Dziś rozpoczyna się szaleństwo. Bo tylko w takich kategoriach należy traktować to zgrupowanie. Jedyną kwestią pozostaje – na jakiego rodzaju szaleństwo się załapiemy. Zgódźmy się, że są jakieś szaleństwa pozytywne. Podejrzewam, że z tej kategorii jest atmosfera na sambodromu w karnawale Rio. Na pewno z tej kategorii jest bramka Ronaldinho z czuba przeciwko Chelsea. Ale – odważna teza – nie mam wrażenia, że “szaleństwo” ma więcej konotacji pozytywnych niż negatywnych.
Skupmy się na tym, gdzie jesteśmy. I zastanówmy się nad tym, w jak wielkim stopniu Robert Lewandowski, jako postać, jako najlepszy piłkarz świata, rzuca na tę kadrę długi cień, wykoślawiając postrzeganie jej aktualnej jakości. Podkreślę – aktualnie posiadanej, nie spodziewanej, oczekiwanej, bo to osobne zagadnienia.
Ten sam Robert Lewandowski był dostępny już w zeszłym roku, a jak to czasem wyglądało – sami wiemy. Wczoraj zresztą przyszła weryfikacja wszechmocnej Holandii, której – jak można było czasem przeczytać – nie da się zarysować karoserii. Do tańca Oranje zaprosili Turcy – bez najlepszego piłkarza świata w składzie, bo go nie mają – i wygrali 4:2.
Ci sami Turcy, którzy spieprzyli się do Ligi Narodów C, czyli będą rywalizować w tej samej klasie, co Azerbejdżan i Wyspy Owcze.
Turcy, którzy, nadmienię nieśmiało, jesienią przegrali oba mecze z Węgrami.
W ogóle mam wrażenie, że na tle Węgier dobrze widać wszystkie nasze problemy, względnie najbardziej palące pytania krążące wokół kadry.
Węgrzy mają szkoleniowca zza granicy, Marco Rossiego. Ale to szkoleniowiec, który doskonale poznał ten kraj, realia, klimat, całe środowisko piłkarskie. Co więcej, faktycznie kupił tę kulturę, mieszkając tutaj. Nie mam powodu by sądzić, że wszelkie uprzejmości Paulo Sousy w kierunku naszego piłkarstwa są fałszywe, bo być nie muszą. Ale na pewno ma ułamek wiedzy o stanie polskiego piłkarstwa w stosunku do tego, jaką wiedzę na temat węgierskiego piłkarstwa ma Marco Rossi.
Może Sousa mógłby mieć trochę większą wiedzę. No ale wiadomo – w grudniu zwalniać nie wypada, bo święta, świąteczne porządki i tym podobne. Co zrobić.
Weźmy kwestię taktyczną. Rossi preferuje 3-5-2. Od ponad dwóch lat wprowadza tę taktykę w reprezentacji Węgier. Co chcę podkreślić: to nie tak, że żarło od razu. Bo rzadko w czymkolwiek żre od razu. Węgry nigdy nie grały w ten sposób. Piłkarze musieli się adaptować. Nie wszystkim się też ta taktyka podobała, były różne tarcia. Ale Rossi postawił na swoim, piłkarze wypracowali sobie automatyzmy i dziś to działa. My natomiast przystępujemy do 3-5-2 z marszu, w locie, bez jakiejkolwiek szansy liczenia na to, że to ustawienie w faktyczny sposób zostało przepracowane.
Musimy się odwoływać do desperackich w wymowie słów Roberta Lewandowskiego na konferencji “NO, PRZECIEŻ KAŻDY Z NAS KIEDYŚ W 3-5-2 GRAŁ, TO JAKOŚ TO BĘDZIE”. Nie mówię, że to złe słowa – coś trzeba powiedzieć. Ale to nie są słowa, które niosą za sobą wielki ładunek wiarygodności, przynajmniej w grze z rywalem, który to 3-5-2 piłuje od dawna i ma w nim efekty.
Atmosfera wokół kadry? U nas taka, że po ostatnim zgrupowaniu człowiek miał jednego wielkiego kaca i cieszył się, że można odpocząć od meczów biało-czerwonych. Doszło do trzęsienia ziemi – utwierdzam się w przekonaniu, że słusznego, choćby ten mecz Turcja – Holandia jest kolejnym argumentem – i dziś nie mamy żadnego pewnika. A Węgrzy różnią się tym, że pewniki mają. Jakieś fundamenty. Budowane od dawna. I ta drużyna jest przewidywalna, w tym dobrym sensie określenia, że węgierscy kibice mogą się spodziewać pewnego poziomu. Zwróćmy uwagę na ich ostatnie mecze, wszystkie po pandemii:
-
- 3 września: 1:0 z Turcją na wyjeździe
- 6 września: 2:3 z Rosją u siebie
- 8 października: 3:1 z Bułgaria na wyjeździe w barażach Euro
- 11 października: 1:0 z Serbią na wyjeździe
- 14 października: 0:0 z Rosją na wyjeździe
- 12 listopada: 2:1 z Islandią u siebie w finale baraży Euro
- 15 października: 1:1 z Serbią u siebie
- 18 października: 2:0 Turcją u siebie.
Ostatnie miesiące Węgrów to awans do Euro, awans do Ligi Narodów A. Są na fali. Oni coś robią dobrze. Oni mają powtarzalność. Opartą na bardzo rzetelnej defensywie, którą trudno złamać.
Węgrzy nie mogli się doczekać kolejnych meczów z kadry. Ciekawe też, że przełożyli całą ligową kolejkę przed tym zgrupowaniem, by kadrowicze mogli mieć więcej czasu choćby na regenerację. Nie mówię, że u nas tak powinno się zrobić – ligowcy w naszej kadrze nie mają tak wielkiej roli, co u Węgrów. Ale pokazuje to pewną mobilizację, daleko zakrojoną.
Mam wrażenie, że wielu Węgrów lekceważy, natomiast to jest naprawdę zespół, który ma mocne argumenty po swojej stronie. Ile już mieliśmy przykładów w piłce, gdzie wygrywa to, jak jesteś zorganizowany jako drużyna, a nie jaką masz jakość poszczególnych zespołów. To ostatecznie sport drużynowy, sport pewnych automatyzmów, zgrania, formacji. Indywidualnie można zrobić różnicę, ale w dzisiejszej europejskiej piłce rozlazłe zespoły giną w pierwszej fali.
Ja optymistą przed tym zgrupowaniem nie jestem, lekceważyć Węgry wydaje mi się samobójstwem. Zwycięstwo, jeśli dzisiaj przyjdzie, uznam za wielki sukces, a nie za coś, co powinno się zdarzyć i koniec.
Inna sprawa, że przy tej grupie ludzi, powinniśmy być w tym momencie w takim miejscu, że jedziemy do Budapesztu do poukładanej drużyny, i faktycznie mamy prawo wymagać zwycięstwa. Ale nie jesteśmy.
***
Na konferencji prasowej z Robertem Lewandowskim uderzyło mnie, ile razy Lewy powiedział o tym, że w najbliższych meczach odpowiedzialność będzie po stronie piłkarzy.
Sousa może pomóc, Sousa da taktykę, Sousa coś tam, ale generalnie – piłkarze. Spaja mi się to z tym, co mówił Zbigniew Boniek o piłkarzach – że za mało na nich ciąży odpowiedzialności, że wszystko co złe to Brzęczek, a oni czyste papcie. Jestem, innymi słowy, ciekaw na ile ta narracja płynie wprost od Roberta, a ile została wypracowana na spotkaniu z prezesem.
Natomiast to prawda – nie jestem wielkim zwolennikiem Sousy, nie uważam go za niesamowitego fachowca, zbawcę na białym koniu. Ale na ten moment może zadziałać tylko na tej zasadzie, co efekt nowej miotły. Trochę inna mentalność. Inne personalia. Może inny szyk i dyspozycje meczowe. Ale nie przeceniałbym tego wpływu. Tak na logikę, na rozsądek, spójrzmy ile ten facet będzie miał jakichkolwiek zajęć, żeby przetestować cokolwiek. A tu z marszu od razu kluczowy mecz.
To tylko podkreśla w jak podbramkowej sytuacji jesteśmy, i jakkolwiek nie będę miał najmniejszego problemu z tym, żeby powiedzieć, że Sousa był błędem, tak ta odpowiedzialność, szczególnie podczas tego zgrupowania, musi rozkładać się inaczej niż za schyłkowego Brzęczka. Piłkarzy mamy lepszych niż Węgrzy – niech oni to udowodnią. Niech to pokażą. Robert powiedział to wprost, niech za słowami pójdą czyny.
Pomeczowa narracja znowu skupiająca się tylko na selekcjonerze wyda mi się absurdalna. No, chyba, że zawali w jakikolwiek oczywisty sposób, nie wiem, zmianami czy jeszcze czymś podobnym.
***
Coś z zupełnie innej beczki na koniec. Andrzej Sapkowski o genezie “Wiedźmina” w wywiadzie z 1988:
“Chciałem zrobić przyjemność mojemu synowi, który jest zagorzałym miłośnikiem tego typu literatury i stałym czytelnikiem waszego pisma “Fantastyka”. Zapytał mnie kiedyś:
– Dlaczego nie napiszesz czegoś takiego?
– Nie ma problemu, napiszę.
I tak powstał “Wiedźmin”. Od syna dowiedziałem się o waszym konkursie i jego warunkach”.
Ciekawa, że taka właśnie jest geneza “Wiedźmina”. Nie kasa, nie chęć zaistnienia. Nawet nie pasja do pisania czy fantastyki. Tylko i wyłącznie ojciec chcący sprawić frajdę synowi.
Leszek Milewski