Reklama

Ballada o jednym meczu, kilku kryzysach i radzeniu sobie z nimi

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

29 stycznia 2021, 17:44 • 9 min czytania 0 komentarzy

Liverpool podchodząc do meczu z Tottenhamem, musiał być mocno spietrany. W ciągu ostatnich pięciu ligowych meczów zdołał uciułać dwa punkty – tyle co Fulham, mniej niż WBA. Zawodziła przede wszystkim ofensywa, która przyczyniła się w tym czasie do zdobycia zaledwie dwóch bramek. Perspektywy były zatem liche, ale czwartkowy wieczór okazał się zbawienny. 

Ballada o jednym meczu, kilku kryzysach i radzeniu sobie z nimi

W końcu balonik pękł, lecz tym razem bez negatywnego wydźwięku. Liverpool wbił rywalom trzy bramki w Premier League pierwszy raz od pogromu, który urządził Crystal Palace w połowie grudnia 2020 roku. Od tamtego czasu The Reds dopadła strzelecka posucha, osiągająca swe apogeum w meczach z takimi rywalami jak Burnley czy Newcastle United. Tak solidne rozprawienie się z defensywą Tottenhamu należy traktować zatem w kategoriach niespodzianki, tym bardziej, że Spurs aż do wczoraj stanowili drugą najszczelniejszą obronę w lidze.

Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że pierwsze symptomy tego, że coś znowu zaczyna żreć w ekipie z Anfield, widzieliśmy w pucharowym meczu z Manchesterem United.

Po tym jak Liverpool męczył się nawet przeciwko ekipie U18 Aston Villi, wyraźnie było widać, że coś się zacięło. Piłkarze Jurgena Kloppa seryjnie marnowali doskonałe okazje strzeleckie, chociaż ich też było relatywnie mało, względem poprzednich miesięcy. Tymczasem podczas potyczki z Czerwonymi Diabłami, udało się w końcu sforsować poważniejszą przeszkodę. Przy wydatniej pomocy rywala, oczywiście.

The Reds nie grali w Pucharze Anglii szczególnie dobrze. Na samym początku wyglądali wręcz na ospałych, pozwalali gospodarzom na zdecydowanie zbyt wiele. Umieli jednak wyjść z tej sytuacji obronną ręką i przed upływem 20 minut prowadzili na Old Trafford. Tym razem skorzystali z prezentu od losu.

Reklama

Jedną z najskuteczniejszych taktyk, jakie można przyjąć przy rywalizacji z Liverpoolem, jest neutralizacja wolnego miejsca dla Salaha, Mane i Firmino. W konstruowaniu akcji groźny jest szczególnie ten drugi, obdarzony większym niż koledzy darem do czytania gry. W niedzielnym starciu Manchester United jął zapominać o tej kwestii i Brazylijczyk spokojnie przyjął sobie piłkę, ruszył w kierunku pola karnego i podał do Egipcjanina. Wówczas na reakcję było zbyt późno, bo i w jego przypadku obrońcy zachowali się nieco ospale. Salah spokojnie minął Maguire’a, a następnie wpakował piłkę do siatki nad interweniującym Hendersonem.

Druga bramka również padła dzięki złemu zachowaniu podopiecznych Solskjaera. Lekceważąco sprawę potraktował Cavani, który stracił futbolówkę tuż przed własnym polem karnym. Kilkanaście sekund później trzepotała już w bramce angielskiego golkipera i chociaż Liverpool wzorowo rozegrał tę akcję w szesnastce United, to nie można było nie odnieść wrażenia, że cała ta sytuacja zrodziła się nieco z przypadku.

The Reds wcale nie zastosowali morderczego pressingu, piłka po prostu została im ofiarowana na srebrnej tacy. Niemniej wykorzystali tę okazję, co stanowiło miłą odmianę względem tego, co kibice ekipy z Anfield oglądali przez kilka ostatnich tygodni. Szczerze mówiąc – nastroje były tak złe, że cieszyliby się nawet wtedy, gdyby ich ulubieńcy znaleźli drogę do siatki mało elegancką częścią ciała.

W minioną niedzielę Liverpool rozpaczliwie potrzebował się przełamać. Mecz koniec końców przegrał, ale wykonał bardzo ważny krok. Zawodnicy ofensywni zrzucili z siebie ciężar, który przygniatał ich coraz mocniej. Odblokowali się i w czwartek przypadku już nie było.

Bramkowe akcje The Reds nie wzięły się znikąd.

I

Piłka nożna jest grą błędów i nie ma co się w tej kwestii zbyt mocno spierać. Gdyby wszystko szło idealnie po myśli obu drużyn, nigdy nie widzielibyśmy zwycięstwa. Ktoś musi popełnić nawet maleńkie taktyczne przewinienie, które pozwoli rywalowi na objęcie prowadzenia. Tottenham nie zagrał wczoraj źle. Tottenham popełnił zbyt dużo mikrobłędów, które spowodowały, że schodzili ze swojego boiska na tarczy.

Reklama

Wczorajszego wieczoru, z ofensywnego tercetu Liverpoolu, gola nie strzelił jedynie Mo Salah. Przełamał się Sadio Mane, który wreszcie dogonił Tomasa Soucka, defensywnego pomocnika West Hamu United. Jednak to nie Senegalczyk miał największy wpływ na spotkanie. The Reds wygrali, bo o swojej klasie przypomniał Trent Alexander-Arnold. I Roberto Firmino, którego pozycję kwestionowano.

Brazylijczyk z Manchesterem United zagrał nieźle. Jego otwierające podanie do Salaha było niebywale precyzyjnie, dobrze poradził sobie też w zatłoczonym polu karnym kilkadziesiąt minut później. Jednak dopiero z Tottenhamem Firmino wszedł na swój szczyt. Spurs – podobnie jak Czerwone Diabły – pozwoliły 29-latkowi na zbyt wiele swobody.

Podopieczny Kloppa był elektryzujący, szczególnie… na połowie Tottenhamu. Miał tam 86% skuteczności podań, wykreował kolegom trzy szanse – więcej niż jakikolwiek zawodnik na boisku.

Jasne, Firmino przyzwyczaił nas do tego, że de facto nie jest napastnikiem, lecz kimś operującym w ofensywie. Wolnym elektronem, który przede wszystkim działa na rzecz kolegów, a dopiero później myśli o samodzielnym funkcjonowaniu. Jednakże w poprzednich meczach Brazylijczyk zatracił tę rzadką cechę. Przeciwko Southampton grał koszmarnie, wyglądał, jakby nie chciał podawać Andy’emu Robertsonowi. Wczoraj wyzbył się tego problemu, notując kolejny bajeczny występ.

Jego gol – który otworzył wynik spotkania – był jak haust świeżego powietrza, który dostaje się do płuc i pozwala nam przetrwać. The Athletic wyliczyło, że trafienie to zakończyło posuchę trwającą 482 minuty i 93 strzały. Problem był i to naprawdę duży.

Teraz – chociaż The Reds zagrali tak naprawdę dopiero dwa dobre mecze z rzędu – powoli odchodzi on w zapomnienie.

Tym bardziej, że odpalił Trent Alexander-Arnold. I to tak serio, nie jakąś tandetną wyrzutnią z Biedry za 20 złotych.

O ile w poprzednich meczach Anglik sprawiał wrażenie człowieka zupełnie pod formą, o tyle przeciwko Tottenhamowi wypłynął na bardzo szerokie wody. Zrezygnował z pałowania dośrodkowaniami, tak jak było to w meczu z Burnley (19 dośrodkowań!), ale zaczął bardziej wybiórczo traktować okazję do podania. Niemal wszystkie były idealnie w tempo. Nawet Terence Fletcher z Whiplash były zadowolony.

Prawy obrońca – tak jak Roberto Firmino – imponował przede wszystkim na połowie Spurs. 81% celnych podań, asysta i gol. Wszystko wyliczone co do sekundy, bez zbędnych ruchów i panicznych zagrań, które w ostatnim czasie Trent regularnie posyłał w aut.

Wiara Jurgena Kloppa pozwoliła mu odbić się od dna swojej formy. Anglik naprawdę dawał preteksty, by posadzić go na ławce. Niemiec jednak zawziął się i starał się pomóc piłkarzowi mentalnie. Wczoraj zebrał tego bardzo obfite plony. 22-latek wreszcie był sobą.

Dośrodkowanie, które posłał do Sadio Mane, było naprawdę wymagające dla młodego Joe Rodona. Piłka poszła w kozioł tuż przed nogami defensora Tottenhamu, który nie zdołał interweniować. Upatruję się w tym jednak większego kunsztu podającego, niż błędu 23-latka. Wychowanek Swansea City naprawdę był w kropce.

Tak jak Eric Dier ryzykował trafieniem kilkadziesiąt minut wcześniej, tak Walijczyk w końcówce spotkania. Obaj ostatecznie wstrzymali nogę, a gola na swoim koncie zapisali piłkarze Liverpoolu.

II

Szlaban blokujący przejazd ofensywny wreszcie się podniósł. James Milner stał się piątym piłkarzem w historii Premier League, który zaliczył 550 występów. Trent Alexander-Arnold poprawił swój dorobek asyst w tym sezonie ligowym o 33%. Roberto Firmino strzelił piątego gola w sześciu meczach przeciwko Tottenhamowi. Liverpool zgarnął trzy punkty, umocnił się na czwartym miejscu i zredukował stratę do Manchesteru United.

A mimo tego radość nie ma wyłącznie słodkiego posmaku.

W przerwie boisko opuścił Joel Matip. Był jednym środkowym obrońcą przebywającym w tym meczu na boisku. W gruncie rzeczy jest jednym z nielicznych zdrowych środkowych obrońców, którzy pozostali w kadrze Jurgena Kloppa. A właściwie… był, bo Kameruńczyk już do tej grupy nie należy. Doznał paskudnej kontuzji – zerwania jednego z więzadeł. W konsekwencji wypada na kilka miesięcy, być może do końca sezonu. Stawia to Liverpool w więcej niż kłopotliwej sytuacji.

The Reds stracili już  23 bramki. Jasne, wynik mocno zniekształca siódemka przyjęta od Aston Villi, ale to i tak słaby bilans jak na standardy ekipy z Anfield. W całym poprzednim sezonie nikt nie był w stanie dorównać im pod względem szczelności defensywy. Teraz ustępują sześciu ekipom: Manchesterowi City, Leicester City, Tottenhamowi, Arsenalowi, Evertonowi oraz The Villans.

Wobec kontuzji Matipa raczej nie mają szans, na ich przeskoczenie.

Kloppowi pozostał Nat Phillips, który skądinąd zagrał całkiem porządnie w drugiej części starcia z Tottenhamem, niedoświadczony Rhyss Williams i… to tyle. Virgil Van Dijk wrócił do treningów z piłką, ale do pełnej sprawności jeszcze bardzo daleko, a Joe Gomez również przechodzi rehabilitację. Znowu zapowiada się na szycie przy pomocy Jordana Hendersona oraz Fabinho, który – a jakżeby inaczej – ze Spurs nie zagrał z powodu kontuzji.

Do końca okienka transferowego pozostało bardzo niewiele czasu, więc Liverpool – chcąc uniknąć konsekwencji – może szukać się za tanimi, doraźnymi opcjami. Kiedyś w trybie awaryjnym ściągano Stevena Caulkera, ale na to The Reds są chyba zbyt dojrzali.

Jeśli jednak właściciele nie sięgną do kieszeni i nie sprezentują Kloppowi nowego środkowego obrońcy, jego drużyna może mieć duży problem. Wydaje się, że udało się uzdrowić ofensywę, ale nie można zapominać o tyłach. W końcu zła dyspozycja Trenta brała się również z tego, że para centralnie ustawionych defensorów była notorycznie zmieniania.

III

Jednak o ile Liverpool może pocieszać się wygraną i w dobrej wierze iść w dalszą część sezonu, o tyle Tottenhamowi coraz mniej jest do śmiechu. Byli liderem Premier League, wydawało się, że praniem słabszych i klinczowaniem się z silniejszymi, są w stanie walczyć o tytuł być może nawet do ostatniej prostej. Duet Harry Kane & Heung-min Son nawiązywał do najlepszych par w historii angielskiej ekstraklasy. 

A teraz wszystko stanęło na głowie.

W ciągu ostatnich ośmiu kolejek zgubili punkty na Crystal Palace, Leicester City, Fulham oraz dwukrotnie na Liverpoolu. Jasne, każda drużyna w tym sezonie przechodzi kryzys, lecz on walnął w podopiecznych Mourinho w najmniej spodziewanym i chyba też najmniej wygodnym momencie. Poważny uraz Harry’ego Kane’a stawia pod znakiem zapytania rychły powrót do formy całego Tottenhamu.

To dla londyńczyków strata większa, niż dla The Reds kontuzja Virgila Van Dijka. Anglik był postacią absolutnie kluczową, zawodnikiem lepszym nawet niż wspomniany Son. Przegląd pola, którym popisywał się szczególnie na starcie rozgrywek, dorównywał temu, co widział tylko Kevin De Bruyne. 27-latek był w ścisłym gronie tych piłkarzy, którzy walczyli o miano zawodnika sezonu. Teraz jego plany zostały mocno zweryfikowane.

Już do meczu z Liverpoolem przystępował na mocno naciąganych zasadach. Bolała go kostka i musiał zażyć proszki. W trakcie spotkania kontuzja tylko się pogłębiła i na dodatek pojawiła się kolejna. W drugiej kostce. Anglik nie był w stanie funkcjonować na jakichkolwiek obrotach i musiał zejść już w przerwie. Teoretycznie zastąpił go Eric Lamela, ale w praktyce na szpicę przesunął się Son. Nie było to jednak zagranie, które jakkolwiek zaskoczyło Liverpool.

Wątpliwe, czy znajdzie się w ogóle wiele ekip, którym owo ustawienie sprawi znaczne problemy. Zastąpić Kane’a jeden do jednego się po prostu nie da. Przynajmniej nie tego obecnego.

Wcześniej bowiem – w razie konieczności – w ataku faktycznie występował Son. Wyglądał bardzo dobrze, ba! Mówiło się, że potrafi grać na najwyższym poziomie tylko wtedy, gdy Anglik jest niedysponowany. Jednak Mourinho przełożył wajchę w drugą stronę.

Kane nie jest tylko genialnym napastnikiem, ale i kreatorem. Wziął na siebie część odpowiedzialności, która wcześniej spoczywała na Dele Allim i Christianie Eriksenie. Portugalczyk z jednego gracza na pewno nie może skorzystać, a kolejny zdecydowanie nie należy do jego ulubieńców. Prawdopodobna będzie zatem zmiana całego systemu, a to może potrwać.

Problemy w kreacji Spurs, które uwydatniły się w drugiej połowie, były związane przede wszystkim z niedostępnością 27-latka. Konieczność przetransformowania dotychczasowego planu na coś, co byłoby w stanie zaskoczyć Kloppa i jego podopiecznych, zwyczajnie Tottenham przerosła.

Mają jednak genialnego szkoleniowca, który – niczym kameleon – potrafi dostosować się do sytuacji. Rzecz jasna trzeba być gotowym na festiwal prób i błędów oraz notorycznego narzekania, lecz nagroda może być bardzo cenna. Londyńczycy pozbawieni swojego najlepszego zawodnika nadal mogą być bardzo groźni. Wariantów  Portugalczyk ma całkiem sporo – jest Vincius, jest Alli, jest Bale, jest Moura, Bergwijn, Son. Pytanie tylko, z którego miejsca Mourinho wysunie ostrze.

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Anglia

Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Bartosz Lodko
0
Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Komentarze

0 komentarzy

Loading...