Ole Gunnar Solskjaer i Frank Lampard mają o tyle podobny przebieg karier trenerskich, że można się właściwie zastanawiać, czy podobnie jak filmowe rodzeństwo Skywalkerów nie zostali przypadkiem rozdzieleni przy narodzinach. Szkoleniowcy Manchesteru United oraz Chelsea znów staną naprzeciw siebie w sobotnim meczu na Old Trafford. Każdy z nich wszedł obecnie w etap pracy, z którego może, a nawet powinno już nadejść konkretne rozliczenie.
Tytuł jest nieprzypadkowy – brytyjski dziennikarz Richard Jolly poszedł nawet o krok dalej w swoich porównaniach. Nie tylko obaj trenerzy zdobyli po 66 punktów w zeszłym sezonie. Nie tylko obaj mają dotąd po 20 porażek w trakcie swoich kadencji trenerskich. Więcej – żaden z nich nie zdobył jeszcze żadnego trofeum. Bliżej był Lampard – przegrał jednak bój o Superpuchar Europy i finał Pucharu Anglii. To jest podobny poziom desperacji i próby powrotu do świetności i przełamania Liverpoolu oraz City. Pomysł ten sam – weźmy klubową legendę, odmłódźmy skład, każmy kibicom go wspierać, a później zobaczymy, co będzie dalej. I jakie jest to “dalej”?
Lampard pracuje w Chelsea 16 miesięcy, prowadził ją 63 razy w roli trenera „The Blues”. Przegrał spotkanie o Superpuchar Europy, które wypracował mu jeszcze Maurizio Sarri, przegrał w finale Pucharu Anglii, a także zajął czwarte miejsce w lidze, zapewniając je sobie dopiero w ostatniej kolejce. Swój pierwszy mecz ligowy w roli trenera Chelsea zaliczył… przeciwko United. W oku kamery znalazł się jednak inny debiutant, Daniel James, który wieńczył wynik 4:0 na korzyść gospodarzy z Old Trafford.
Solskjaer w tym porównaniu nie wypada na tyle dobrze, by mógł dumnie twierdzić, że wbija rywala w ziemię. Ostatnie starcie przyniosło zwycięstwo Chelsea, wyszydzanym hiszpańskim bramkarzem był nie Kepa, a David de Gea. Również Norweg czeka wciąż z utęsknieniem na wywalczenie trofeum – a United nie wstawili jakiegokolwiek do gabloty od wygrania Ligi Europy w pierwszym roku pracy Jose Mourinho. 78 meczów w roli trenera „Czerwonych Diabłów” przyniosło do tej pory trzy przegrane półfinały – FA Cup, Puchar Ligi oraz Ligi Europy. Dało trzecie miejsce w Premier League tylko dzięki mniejszej liczbie straconych bramek. Wygrana z Leicester City spychała „Lisy” poza pierwszą czwórkę, a dała Chelsea przepustkę do Champions League.
Dzisiaj spór o to, kto z nich jest lepszym albo bardziej przekonującym trenerem nie ma sensu. To są te same ścieżki, po których obaj szli, zanim dość niespodziewanie zgłosiły się po nich ich dawne kluby, w których rozegrali łącznie ponad 1000 spotkań.
Budujemy od tyłu
Śledząc od początku United pod szyldem norweskim, coraz bardziej przychodziło nam do głowy eufemistyczne określenie „drużyna reakcyjna”. Przejmowanie inicjatywy w starciach z rywalami z tzw. Big Six nie leżało w koncepcji Norwega. Z drużynami, które chcą dominować w posiadaniu piłki (wybitny przykład – marcowe derby Manchesteru i 27% posiadania piłki przez graczy United, wynik 2:0 dla podopiecznych OGS) MU szło jednak znacznie lepiej. Wśród drużyn, które awansowały do Ligi Mistrzów sposób na United znalazł tylko Liverpool – na Anfield, gdzie nie przegrał przecież w lidze od 3,5 roku.
Solidna obrona lubi jednak często obniżać swoje notowania – perfekcyjny nie jest Victor Lindelof. Obiektem żartów bywał też Harry Maguire – zajechany grą we wszystkich możliwych meczach pod koniec sezonu sam musiał opierać się na lepszej grze Szweda. Stale mijali się, ale będąc wciąż pod prądem, nie ustawali w poprawie gry. Maguire’a jednak na domiar złego dopadły inne problemy – sprawa sądowa w Grecji nie poprawiła jego morale na początku tych rozgrywek.
W grze defensywnej wciąż United muszą szukać poprawy. Do odgadnięcia jest niemniej pomysł Solskjaera na nadchodzące starcie z Lampardem. Ilekroć widują się w starciach w 2020 roku, Solskjaer wychodzi trójką obrońców. Tak było przy zwycięstwie na Stamford Bridge, gdzie United ratował dwukrotnie VAR i nieskuteczność Batshuayia. Tak było, gdy wygrywał Lampard, a de Gea popełnił dwa koszmarne błędy w półfinale FA Cup.
Solskjaer ma wciąż problemy z nauczeniem piłkarzy gry defensywnej. Tutaj jednak skutkuje to czymś, co pokutuje też w przypadku Zinedine’a Zidane’a – człowiek przez lata uczony gry w przedniej formacji będzie miał ostatecznie problem jako trener, by odpowiednio nauczyć swoich wybrakowanych piłkarzy bronienia. Odpowiedzialność spada tutaj na barki asystentów – Kierana McKenny, Michael Carricka, a także Mike’a Phelana. Ostatecznie skończyło się na zaledwie 36 straconych golach przez cały poprzedni sezon ligowy. Mniej straciły tylko Manchester City oraz Liverpool – wicemistrz i mistrz kraju. Tylko co ma zatem powiedzieć Chelsea, skoro w tym samym czasie dała sobie wbić 54 gole. A z United rozegrała dwa mecze ligowe i w obu nie strzeliła gola – 0:4 i 0:2, tak Ole pożegnał Franciszka.
Jeszcze będzie przepięknie
Oba zespoły utyskują też na brak właściwego okresu przygotowawczego. Zespół United stracił aż 12 goli, z czego sześć ustrzelił sam Tottenham. Na ten sam problem utyskiwał zresztą na przedmeczowym briefingu Lampard. Musi on w tej kwestii rozumieć Solskjaera – Chelsea swój ostatni mecz w sezonie 2019/20 rozegrała 8 sierpnia, zaś United – dopiero 16 sierpnia. Już wtedy dwumiesięczna umieralnia dała swój efekt – można więc spodziewać się, że dopiero teraz obie drużyny zaczną wchodzić na odpowiedni poziom fizyczny. Tylko choć jest to początkowy etap sezonu, sam wsadził siebie na minę także Anglik. Dopuszczono do tego, że trzeba było ratować wynik z West Bromwich Albion – beniaminkiem. Tylko remisowano wygrany już niemalże mecz z Southampton, gdzie Timo Werner niemiłosiernie wkręcił w ziemię Jana Bednarka. I o ile piłkarze zrobili swoje, to jednak trener nie potrafił odpowiednio zarządzić meczem, popełniając zatem błąd… o który często posądza się Solskjaera. To Norweg oskarżany był wielokrotnie o zbyt późne zmiany dokonywane w meczach.
Największy błąd Chelsea:
Czyste konto z Sevillą staje się czymś na wagę nieco większej nadziei. Możecie zatem sobie wyobrazić to zdziwienie w szeregach kibiców Chelsea, gdy patrzyli na wynik wtorkowego starcia. Wszystko jednak za cenę emocji, a te na pewno dostarczyli gracze United. Pokonali wciąż wyżej notowane PSG – a zatem w fazie grupowej Ligi Mistrzów paryżanie przegrali Parc des Princes po raz pierwszy od 2004 roku. Mówimy o tej samej drużynie, która na dwa dni przed końcem okna transferowego sprowadziła jedynie Donny’ego van de Beeka, a dopiero później przystąpiła do ofensywy i zapewniła Tellesa, Cavaniego, Traore oraz Pellistriego, żeby nie zbłaźnić ponownie zarządu klubu w oczach fanów.
Reasumując – Manchester United wygrał ostatnio z Newcastle United różnicą trzech goli. Pokonał finalistę Champions League. Chelsea w tym samym czasie zanotowała remis ze zwycięzcą Ligi Europy, beniaminkiem i drużyną Jana Bednarka. Czy ktoś może dostrzec już, dlaczego kibice Chelsea na razie czują niedosyt? Czy nie ma przypadkiem obaw, że ten mecz już totalnie pozbawi Lamparda pewności siebie?
Zupełnie inne wsparcie jednak otrzymał w lecie Frank Lampard. Chelsea poszalała na rynku transferowym i akurat ona w teorii pozyskała piłkarzy na te pozycje, które wzmocnienia potrzebowała. Sześciu nowych zawodników – w tym lewy obrońca, środkowy obrońca, napastnik, kreator gry, skrzydłowy i późno sprowadzony rywal dla Kepy. Powodem do ulgi jest na pewno kontuzja Kepy. Skoro już nawet Darren Bent mówi, że wolałby w składzie Chelsea Petra Cecha niż kolegę Arrizabalagę, to o czymś to musi świadczyć. Inna sprawa, że Cech zasiadający w fotelu dyrektorskim został niedawno włączony do kadry na rozgrywki ligowe – na wypadek zachorowania na COVID-19.
Najdroższy bramkarz świata i symbol niewspółmierności ceny do piłkarskiej wartości zostanie w domu. O nastawienie Edouarda Mendy’ego się raczej nikt nie boi – zachowane czyste konto w meczu z Sevillą, a także chłodna głowa odpychająca zbytnie hype’owanie wręcz mówi, że teraz o postawę bramkarza bać się już nie trzeba.
Zobaczcie sami – mówimy, że United ma niestabilne tyły, a piłka posłana w okolice 16.-20. metra wywołuje palpitacje tylko dlatego, że na boisku nie ma Nemanji Maticia. Problem Chelsea polega na tym, że środkowa strefa również musi przejść ewolucję – osiągnął bowiem zatrważający poziom bezproduktywności. N’Golo Kante nie zapewnia już spokój, w dodatku styl gry adaptowany przez byłego środkowego pomocnika reprezentacji Anglii wręcz nie pasuje Kante. Ofensywni zawodnicy są często wręcz pozostawiani sami sobie. A tymczasem Solskjaer ma pole wyboru. A tylko podczas poprzednich dwóch meczów zamiast ważnego w zeszłym sezonie Maticia wystąpili Fred i McTominay, zaś Pogba wchodził z ławki. Efekt? Równowaga została zachowana, a każdy z nich wywiązał się dobrze ze swojej roli.
Szaleńcy z przodu
Ostatnio głośne stały się doniesienia o utracie wiary w Solskjaera. Miały wyjść one od nikogo innego, tylko niekwestionowanego lidera szatni MU, Bruno Fernandesa – tego samego, który otrzymał opaskę kapitana na mecz z PSG. Zamiast pogrążyć Norwega, stały się paliwem dla dobrej gry w ostatnich meczach. Przekaz był jak parafraza utworu Vavamuffin: „Ole jest prezydentem, Ole jest kierownikiem, Ole jest trenerem, ja jestem jego zawodnikiem” „Ole na kole” jest człowiekiem, który znajduje cały czas gdzieś koło ratunkowe, które utrzymuje go na stanowisku. I trudno nie odnieść wrażenia, że w momentach kryzysowych obie fanbazy zarówno United, jak i Chelsea reagują również w jednakowy sposób. Tak samo zarzucają brak rozwoju poszczególnych piłkarzy Solskjaerowi i Lampardowi, tak samo wywyższają swoje ofensywne tercety, kiedy zaczyna już iść. Tę przewagę ma jednak trio MGR (Martial-Greenwood-Rashford), że sprawdzone zostało już na przestrzeni całego sezonu. Z Chelsea zabraknie jednak jednego z tej trójki – Martial wciąż pauzuje za czerwoną kartkę obejrzaną z Tottenhamem.
Lampard może nie mieć coraz większej rzeszy sprzymierzeńców. Ale prawdą jest, że naprawdę nie mógł skorzystać długo z Hakima Ziyecha. Na Marokańczyka zresztą Lampard wciąż oczekuje, mówiąc o tym, że Chelsea potrzebuje silnych charakterów na drodze ku odbudowie – nawet tak wybuchowych jak Ziyech. Brak tego piłkarza nie pomagał, niemniej trzeba też umieć sobie zjednać sympatię, wystawiając zastępcę. A sporą krytykę Lampard zbiera za usilne wystawianie Masona Mounta, nominalnego środkowego pomocnika na pozycji lewoskrzydłowego.
Lampardowi do ataku zakupiono wręcz aż za wielu świetnych zawodników i za chwilę bogactwo może stać się kłopotem. Kogo bowiem będzie rajcowało, że gole strzela nawet Reece James, czyli prawy obrońca, jeżeli wysiłki Timo Wernera czy Christiana Pulisika marnuje ciągle defensywa? Stałe fragmenty gry nie są mocną stroną obrońców „The Blues” – przykład tego dali w lutym tego roku, kiedy Harry Maguire wygrał pojedynek powietrzny po wrzutce Bruno Fernandesa z narożnika boiska. Kurt Zouma osiągnął poziom poprawny, ale wciąż czuje się momentami niepewnie z piłką przy nodze. Póki jednak nie pojawił się w klubie Thiago Silva, ciężko było stwierdzić, że istnieje w Chelsea ktoś taki jak środkowy obrońca ze stabilną formą. I to obserwacja tej strefy ponownie zajmie nam sporo czasu w sobotnim meczu.
Więcej do stracenia ma Anglik
Lampard wie, że to jest to spotkanie, w którym przegrany straci wiele. Ma na swoim koncie porażki z Kloppem, Artetą, także właśnie trzykrotnie przegrywał z Solskjaerem. I choć ktoś mógłby przypuszczać, że pod koła pierwszy wleci w tym sezonie Norweg, dziś bliżej nastroju wisielczego może być raczej trener Chelsea. To, co może mu dać nadzieję, to zły omen – United wciąż czeka na zwycięstwo ligowe u siebie.
Jedno zwycięstwo i Solskjaer znów jest nad Lampardem w tabeli. Znajdziemy dzisiaj sporo dowodów na to, że Norweg umie uczyć się na swoich błędach. Jest teraz ogromna szansa, by nauczył się na nich teraz Lampard. Porażka będzie oznaczała ósmy kolejny mecz ligowy niewygrany przez Chelsea w starciach z United. A wtedy burza nad Stamford Bridge nie ustanie.
A Solskjaer dołoży kolejny rekord – z Chelsea w lidze angielskiej trzy razy z rzędu wygrał tylko jeden trener United. Nazywał się Matt Busby.
fot. NewsPix