Legia Warszawa przezimuje w największym cieple, spoglądając na resztę stawki z samej góry i wygodnie rozsiadając się w fotelu lidera. Wiemy to już dziś, mimo że do końca rozgrywek w tym roku pozostały dwa mecze. Cel został więc zrealizowany. Od teraz wszystko to, co w tym roku w lidze ugrają jeszcze podopieczni Henninga Berga, będzie ponad normę (przy założeniu, że Wisła bądź Śląsk powiększą dorobek o sześć punktów).
To była łatwa wygrana Legii. Łatwa z tego względu, że nie wymagała od mistrzów Polski przesadnego wysiłku. Cracovia była od samego początku świadoma, że nie może iść na wymianę ciosów – chciała czekać i patrzeć na to, co robi przeciwnik, szukać swoich momentów. Problem w tym, że ten gorszy moment zaliczył już na dzień dobry Adam Marciniak, pokonując w 10. minucie własnego bramkarza. Wyglądało to tak, że Marciniak ścigał się do piłki z Żyrą, ale chyba myślał, że ściga się sam: upewniał się jeszcze, spoglądając raz w lewo, raz w prawo, a w tym momencie rywal go obiegał. I ciach – przestraszony dziabnął futbolówkę tak, by podbić ją nad swoją głową, a podbił nad głową bramkarza.
– To, co zrobiłem, to jest katastrofa. Wydawało mi się, że Żyry nie ma za mną. Zobaczyłem go w ostatniej chwili i zgłupiałem. Chciałem wybić piłkę nad siebie albo po prostu w górę. Ale jak wyszło, to wszyscy widzieli – mówił mocno przygnębiony.
Cracovia nie może wygrać w Warszawie już od 63 lat. I dziś też była daleko. Głównie dlatego, że źle weszła w mecz, a potem by zwiększyć swoje szanse, musiała się otworzyć. A tego trener Podoliński unikał jak ognia – defensywa to podstawa. Nadzieją były więc stałe fragmenty, dośrodkowujący Budziński i główkujący Covilo. Kilka takich prób goście podjęli, ale to było zdecydowanie zbyt mało, by stworzyć większe zagrożenie. Tym bardziej, że Legia nie potrzebowała atakować i nie atakowała, mogła się też czasem cofnąć. Gospodarze szanowali piłkę, wymieniali wiele podań, często po prostu wszerz boiska, powoli się przesuwali bez żadnego parcia na bramkę. Do przerwy mieli jedną dobrą okazję, ale główkę Helio Pinto wyjął Pilarz, w całym meczu – więcej razy uderzali, również celnie, przyjezdni.
Mecz zamknął dopiero Orlando Sa. Wszedł na nieco ponad dwadzieścia minut, momentami trafił do siatki, był też bardzo aktywny. Zupełnie tak, jakby chciał krzyknąć „Dajcie mi w końcu regularnie grać!”, bo przecież w tym sezonie w Ekstraklasie Portugalczyk strzela średnio co 86 minut.
O jakichkolwiek wakacjach, w przeciwieństwie do Legii, Cracovia nie może nawet zaczynać myśleć. Problem z meczami wyjazdowymi jak był, tak jest – krakowianie na obcym terenie nie wygrali ani razu, zdobyli tylko trzy punkty. Co gorsza, niżej w tabeli są tylko dwie drużyny. Podoliński i spółka muszą się mieć na baczności.
Fot. FotoPyK