Czy Barcelona zmarnowała sporą liczbę setek? Tak, zmarnowała. Czy Barcelona przeważała? Tak, przeważała. Czy Barcelona jakoś specjalnie zaimponowała? Nie, nie zaimponowała, ani specjalnie, ani jakkolwiek inaczej. Czy Barcelona mogła ten mecz przegrać? Tak, mogła, jak najbardziej, nawet mimo tych setek i tej przewagi, bo długimi momentami przypominała zdartą i zakurzoną płytę winylową, która choć zapisuje w sobie piękną melodię, to coraz częściej trzeszczy, zapętlając się w tych samych, coraz częściej zwyczajnie nudzących, rytmach. Ale cóż, póki w barwach Dumy Katalonii gra Leo Messi, rywale zawsze muszą liczyć się z tym, że w każdej chwili zagrać może oryginalna muza, bez nuty fałszu.
Barcelona zbombardowała Levante, ale nie był to szturm na miarę najlepszych czasów tej bandy. To już nie ta śpiewka. Długimi momentami piłkarze Ronalda Koemana atakowali zrywami, bez większego ładu i składu, jakiegoś ciekawszego pomysłu, kreatywniejszego przyspieszenia. Doskonale definiowała to postawa Coutinho i Desta. Pierwszy miotał się gdzieś między lewą flanką a środkiem pola, oddał ze dwa przestrzelone strzały, kilka razy niecelnie dośrodkowywał. Drugi zaś szarpał po skrzydełku, szukał sobie miejsca, ale niewiele z tego wynikało. Zabijacie nas, ale nie mamy wrażenie, że w tym meczu mniej dałby taki Nelson Semedo, którego Barca oddała bez żalu do Anglii.
Wobec nieuporządkowania w drugiej linii, wiele prób przełamania monotonii w ofensywnych staraniach podjął duet Messi-Alba. O ich współpracy, czutce, zrozumieniu i boiskowej relacji powiedziano już chyba wszystko. Wszyscy wiedzą, jak Argentyńczyk szuka Hiszpana przecinającymi linię obrony podaniami i jak Hiszpan doskonale potrafi odnaleźć Argentyńczyka w polu karny. Problem w tym, że robią to wszystko od tylu lat, że wiele drużyn doskonale to czyta. I tak jak nie można odmówić im geniuszu, dalej to potrafi żreć, ale tym razem oglądaliśmy jedno z tych spotkań, kiedy nie żarło i basta.
A w międzyczasie swoje szanse kreowało sobie Levante.
Jorge de Frutos w świetnej sytuacji trafił w Ter Stegena. Daniel Gomez Alcon, w jeszcze lepszej, fatalnie przestrzelił, mimo że powinien zamknąć oczy i zerwać siatkę. Trochę później 22-letni napastnik strzelał jeszcze raz, ale z dalszej odległości, lżej i mniej groźnie. Właściwie, gdyby którąś z tych okazji udało się wykorzystać, to niewykluczone, a raczej wielce prawdopodobne, że Levante wywiozłoby punkty z Camp Nou. Dlaczego?
Ano dlatego, że choć z czasem Barca nieco uporządkowała grę, głównie za sprawą doskonale odnajdującego się w małej grze Griezmanna, to jej piłkarze byli cholernie nieskuteczni. Dobra, piszemy, że „piłkarze”, a w tym miejscu możemy sprowadzić opowieść do samego Messiego. Miał on bowiem wręcz horrendalną liczbę możliwości do pokonania Aitora Fernandeza. Próbował na mnóstwo sposobów – z wolnych, z daleka, z bliska, sam na sam, w gąszczu, ze swojej kępki murawy, z nieswojej kępki murawy i jeszcze pewnie o czymś zapomnieliśmy. Gdyby nie udało mu się w końcu czegoś wcisnąć, pretensje za wynik musiałby mieć przede wszystkim do siebie.
Ale w końcu mu się udało. Szybka sprawa. Przejęcie piłki na połowie Levante. Otwierające podanie od De Jonga. Krótki rajd, mocny strzał po dalszym słupku i po wszystkim. Barcelona wygrała. I tyle. Jedną bramką. Kiedyś pewnie napisalibyśmy, że to nieco rozczarowujące, ale w tym sezonie? W tym sezonie to nawet dobry wynik dla wicemistrza Hiszpanii. Dla nich aktualnie najważniejsze jest złapanie regularności.
FC Barcelona 1:0 Levante
Messi 76′
Fot. Newspix