Zazwyczaj noty w naszych pomeczówkach pojawiają się na samym końcu, tym razem grafikę pod tekstem też oczywiście znajdziecie, ale ich temat chcemy poruszyć od razu. Jak może wiecie, dziesiątkę trzymamy głęboko w szufladzie i wyciągamy ją tylko na specjalne okazje – jak trafią się takie dwie-trzy w sezonie, to już jest sporo. Dziewiątki to również spore wyróżnienie, na które trzeba sobie solidnie zapracować, o czym może świadczyć to, że w bieżących rozgrywkach tę notę na razie wystawiliśmy tylko trzykrotnie. Jesus Jimenez dostał ją za hat-tricka z Podbeskidziem, Mikael Ishaka za rozpierdol w meczu ze Śląsku, a Yaw Yeboah za to, że zrobił wiatraki z bodaj wszystkich defensorów Stali po kolei. Dziś do tego elitarnego grona dołączył Conrado, który siał spustoszenie w defensywie Śląska Wrocław.
Być może – podkreślamy: być może – byliśmy świadkami najlepszego indywidualnego występu piłkarza w tym sezonie Ekstraklasy. Brazylijczyk wyglądał lepiej niż w swoich pierwszych meczach w barwach Lechii, a pamiętamy, że był jednym z odkryć rundy wiosennej (dopiero później trochę zgasł). Nie od razu, bo potrzebował trochę czasu na rozpęd, ale jak już ruszył na rywali, to często mogli go jedynie sfaulować lub zablokować w ostatniej chwili mniej lub bardziej ofiarną interwencją.
A i te sposoby miały swoją datę ważności.
Drugiej połowy ona w zasadzie nie obejmowała. Jeszcze na jej początku Paixao nie skorzystał z dogrania kolegi, ale kilka chwil później Conrado wziął sprawy w swoje ręce (nogi!) i sieknął nie do obrony po wrzutce Fili i złym wybiciu Tamasa. Potem sprzedawał ciasteczka jak amerykańskie skautki – po jednym z nich nogę dostawił Flavio, po drugim to samo zrobił Zwoliński. Brazylijczyk był kluczem do zdobycia przez Lechię wszystkich trzech bramek, a mogło być ich więcej.
I – co istotne – to wystarczyło, by pokonać rywala. Dziś ekipa Lavicki nie była typowym Śląskiem z meczów wyjazdowych, którego puknąć może każdy chętny i nie spotka się z wielkim sprzeciwem. Nie, dziś wrocławianie zrobili sporo, by wygrać, mieli fragmenty bardzo dobrej gry. Na przykład wyszli na prowadzenie po bardzo ładnej akcji Praszelika i strzale Picha. Inna sprawa, że dwa błędy w tej akcji popełnił Alomerović (najpierw przy wznowieniu wrzucił na konia kolegę, a później przy samym uderzeniu, które było do obrony), ale… mniejsza z tym. Mniejsza, bo było to spuentowanie dobrego okresu gry wrocławian, w którym padł też inny gol (nieuznany przez rękę Piaseckiego), a golkiper gospodarzy musiał też bronić uderzenia.
Dalej – już przy 1-1 świetną okazję miał choćby Zylla, ale fatalnie spudłował i zamiast ponownego wyjścia na prowadzenie, Śląsk kilkadziesiąt sekund później przegrywał. Lavicka nie czekał ze zmianami, dość szybko wykorzystał komplet i dały one efekt, bo wprowadzony na plac Pawłowski wyrównał z rzutu wolnego, a to – co warte podkreślenie – dopiero drugi gol strzelony w ten sposób w całym sezonie.
2-2 i dziesięć minut do końca. No ale Lechia miała Conrado.
Śląsk grał lepiej niż na innych wyjazdach, ale skończyło się jak zawsze lub prawie zawsze. Robi się niewesoło, gdy popatrzymy na te wszystkie delegacje. Ostatnie 15 spotkań ligowych poza Wrocławiem to:
- 3 zwycięstwa,
- 1 remis,
- 11 porażek.
JEDENAŚCIE RAZY W CYMBAŁ! I po drodze odpadnięcie z Pucharu Polski z pierwszoligowym ŁKS-em. Nie przystoi drużynie z aspiracjami. Nie wiemy, czy to choroba lokomocyjna. Wiemy, że jest rzyg.
Fot. FotoPyK