Reklama

Dariusz Górski: – Wciąż słyszę głos ojca. Wszystkim nam go brakuje

redakcja

Autor:redakcja

11 marca 2021, 14:54 • 14 min czytania 4 komentarze

Dlaczego za swoje największe odkrycie uważał swoją żonę? Jak często bywał w domu? Czy w rodzinie Górskich wyprawiano huczne święta? Dlaczego nie uważał, że Polska została poszkodowana w słynnym meczu na wodzie z RFN w 1974 roku? Czy długo przesiadywał nad taktyką i czy nie był stanowczy? Jak zdenerwował się na żonę Kazimierza Deyny i jak zażądał zmiany przepisów przydzielania premii trenerom? Czy miał dużo bystrych uwag? Jaki miał wpływ na odebranie Legii mistrzostwa Polski w 1993 roku? Jakie jest jego dziedzictwo? Kazimierz Górski w bardzo szczerych wspomnieniach swojego syna, Dariusza Górskiego, który był gościem Weszło FM. Spisaliśmy tę rozmowę. Zapraszamy. 

Dariusz Górski: – Wciąż słyszę głos ojca. Wszystkim nam go brakuje
Kawa czy herbata?

Kawa.

A co by wybrał pana ojciec?

Prędzej herbatkę.

Nadal jak przechodzi pan obok pomnika Kazimierza Górskiego przy Stadionie Narodowym, to wita się pan w myślach z ojcem?

Jasne, że tak. Witam się i wyobraźcie sobie, że słyszę jego głos, słyszę odpowiedź. To irracjonalne, ale ja to słyszę.

Brakuje go po tylu latach?

Wszystkim nam go brakuje. Był tak życzliwym i pogodnym człowiekiem, że ludzie do niego lgnęli. Wprowadzał wszędzie miłą atmosferę.

Reklama
W rodzinnym domu był gościem?

Widzą panowie, że się uśmiecham?

Widzimy. 

Do trzynastego albo piętnastego roku życia brakowało nam go z siostrą na co dzień w domu. Takie jest moje zdanie. Ojciec powinien być w domu. A tu mecze, obserwacje, zgrupowania. Ciągłe wyjazdy. Jak ojciec wracał, to było to prawie święto. Natomiast później, i dlatego też się uśmiecham, nawet mi to trochę odpowiadało. Człowiek dorastał, zaczął interesować się innymi rzeczami niż piłka, więc nie było nade mną ręki, która czuwała.

Nie było bata. 

Wszyscy młodzi to przeżywali, nie byłem wyjątkiem.

Miał pan kiedykolwiek presję ze strony taty, żeby zostać piłkarzem?

Nigdy. To był zawsze mój wolny wybór. Nigdy tata niczego mi nie narzucał. Może gdyby okazało się, że czymś się wyróżniam, to byłoby inaczej. Interesowałem się innymi rzeczami. Skończyłem technikum fototechniczne. Później byłem dwa lata w łódzkiej Szkole Filmowej na wydziale operatorskim. Wróciłem do Warszawy, kręcił mnie sport i zacząłem fotografować na Legii. Miałem sprzęt, miałem umiejętności, tylko brakowało mi wiedzy, jak ujmować sport. Spotkałem Wieśka Szewczyka, który od paru lat fotografował, wprowadził mnie w to, a że tam było szesnaście dyscyplin sportowych, to było co robić.

Zdjęcie, które najbardziej zostało panu w pamięci? Opowiadał pan kiedyś, że to, na którym tata patrzy na puchar mistrzostw świata. 

A tak, było takie zdjęcie. To było gdzieś w Warszawie za trenera Engela. To foto zawiera w sobie bardzo głęboką refleksję, że było przecież tak blisko.

Gdyby nie mecz na wodzie z RFN w 1974.

Tata zawsze mówił, że i my, i Niemcy mieliśmy wtedy równe warunki. Bywało, że husaria zatrzymywała się w błocie, a my mieliśmy najlepsze skrzydła na świecie – Gadocha i Lato.

Reklama
Pamięta pan moment, jak tata został selekcjonerem reprezentacji?

Nie, pamiętam tylko, że jeszcze rzadziej bywał w domu. Miał inne obowiązki.

Długo przesiadywał nad taktyką?

Nie wiem. Być może to było wieczorami i nocami, być może wtedy coś odpracowywał, ale przy mnie nigdy. Miał swoje zeszyty, miał swoje notatki. W moim dzieciństwie przyjeżdżało do nas, na Świętokrzyską, całe grono Lwowiaków. Z Michałem Matiasem, słynnym Panem Myszką, na czele. Siedzieli całymi nocami, bo nie przybywali przecież na pięć minut, tylko na kilkanaście albo kilkadziesiąt godzin. Rozmawiali non stop. Nie wiem o czym, ale pewnie o piłce! Albo wspominali lwowskie czasy. Przecież Matias też był swojego czasu selekcjonerem reprezentacji Polski.

Powoli zaczynam przekonywać się do stwierdzenia, że to była polska szkoła trenerska ze Lwowa. Ryszard Koncewicz – Lwowiak. Michał Matias – Lwowiak. Kazimierz Górski – Lwowiak. Siedzieli i dyskutowali. Najmniej było debat z panem Koncewiczem. Może to wynikało z różnicy wieku, może z innego spojrzenia na futbol.

Czasy się zmieniały. 

Wchodziła Holandia z innym stylem gry. Niemcy, Anglia – tak samo, niedoścignione wzory. Dopiero potem się okazało, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Kiedy poczuł pan wielką popularność taty? Bywało tak, że nie mogliście ruszyć się z domu, bo wszyscy zaczepiali go na ulicy?

Nie było tak. Mieszkaliśmy z rodzicami przy Świętokrzyskiej, na rogu Emilii Plater. W tym bloku mieszkali też Jacek Gmoch, Lucjan Bryczchy, Kazio Deyna i jeszcze paru innych!

Warszawskie Hollywood!

Wojskowy blok. Właściwie to legijny. Kiedy ojciec został trenerem Legii, dostał mieszkanie z przydziału. Zamieniliśmy jednopokojową Wolę na dwupokojową Świętokrzyską. Siłą rzeczy mieszkańcy nas znali. Trudno było nie znać. Futbol wychodził z zaścianka, polskie gwiazdy zaczęły być coraz bardziej rozpoznawalne.

Pan kiedyś powiedział, że tata żył rytmem rozkładu PKP. 

To prawda, dokładnie, pociągami wszędzie jeździł. Nawet, kiedy w PZPN miał już swój służbowy samochód, to wolał PKP. Może z sentymentu, przecież pochodził z rodziny kolejarskiej. A poza tym w pociągu jest się samemu, jest czas na rozmyślanie. Do tego nie był jeszcze na tyle rozpoznawalny, żeby ludzie zaczepiali go i męczyli setkami pytań.

Podobno wasze wspólne święta zawsze były hucznie wyprawiane. 

Domem zajmowała się mama. Poświęciła się rodzinie, tata piłce. Wspaniale się uzupełniali. Nie słyszałem nigdy nieporozumień między nimi. Czy ojciec wracał o drugiej w nocy, czy o czwartej wyjeżdżał zawsze miał wszystko uprane, wykrochmalone, przygotowane, ugotowane. Rodzice byli skromnymi ludźmi. Ojciec nie zarabiał tak dużo, żeby wyprawiać huczne święta, ale pamiętam zapach wypastowanej podłogi, choinki, wykrochmalonej pościeli. Do tej pory mam to w głowie, a mam już swoje lata. Mama doskonale wiedziała, że trzeba tak przygotować klimat świąt, żeby tata czuł się przyjęty, czuł się jak w domu. Są dzieci, jest dom, oprócz tego, że jest piłka nożna.

Tata przywoził przeróżne rzeczy z zagranicznych wojaży?

Sportowcy mieli wiele prościej. Wyjeżdżali, choć nie mieli paszportów, bo one leżały w Centralnym Ośrodku Sportowym i przy wyjeździe mieli je wydawane. Jakieś drobiazgi dostawaliśmy. Zawsze tata za to dbał o mamę. Chodziła elegancko ubrana – torebki, buty, płaszcze. Przy szarej codzienności ewidentnie się wyróżniała. Tata próbował jej zrekompensować swoją nieobecność i jej poświęcenie.

Bywało, że tata poszedł na wywiadówkę?

W technikum! Po zdobyciu złotego medalu Igrzysk Olimpijskich. To nie była jego rola.

Poszedł świecić przykładem. 

Nie było rozmowy o stopniach. Gadali o piłce nożnej. Moja siostra była trzy lata młodsza i chodziła do tego samego technikum. Jak moja mama szła, to załatwiała wszystko za jednym zamachem. A tata poszedł w innej roli – skomentować to, co się stało, bo o to tylko go pytali. Nie że on nauczycieli, tylko nauczyciele jego.

Dużo tata miał bystrych uwag? Jego powiedzonka są słynne po dziś. 

Miał tego mnóstwo, choć one się powtarzały. To był moment, kiedy Polska była znana w całym piłkarskim światku. W jedenastce MŚ 74′ znalazło się pięciu Polaków. Prawie połowa drużyny. I chyba trener Strejlau zauważył, że nigdy wcześniej nie było sytuacji, w której jakiś zespół miał w drużynie jednocześnie króla strzelców i wicekróla strzelców Mundialu – Grzesiek Lato i Andrzej Szarmach do spółki z Neeskensem. To świadczyło o sile tego zespołu. Na jednej z konferencji prasowych padło pytanie do taty:

– Panie trenerze, a kto był pana największym odkryciem?

Mały dylemat, bo wymienić jednego, to zlekceważyć drugiego.

– Pani Marysia.

Mama. Genialna odpowiedź.

Pięknie wybrnął. 

I mądra. Gdyby nie jego żona, gdyby nie dziewczyny chłopaków nie byłoby tego sukcesu. Oni mieli czas, żeby grać w piłkę, żeby poświęcić się temu całkowicie. Mądra kobieta była bardzo ważna. Według mnie w tamtym czasie ojciec mógł ułożyć dwie równorzędne jedenastki. I nie wiadomo, która pokonałaby którą, ale niektórzy wypadli dlatego, że nie mieli uporządkowanego życia, nie mogli zająć się tylko tym, co umieli robić najlepiej, czyli graniem w piłkę.

Bywało, że tata solidnie się wkurzył na pana?

Na mnie nigdy. Nie miał powodów. A może tak mądrze tego unikałem. Człowiek nie był świętoszkiem, nie kończyłem seminarium.

Widział go pan kiedyś wyprowadzonego z równowagi?

Raz.

Co to była za sytuacja?

Nigdy nie przenosił problemów z szatni do domu. I słusznie. A raz byłem świadkiem jego rozmowy z panią Mariolą Deynową, z żoną Kazia Deyny. Mówiła na tyle głośno, że niedaleko stojąc, słyszałem wszystko, co mówiła.

– Dlaczego Kazio został pominięto przy powołaniach?

To nie był istotny mecz, jakiś sparing. Tata chwileczkę zaniemówił, ale zaraz odzyskał rezon.

– Proszę pani, to ja ustalam skład, nie pani. I ja wiem, kiedy mam Kazia powołać i nie Kazio będzie decydował o powołaniach. A tym bardziej pani. Dziękuję bardzo.

Odłożył słuchawkę.

Króciutko.

Nie było o czym rozmawiać, o czym dyskutować.

Podobnie było ze Zbyszkiem Bońkiem i Igrzyskami Olimpijskimi. 

Był temat, Zbyszek był wielkim talentem. Słusznie uważano, wybitny piłkarz. Ale z tego co pamiętam, choć mój tata miał ostateczny głos, to dużo do powiedzenia mieli też zawodnicy. Byli po sukcesach, potwierdzili swoją klasę i Bońka w kadrze nie chcieli. To nie była tylko decyzja taty. Teraz łatwo powiedzieć, że nie ma człowieka i nie potwierdzi, ale głównym przeciwnikiem tego powołania był Kazio Deyna. Kapitan drużyny z wielkim wpływem na wszystko. Wychodził chyba trochę z założenia, że nie potrzeba dwóch mózgów w jednym zespole.

Jeżeli tata chciał go zabrać, to nie zabrakło mu trochę twardej ręki?

Czasy się zmieniły. Chłopcy mieli coraz więcej do powiedzenia. Nie jechali już tylko uniknąć kompromitacji.

Kazimierzowi Górskiemu brakowało czasami stanowczości?

Może to były sytuacje, kiedy chodziło o premię, którą dostawali zawodnicy, a trenerzy nie. Pieniędzy nie otrzymywali ani ojciec, ani trener Strejlau. I w pewnym momencie, co jest napisane w jednej z książek, tata się wkurzył i poszedł do przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki. To był kapitan. Tata odwiedził go z listą zawodników i trenerami na samym końcu. Czerwonym flamastrem wykreśleni byli szkoleniowcy. Zapytał:

– Panie przewodniczący, dlaczego tak jest, że drużyna dostaje pieniądze, a my jesteśmy pomijani?

– Bo nie ma takich przepisów.

Nie było przepisów, żeby trenerom płacić?

Tak. Ojciec się wkurzył.

– To trzeba zmienić przepisy!

Historia miała dalszy ciąg. Tata pojechał na obserwację – oglądał mecz Ruchu Chorzów. Prezesem był pan Ryszard Trzcionka. Po meczu podszedł do taty jeden z pracowników klubu.

– Panie trenerze, pan Trzcionka zaprasza pana do gabinetu.

Poszedł. Siedli. Koniaczek.

– Słyszałem, jaka jest sytuacja, więc ode mnie specjalna premia.

10 tysięcy złotych. Niemało. A nie zapominajmy, że Ruch należał do koncernu hutniczego, więc facet nie wyciągnął tych pieniędzy z własnej kieszeni. Nienormalna sytuacja. Kiedy z nim rozmawiałem, zapytałem go o to, co z trenerem Strejlauem.

– Trener Strejlau też jeździ na obserwacje do różnych klubów.

Kropka. Znając pana trenera Strejlaua zaraz będzie sprostowanie, więc panie trenerze, ja po prostu tak słyszałem!

Tata miał zawodnika, którego podziwiał? 

Przed wojną tata podziwiał Ernesta Wilimowskiego. Ruch Hajduki Wielkie grał z Pogonią Lwów. Chodziło się na Wilimowskiego, a przecież w Pogoni Lwów też grały sławy. Młodzi ludzie, którzy dopiero uczyli się futbolu podziwiali go, chłonęli jego wielkość. Artysta. Potwierdzają to jego fenomenalne występy. Kto Brazylii strzela cztery bramki? Ludzie kochani: nikt! Niesamowita sprawa.

Często wspominał o czasach lwowskich?

Nigdy, nie miał nawet dwudziestu lat jak wyjechał. Wielokrotnie namawiano go, żeby pojechać do Lwowa, ale on nie był chętny. Wrócił tam dopiero w latach 80. albo 90. Wyciągnął go redaktor Polkowski z Przeglądu Sportowego. I jeszcze później grupa ludzi z Rzeszowa. Później mówił, że może i dobrze, że nie wracał tak długo, bo to już nie to miasto. Kamienica, w której mieszkał, była zburzona. Komuś zależało, żeby pozacierać tam polskie ślady.

Tata był bardziej motywatorem czy taktykiem?

I to, i to.

Bez jednego drugiego się nie da. 

Pamiętam jedno stwierdzenie taty:

– Nie przeszkadzałem im grać w piłkę.

Mógł nakreślić plan taktyczny, ale oni wiedzieli, co robić na murawie, żeby wygrać. Pytali tatę:

– Panie Kazimierzu, co byłoby, gdyby ten wariant nie wyszedł?

– Zagralibyśmy wariantem B – odpowiadał.

Skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle! To też klasyk. 

A tak, to już dotyczyło czegoś innego.

Wasz dom chyba był domem otwartym. 

Tata lubił towarzystwo.

A później towarzystwo lubiło jego. 

W imieniny Kazimierza, czyli 4 marca, mama nawet nie zamykała drzwi. Od szóstej rano ciągle goście. Rotacja towarzyska. Dwa czy trzy dni wcześniej ze swoją bardzo dobrą koleżanką moja mama siedziała i lepiła pierogi ruskie, bo ojciec je bardzo lubił. Ostatecznie wychodziło ich ponad dwieście.

Armia carska. 

Pułk przyjeżdżał i trzeba było go nakarmić. A i oczywiście nie działo się to przy kawie i herbatce.

Koniaczek. 

Różnie, przy piwku też, w zależności, kto przychodził.

Trzeba zapić. 

Tak zwaną ćmagą, jak mawiali lwowiacy.

Grzegorz Lato też wspominał, że to typowe sformułowanie dla Kazimierza Górskiego. 

Typowo lwowskie, nikt już tego nie używa. Wódka z sokiem pomarańczowym.

Receptura funkcjonuje do teraz. 

Tylko nazwa się zmieniła.

W Grecji przerzucił się na winko?

Na piwko. To były najpiękniejsze czasy. Tata nie miał już tylu obowiązków. Po raz pierwszy wówczas miałem okazję usiąść z tatą przy piwku, w tawernie, i porozmawiać. A miałem wówczas trzydzieści parę lat.

Lepiej późno niż wcale. 

Byłem już dzieciaty. Ojciec miał więcej czasu. W Grecji panowała lepsza atmosfera. Ludzie byli tam życzliwszy, bardziej otwarci. Mają więcej temperamentu. Jak widziałem, co działo się na meczach Panathinaikosu, to nie było porównania z polskimi stadionami. Druga religia. Trochę jak w Ameryce Południowej.

Tam zamieszkała pana siostra. 

Tak.

Interesowali się nią Grecy dosyć mocno. 

Nogi po pachy, blondynka, ojcem znany trener. Robiła wrażenie. Trenowała łyżwiarstwo figurowe.

Czyli do teraz Grecy wiedzą, kim jest Kazimierz Górski. 

Mam nadzieję. Starsi kibice pamiętają na pewno.

Jaki ma pan kontakt z dawnymi podopiecznymi Kazimierza Górskiego? Jego orłami?

Jak się widzimy, to wszyscy się do siebie uśmiechamy.

A jak pan wspomina późniejsze lata? Jak na przykład Kazimierz Górski zostawał prezesem PZPN, gdzie sporo było gierek za jego plecami.

To była najtrudniejsza decyzja w jego życiu. Nawet trudniejsza od tych czysto trenerskich.

Czarny okres w historii polskiej piłki. 

Czasy transformacji. Zbyt wielu ludzi zaczęło się mądrzyć i chcieć decydować o zbyt wielu rzeczach. Dlatego też pewnie zjazd wybrał Kazimierza Górskiego, bo miał autorytet. Tam, gdzie są pieniądze, a przy piłce zawsze będzie kasa, tam zaczyna kręcić się grupa różnych dziwnych interesowanych ludzi. Oni chcą robić wielkie interesy, a do tego potrzeba czasu, wiedzy i sporego nakładu pracy.

Żyjemy w czasach kryzysu autorytetów. Zastanawiam się, jak dzisiaj odebrana zostałaby sytuacja z odebraniem Legii tytułu mistrzowskiego w 1993 roku. Wtedy pana tacie się nie oberwało, a przecież mogło, bo Kazimierz Górski był prezesem PZPN?

Najprawdopodobniej tata byłby krytykowany. Nie byłoby świętości.

Kwestia czasów czy faktu, że Kazimierza Górskiego traktowano trochę jako figuranta w PZPN?

Niektórzy byli zadowoleni z takiego układu spraw. Byłem świadkiem pewnej rozmowy. Jechaliśmy z tatą na mecz na Łazienkowską. Jeszcze wtedy jeździłem samochodem.

– Nie, jedziemy autobusem – powiedział mi.

Pomyślałem sobie, że może być nieciekawie, bo autobusami jeżdżą kibice, a to była wówczas bardzo świeża i bardzo gorąca sprawa. Jakieś dwa tygodnie po odebraniu Legii tytułu. Nie należę do tchórzy, ale nieco się obawiałem.

Napierdzielać się z całym autobusem…

Nie ma szans. Pojechaliśmy. Za chwilę podszedł chłopak.

– Panie Kazimierzu, jak pan wytłumaczy tę decyzję?

Ojciec nie powiedział, żeby spadał, nie zlekceważył tego pytania, nie ofuknął go. Wdał się z nim w dyskusję. Cały autobus słuchał.

Ludzie przegapiali przystanki. 

Przystanków nie było wiele, bo jechaliśmy od Politechniki w okolice stadionu Legii. Chłopak nie mógł uwierzyć.

– Jak pan mógł, były zawodnik Legii, trener Legii, nie wypada!

Kulminacja, wszystkich uszy nastawione i do dziś pamiętam odpowiedź taty, choć dokładnie nie dam rady tego zacytować. Sens był taki:

– Panie kolego, to nie ja podejmowałem ostateczną decyzję. Od tego jest zarząd PZPN.

Mnie pytano o podobną sprawę. Powiedziałem, że zadzwonię do śp. Andrzeja Gowarzewskiego, wybitnego kronikarza, który znał wszystkie smaczki, niuanse, kawiarniane opowieści.

– Andrzej, jak to było?

– Darek, było tak: siedem na siedem głosów. Jedni byli za tym, żeby odebrać, drudzy za tym, żeby zostawić. Główny głos należał do twojego ojca.

I podobno ojciec powiedział, że jest prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, a nie polskiej ligi i wstrzymuje się od głosu. Dalej było siedem do siedmiu.

Kto zadecydował?

Tajemnica Mundialu. Nikt teraz panu tego nie powie. Ja wierzę ojcu, tym bardziej, że Gowarzewski mnie w tym utwierdził. Decyzje pewnie podjęli prezesi klubów. Wiecie panowie, co działoby się, jakby tata zadecydował o mistrzostwie dla Legii. Zarzucaliby kumoterstwo, że grał w Legii, że trenował Legię, że kibice go nagabywali. Jakiej decyzji by nie podjął, byłaby to zła decyzja.

Pamięta pan ostatnią rozmowę z tatą?

Byłem u taty w przeddzień jego śmierci. Już był słabiutki. Nie rozmawialiśmy pewnie nawet, bo nie miał już siły mówić, ale jak pytano mnie, jak to widzę, to odpowiadałem, że boję się ostatniego telefonu. I taki był dwa dni później rano. Że tata odszedł.

Bardzo wpłynęła na niego śmierć  pana mamy. 

Przestał walczyć. Tak to jeździł na spotkania z Orłami Górskiego. Ciężko mu było, ale starał się, zależało mu, ale wtedy wszystko stało się mu obojętne. Przed śmiercią dostawał jeszcze zaproszenia, żył w bardzo dobrej komitywie z Michałem Listkiewiczem.

Listkiewicz mówił, że Górski nauczył go pykać cygarko. 

Tak, tak, zawsze to wspominał. Pamiętam ładną scenę. Polska-Słowacja w Zabrzu. 45 minut, remis. Chyba, mam luki, chodzi o samo zdarzenie. W przerwie Michał Listkiewicz mówi do taty:

– Panie prezydencie, a może jakby pan zapalił cygaro, to by się coś poprawiło.

– Panie Misiu, jak będzie bramka, to ja zapalę.

Skończyło się 5:1.

– Jak się czułeś? – pytałem.

– W ogóle się nie czułem!

Sam od siebie czuł cygara, tym bardziej, że nigdy nie palił.

Zachowało się jego dziedzictwo. 

Około piętnastu szkół jego imienia. Stadiony, hale sportowe, bardzo fajnie. Czasami byłem nawet zażenowany przy nadawaniu tych honorowych patronatów, kiedy widziałem listę, z którymi ojciec „wygrał”.

– To niemożliwe – mówiłem dyrekcji.

– To dzieci tak chciały – odpowiadali.

Magia piłki nożnej.

ROZMAWIALI WOJCIECH PIELA I ADAM KOTLESZKA

Fot. Newspix/Fotopyk

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...