Idzie, idzie Podbeskidzie, chciałoby się wesoło zanucić, patrząc na pozimowy start ekipy Roberta Kasperczyka. Trzech uznanych rywali, trzy mecze, siedem punktów, tylko dwie bramki stracone. To już jest inny zespół niż ten z jesieni. Bez dwóch zdań. Żadne to ogóry, żadni to chłopcy do bicia. Niby nie ma się czym zachwycać, bo pod Klimczokiem nie ma pięknego futbolu, na którego widok przecieralibyśmy oczy ze zdumienia i ocieralibyśmy łzy ze wzruszenia, ale przecież też wcale nie miało być jakoś spektakularnie. Miało być skutecznie, punktująco i pragmatycznie. I jest, choć z drugiej strony po meczu bielszczan z Cracovią trudno pisać o pochwale pragmatyzmu, kiedy w jednej z ostatnich akcji meczu Dominik Frelek spudłował z czternastu metrów do pustej bramki w próbie na wagę zwycięstwa.
To, cholera jasna, trzeba trafić.
Jasne, pozycja nie była tak czysta jak kilka lat temu w przypadku pudła Miłosza Przybeckiego.
Trzeba było walić z pierwszej piłki, ze wślizgiem nadbiegał Dawid Szymonowicz, do tego doszła presja ostatnich minut – pewne usprawiedliwienia narzucają się same, ale nie no, kurde, Frelek powinien zapakować bramkę. Sam też miał tego świadomość, bo przez ostatnie sekundy meczu trzymał się za głowę i wyglądał na wielce zszokowanego. Nic dziwnego.
Tym samym Podbeskidzie zmarnotrawiło szansę na skompletowanie czystego kompletu – dziewięciu punktów w trzech meczach. Ale żeby nie było, o co łatwo opowiadając historię spotkania w odwróconej chronologii, wcale nie było tak, że gościom należały się te trzy punkty. Dobra, może za pierwsze trzydzieści minut, kiedy piłkarze Roberta Kasperczyka wyszli nabuzowani, agresywni, atakujący w wysokim pressingu i tłamszący marnie wyglądającą Cracovię. Napór dawał konkrety. Grozą zawiało już, kiedy zza pola karnego minimalnie niecelnie przylutował Gergo Kocsis, a zanim gospodarze zdążyli się otrząsnąć Zaucha stracił piłkę na skrzydle, Rzuchowski klepnął sobie z Wilsonem, po czym dograł idealnie w tempo między dwóch stoperów Pasów do nabiegającego Hory, który pewnie pokonał Karola Niemczyckiego.
Minęła chwila i Czech chciał odwdzięczyć się Rzuchowskiemu, przedłużając prostopadłe podanie Kocsisa, tak, że 27-letni pomocnik znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem Cracovii. Wystarczyło celnie przymierzyć. Okazja z gatunku: zapytać golkipera, w który róg strzelić, a potem egzekucję wykonać z zimną krwią. Tylko, że Rzuchowski przymierzył wprost w stojącego jak słup soli Niemczyckiego. No cóż, tak się bramek nie strzela.
Równocześnie, co już zaznaczyliśmy, bidnie i nędznie wypadała ekipa Michała Probierza.
Rapa molestował nas bezsensownymi dośrodkowaniami. Zaucha dostał wędkę. Rivaldinho snuł się bez celu. Fiolić był klasycznym Fioliciem, czyli gościem od nieprzynoszącego żadnych korzyści zamętu. W pewnym momencie widzieliśmy nawet w Pasach zespół, który – przy odpowiedniej dawce mizerii, stagnacji i marazmu – wpadnie jeszcze w tym sezonie w dramatyczną walkę o utrzymanie. Ale wtedy pojawiło się światełko w tunelu. Przede wszystkim dobrą zmianę dał Thiago. Brazylijczyk jest już w Krakowie rok, słaby to na razie transfer, ale tego sympatycznego popołudnia wyglądał bardzo przyzwoicie. Poszarpał, pokiwał, narobił szumu, dobrze czuł się w grze kombinacyjnej, a van Amersfoort mógł mieć gola po jego dośrodkowaniu ze skrzydełka, ale nie trafił z bliska głową do bramki.
Sam Pelle też – po tym jak odszedł od absurdalnego pomysłu (taktycznego?) wracania się pod własne pole karne i wrócił na kierownicę – rozkręcił grę i zaczęło się to przyjemnie oglądać. To była taka typowa przyzwoita Cracovia. Dupy nie urywała, bazowała głównie na dośrodkowaniach z gry i rożnych, ale chociaż nie męczyła aż tak bardzo buły. Inna sprawa, że gola była w stanie strzelić dopiero po naciąganym karnym.
Niby Kocsis blokował Szymonowicza ręką, podstawy do zagwizdania jedenastki były, ale z drugiej strony stoper Cracovii mocno przyaktorzył.
Przy okazji słówko należy się też Węgrowi, który sprokurował karnego, a potem zobaczył czerwień za głupi faul na Thiago.
Żałosny występ. Tak czy inaczej, skończyło się remisem, bo Cracovia nie była w stanie wykorzystać gry w przewadze, najlepszą okazję w tym fragmencie gry wypracowując sobie po kontrze, a niewiele później sama też straciła Marqueza, który nieprzepisowo zatrzymywał Roginicia. No, a Podbeskidzie nie strzeliło na pustaka, więc też kończy z pewnym niedosytem.
Jakie wnioski?
Podbeskidzie uczy się pragmatyzmu. Na razie test zdaje z przyzwoitym wynikiem, ale takie wpadki jak zmarnowanie daru od losu w ostatnich sekundach wyrównanego meczu, nie mogą się Góralom więcej przydarzać, jeśli chcą na poważnie myśleć o utrzymaniu. A Cracovia? Cracovia musi się zbierać do kupy. Ten remis to malutki, taki maciupeńki, krok w dobrą stronę. Przynajmniej nie jest już w czapę i przynajmniej momentami było to znośne.
Fot. Newspix