Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

10 grudnia 2020, 15:54 • 7 min czytania 17 komentarzy

Do trzydziestego trzeciego roku życia mieszkał w akademiku, gnieżdżąc się z żoną i dwójką dzieci na osiemnastu metrach kwadratowych. Miał epizod, gdy pracował jako nocny stróż. Robił to na trzecim etacie, taka była akurat potrzeba zarobienia pieniędzy na rodzinę.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Historia Janusza Filipiaka, który startując od zera, zrobił wartą dziesiątki milionów dolarów firmę, działającą globalnie, powinna być kapitałem polskiej piłki. Bo to może być kawał dość inspirującej historii. W bydgoskiej Wyborczej Filipiak opowiadał, jak po przeprowadzce do Australii u schyłku lat osiemdziesiątych, poszli z żoną i dziećmi do sklepu, nakupili produktów, zrobili im zdjęcie, a potem wysłali to zdjęcie przez cały świat do Polski, by rodzina wiedziała, że nie biedują. Dziś to zdjęcie ma być w ich domu symbolem drogi, jaką przeszli.

Jak to się dzisiaj mówi: “success story”. Rozpoznawalne również na Zachodzie, bo o Comarchu w pozytywnym tonie pisała niemiecka prasa, a Corriere della Sera napisała kiedyś nawet – uwaga – o Filipiaku per o polskim Gatesie.

Mogłoby się wydawać, że ktoś, kto poradził sobie na tak innowacyjnym rynku, kto go w dużej mierze kreował, zmieniał, jest też w stanie wnosić nowe standardy w polskim futbolu. Kimś takim, patrząc po swoim CV, mógłby być. Ale aż tak bardzo nie jest, że tym samym jest dla mnie jedną z największych zagadek polskiego futbolu.

Filipiak zapisał się w latach 70-tych do PZPR, co pewnie ułatwiało pewne ścieżki, również wyjazdu na Zachód. Już w latach siedemdziesiątych pojechał choćby do Tokio, który to wypad miał mu uzmysłowić, że przyszłość należy do projektów globalnych, bo w zasadzie już wtedy należała, tylko nie wszędzie potentaci mogli dotrzeć. Niemniej to swoją pracą, swoimi publikacjami, miał zwrócić uwagę wielu zachodnich instytutów. W laboratoriach France Telekom nie pracuje się dlatego, że ktoś cię poleci. Nie dostaje się zaproszenia do wykładania na prywatnym australijskim uniwerku, czyli w zasadzie biletu do nowego życia, w dużo łatwiejszym niż posttransformacyjna Polska świecie.

Reklama

Filipiak z Australii wrócił, choć czekało go tam spokojne życie. Wrócił, choć miał już wówczas na tyle sporą reputację w swojej branży, że mógł spokojnie znaleźć zatrudnienie w innych równie ciekawych, bezpieczniejszych i dostatniejszych miejscach globu. A jednak wrócił do zostawionego mieszkania i zielonkawego Poloneza. Wrócił nie dlatego, że zwietrzył tu interes. Czekała go praca akademicka. Wrócił, by tak rzec, dlatego, dlaczego Polacy wracają mieszkać w Polsce.

W pożegnaniu z Australią jest nawet piłkarski wątek, cytat za jego wspomnieniami:

Swoją drogą byłem rozczarowany, gdy na pożegnalnym przyjęciu Bill Henderson, reprezentujący Uniwersytet w Adelajdzie, dał mi upominkowy wazon za strzelenie bramki w meczu piłkarskim przeciwko Wydziałowi Chemii, a nie za przyciągnięcie na uczelnię kontraktów o wartości czterech milionów dolarów.

Miał wówczas, dzięki wyjazdom zagranicznym, unikalną na Polskę wiedzę z zakresu teleinformatyki, i ta wiedza była jego głównym kapitałem. Ale firmę zakładał nie z jakimś mitycznym wielkim kapitałem, tylko w pokoju 415 budynku B5 Wydziału Metalurgii na AGH, a dobre kilka lat jeszcze normalnie łączył to z pracą na uczelni. Pierwszych ludzi rekrutował ze studentów, zadając choćby na jednym z wykładów pytanie, czy ktoś chce razem z nim po godzinach tworzyć system informatyczny wykorzystujący relacyjne bazy danych. Dwóch ludzi, którzy się zgłosili, było potem akcjonariuszami Comarchu. Raczej nie żałowali.

Comarch mógł dość szybko popisać się kontraktem z monopolistą, TP.SA. Ale też ten monopolista wkrótce zerwał z Comarchem, a dla Comarchu nie stanowiło to wyroku. Na własnych nogach tylko dostał skrzydeł, poszedł na Zachód, wygrał tę rywalizację w kluczowym momencie. Generalnie – poradzili sobie, poradzili sobie na grubo, będąc dzisiaj jedną z informatycznych wizytówek naszego kraju, działającą od Panamy po Malezję.

Jest to oczywiście historia opowiedziana powierzchownie. Pewnie w jej zakamarkach kryje się mniej lub więcej kurzu. Ale jednak szanuję to, że jego osiągnięcie jest oparte na pomyśle, na wiedzy, a nie na przykład – z całym szacunkiem – na koniunkturze na dżinsy czy uwolnieniu branży badylarzy. Filipiak też, jak pewien inny prezes, nie zmienia partnerek na coraz młodsze, jest statecznym facetem.

Reklama

I z jednej strony mamy to wszytko, a z drugiej to, co ostatnio.

Bo jakkolwiek sędzia Stefański popełniał błędy i to duże, tak pójście w zaparte, tropienie spisków, z było nie było przyklepaniem absurdu o żonie Stefańskiego kibicującej Wiśle… Przecież to jest retoryka podstawówkowa. Z jednej strony mamy więc gościa, który zjeździł cały świat, odpowiedzialnie podchodził do rodziny, rządzi sensownie potężną firmą, a z drugiej składanie podpisu pod oświadczeniem o Karolinie Bojarskiej-Stefańskiej jako problemie dla jego klubu.

Klubu, którym rządzi nie jak chwilową zabawką, tak jak rządziło wielu bogaczy, tylko według ukutej przez siebie zasady ograniczonego wzrostu, którą kierował się w Comarchu, a którą tak tłumaczył w Forbesie:

“To znaczy, na pewno nie można odlecieć. Odpowiedzialność jest duża. Można mieć wizje i te wizje są. Natomiast te wizje muszą być sformatowane, aby były zgodne z rzeczywistością. Czyli wizja musi mieć finansowanie. Każda wizja, aby się zrealizowała potrzebuje bardzo wielu lat. Z tą wizją przez te lata trzeba przejść”.

Albo taki cytat, nabierający wymowy przez ostatnie dni:

“Osiągnięcie wysokiego poziomu sportowego jest uzależnione od odpowiedniego poziomu moralnego, intelektualnego”.

Najlepsze są wywiady z Filipiakiem, które pojawiają się właśnie poza prasą sportową – tam z jednej strony widać, jaką ma w innym środowisku inną reputację, a z drugiej jak inną twarz pokazuje w piłce.

Bo przecież i tam, do tamtego środowiska, chociaż w formie plotek, mógł się przebić jego pełen nieintecjonalnego komizmu wywiad w Canal+. Odbieranie telefonu od Michała Probierza na wizji, w dodatku z dyrektywami co ma mówić, brnięcie w narrację oblężonej twierdzy – to nie tylko nie wygląda dobrze. To wygląda niepoważnie. A patrząc na życiowe osiągnięcia Filipiaka, trudno go nazwać niepoważnym człowiekiem.

Najlepsze jest to, że w tych wywiadach pozasportowych zawsze pada pytanie: po co mu ta Cracovia. I nigdy nie pada przekonująca odpowiedź. Są jej próby. Ale nieudane. Często też przypomina się, że generalnie w Comarchu mało przychylnie patrzą na jego zaangażowanie w Pasy. On przecież nawet nie był jej kibicem, tak jak Michał Świerczewski chodzący na Raków w latach dziewięćdziesiątych. Filipiak w dzieciństwie chodził na żużlową Polonię Bydgoszcz.

Nie wiem. Może za mało wiem o jego rządach w Comarchu, dlatego to jest niespójny wizerunek. A może futbol takie wywołuje emocje. Może to jest ta przestrzeń dla Filipiaka, gdzie może się wyżyć, złapać adrenalinę – to też często mówi wspomniany właściciel Rakowa, że pod względem emocjonalnym nie da się futbolu porównać do innego biznesu, to zupełnie inne przeżycia. Może w takiej formie ten żywioł futbolu daje mu najwięcej, ale wciąż mam poczucie, że jest tu coś marnowane, tak dla Filipiaka, jak Cracovii, jak całej polskiej piłki, którą znowu tak trudno zrozumieć.

***

Czas na zupełnie niecykliczny, arcysporadyczny kącik retro. Tak arcysporadyczny i niecykliczny, że i tak macie go dość, bo ile można, gdy tyle się dzieje wokół, a poza tym, Lechu, ile można o Berensztajnie i Agafonie.

Miałem dziś przyjemność rozmawiać z brązowym medalistą mundialu Espana 82. Tenże uczestnik trzy razy, na krótkiej przestrzeni, opowiedział mi o akcji Włodzimierza Smolarka przy pierwszej bramce z Peru. Był zdumiony jak to możliwe, że o tym, co zrobił w tej akcji Smolar, nie mówi się więcej. Że się o tym nie pamięta zupełnie. Że to blaknie, szarzeje.

Potem tę akcję puścił na dużym telewizorze. Smolarek, zawodnik ofensywny, robi trzy wślizgi pod bramką Peru przy próbach odbioru. No, może jeden z tych wślizgów taki sobie, może jakieś tam ale, a tak w ogóle to piłki nie wyłuskał żadnym z nich. Czyli już prawie pod prapolski scenariusz “PRZEGRAŁ, ALE JAK POWALCZYŁ”. Ale Smolarek idzie czwarty raz. Naciska obrońcę. Ten przez nacisk Smolarka podaje źle, Peru traci piłkę. Ta do Smolara i 1:0, Espana 82 wreszcie odbezpieczone, dopiero w drugiej połowie trzeciego meczu.

Sam mam przesyt mówienia o jeździe na dupie, ale tu się zgadzam: w tej akcji coś jest.

Leszek Milewski

Fot. NewsPix

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

17 komentarzy

Loading...