Lokomotiw Moskwa to taka drużyna, która sprawia wrażenie, że naprawdę sporo potrafi, ale jednak poziom Ligi Mistrzów jest dla niej za wysoki. Na przykład rok temu w grupie dwukrotnie postraszyli Juventus, ale mimo wszystko dwa razy dostali w łeb po bramkach w końcówce. Teraz nie było z nimi źle przeciwko Bayernowi, ale Bawarczycy też wygrali 2:1. A żeby myśleć o choćby wyjściu z grupy, trzeba tych większych kąsać. Dziś, przeciwko Atletico, również się nie udało.
SZCZĘŚCIE GOSPODARZY…
Ktoś powie – hola, hola, przecież padł remis 1:1, Lokomotiw ma punkty. Tyle że po pierwsze – w kontekście przejścia dalej niewiele to znaczy, bo Atletico zaraz ma rewanż u siebie i trudno sobie wyobrazić inny scenariusz niż zwycięstwo drużyny Simeone. Chyba że mówimy o Rosjanach w kontekście Ligi Europy, ale to potwierdza tezę z leadu. Ponadto po drugie: ten podział punktów został przez gospodarzy może nie wyżebrany, ale wymęczony w okropnych bólach.
Przede wszystkim bądźmy uczciwi – jedyną bramkę strzelili z przypadku. Poszło dośrodkowanie w pole karne, Herrera zagrał ręką i sędzia wskazał na wapno. Pewnie słusznie, bo Meksykanin nie miał swojej kończyny ułożonej naturalnie, popełnił błąd i z pomocą VAR-u trzeba było podjąć taką decyzję. Jedenastkę wykorzystał Miranczuk i… koniec. Więcej celnych strzałów moskwianie już nie oddali. W sumie próbowali trzy razy, raz Krychowiak z dystansu, ale jego uderzenie leciało i płakało, by skończyć na bandzie reklamowej.
…PECH GOŚCI
Nie ma co pudrować rzeczywistości: Atletico trzymało przeciwnika pod butem. Szczególnie w drugiej połowie, kiedy goście mieli piłkę aż przez 65% czasu. Czego brakowało: naturalnie wykończenia. Najbardziej w oczy rzucały się pojedynki Felixa z Guilherme, z których górą wychodził bramkarz moskwian. Raz Portugalczyk uderzył z dystansu i autentycznie pomyśleliśmy: „siedzi”, bo rogal leciał pod poprzeczkę, ale Guilherme kapitalnie przeniósł tę próbę na rzut rożny. Przy innej okazji Felix spróbował głową, natomiast znów Guilherme pokazał refleks i Atletico miało po raz kolejny tylko korner.
Guilherme był jednym z dwóch największych bohaterów tego spotkania, bo drugiego widzimy w szczęściu. Tak po prostu. Correa w pierwszej połowie z dystansu pocałował poprzeczkę. Po przerwie aluminium znów ratowało gospodarzy, gdy Atletico główką z jedenastego metra walnęło w spojenie, a dobitka Suareza – choć skuteczna – nie mogła być uznana, bo Urugwajczyk znajdował się na spalonym.
Natomiast i sędziemu można się dziwić, na przykład, dlaczego nie podyktował rzutu wolnego pośredniego dla gości. Żemaletdinow ewidentnie podał do Guilherme, ten złapał piłkę, a arbiter pokazał stały fragment w drugą stronę. Chyba dopatrzył się wcześniej faulu Lemara, ale żeby słusznie… Nie sądzimy.
No i co: taki jest futbol. Dobry mecz bramkarza. Trochę pecha faworytów. Trochę szczęścia gospodarzy i kończy się na 1:1. Ostatecznie bowiem golkipera Lokomotiwu zdołał pokonać tylko Gimenez strzałem głową w krótki róg. Wyprowadził wówczas Atletico na prowadzenie i wydawało się, że wtedy worek z bramkami się rozwiąże. Futbol chciał inaczej i zdjął głowę Lokomotiwu z gilotyny.
Polacy? I Rybus, i Krychowiak zagrali po 90 minut, owszem. Trudno ich jednak specjalnie oceniać, po prostu przesuwali się w tyłach razem z resztą drużyny, w przodzie właściwie nie istnieli – no, Krychowiak miał wspomniany strzał z dystansu i rozprowadzenie kontry, którą zepsuł kolega. Naharowali się i mogą cieszyć z punktu, ale widać, że Ligi Mistrzów wraz z kolegami nie podbiją.
Lokomotiw – Atletico 1:1
Miranczuk (k) 25′ – Gimenez 18′
Fot. Newspix