przekonałem się na własnej skórze w meczu Polaków z Holendrami. Depay wówczas zachowywał się, jakby Polska wyrządziła mu jakąś niesamowitą krzywdę, jakby traktował mecz w charakterze okazji do osobistej zemsty na swoich ciemiężycielach. Większą część spotkania Depay szukał miejsca na murawie, w którym znajdował się Polak przygotowany do ośmieszenia w jakiś finezyjny sposób. Gdy na prawej nikt do niego nie podchodził, przesuwał się na lewą, gdy i tam nie miał rywala, cofał się nieco głębiej.
Poszukiwał okazji, by dołożyć jakiś „efekt wow” dla kibiców, by tu zaczarować, tam przycwaniakować, jeszcze gdzie indziej błysnąć nieszablonowością. Trudno było się powstrzymać od braw, trudno było się powstrzymać od instynktownego wspierania go w dziele niszczenia kolejnych obrońców – a przecież to był mecz z Polską, wszyscy trzymaliśmy kciuki za naszą reprezentację.
Teraz mam psychiczny komfort, bo Depay i Holandia grają z reprezentacjami, z którymi nie łączy mnie żadna więź sympatii. I o ile mam ogromny szacunek do precyzji we włoskiej maszynerii, do niezniszczalności Romelu Lukaku czy ujmującej metodyczności Francuzów, tak uwielbiam oglądać Holendrów. Mam wrażenie, że to jest jedna z ostatnich takich drużyn świata. Nie chodzi wyłącznie o Depaya, choć on jest na pewno symbolem. Czasem mógłby zachować się lepiej, odpowiedzialniej, podać wcześniej, poprzestać na kiwnięciu dwóch zawodników. Ale potem daje takie ciastko, jak przy golu na 2:0, i przypomina, że na boisku jest od robienia show. Że tam ma się dziać przede wszystkim frajda, a nie tylko skupienie na końcowym celu, jakim jest wynik.
Być może działam tutaj na stereotypach, ale Holandia miała w historii swojej reprezentacji momenty, w których próbowała reformować swoje granie. Unowocześnić je, wyrzec się części starych przyzwyczajeń, które się zdezaktualizowały, na rzecz nowych nawyków. Próby zmontowania zespołu nie tylko efektownego z przodu, ale też solidnego w tyłach, który będzie w stanie wygrywać nie tylko 3:2, ale też 1:0, po 90 minutach walki. Kolejni selekcjonerzy miewali okres romansowania z piłką opartą na asekuracji, na zawężaniu pola na własnej połowie. Ale to wychodziło trochę tak, jak nasze obecne próby wyparcia „odwiecznej” gry z kontry na rzecz futbolu opartego na posiadaniu piłki – gubiła atuty wypływające z tożsamości, nie niwelowała wad.
Na tym turnieju widzieliśmy ją ledwie 180 minut, ale mam wrażenie, że to jest Holandia, która wróciła w pełni do korzeni. Denzel Dumfries, każdego dnia pnący się w hierarchii najlepszych Denzeli świata, to prawy obrońca, wahadłowy, jak zwał tak zwał. Można jednak odnieść wrażenie, że gdy wchodzi w końcową tercję u rywala w okolicach trzydziestej sekundy meczu, tak zostaje już pod jego bramką do końcowego gwizdka. Ile tam jest świeżości, ile tam jest parcia na bramkę. Znamienna sytuacja z końcówki meczu z Ukrainą, Holandia doszła do wniosku, że przy 3:2 nie ma już faktycznie sensu ryzykować. Zdecydowała się na kunktatorstwo, czyli wymianę podań bez zdobywania przestrzeni. Ukraińcy ruszyli do pressingu i zostali boleśnie rozklepani.
Tak, w defensywie będą im się zdarzały takie rzeczy, jak przy golu Jarmołenki. Ale przecież nie oglądamy Holendrów po to, żeby delektować się wślizgami na własnej linii bramkowej czy odbiorami pod własnym polem karnym. Oglądamy ją dla podań od Depaya, dla tych bezczelnych dryblingów, dla wbiegania między trzech obrońców, dla wahadłowych, którzy odbierają doskonałe piłki za plecy obrońców. Nawet dla Weghorsta, który ewidentnie nie nadąża za resztą jakością piłkarską, no ale się stara. To jest w ogóle postać, z którą się identyfikuję, bo też zawsze jestem otaczany ludźmi, za którymi nie dojeżdżam – i też się staram.
Zestawialiśmy sobie z Leszkiem Milewskim w naszym programie „Dwaj zgryźliwi tetrycy” bezczelność Świerczoka z bezczelnością Depaya. Ale moim zdaniem cała Holandia, nie tylko na tym turnieju, to jest taka pyskata bezczelność. Arjen Robben, jeden z moich ulubionych piłkarzy, był jak ten kozak z orlika. Strzelę ci w prawy róg, a i tak nie obronisz. Robben przemawiał co tydzień – zejdę na lewą nogę tak, że będziesz się tego spodziewał, będziesz próbował powstrzymać, zaczniesz paradę obronną, zanim ja zacznę atak, a i tak nie nadążysz. Nie wspominam już o tym, jakie bezczelne przyjęcia miał Dennis Bergkamp.
Mam z tym wszystkim tylko jeden problem. Już zaczynam się smucić po ich porażce, która jest więcej niż pewna. Przyjdzie taki mecz – i raczej szybciej, niż później – gdy po drugiej stronie stanie zorganizowana defensywka z szybkim łajdakiem w przodzie. Wyprowadzi tę jedną kontrę, zdobędzie tego jednego gównogola tyłkiem, dowiezie to do końca i przejdzie do kolejnej fazy. Holandii pozostanie rozpamiętywanie dość pięknej porażki, świetnej gry, fenomenalnych momentów w fazie grupowej.
No idealna drużyna do kibicowania dla fanatyka ŁKS-u. Taka jest prawda. Swoją drogą – wstrząsająca statystyka na koniec. W XXI wieku Holandia była na trzech mundialach i trzech turniejach Mistrzostw Europy, trwający jest czwartym. Polska dokładnie tak samo.
Najlepszy dowód, że drużyny, którym kibicuję nie mają szans na nic. Wybaczcie, rodacy. I ty, Holandio.
Fot.Newspix