Piłka nożna jest dilerem emocji. Każdego dnia wystaje na rogu i ma gorący towar. Nie zawsze dobry. Bodajże Nick Hornby napisał, że futbol zawsze znajdzie nowy sposób, by cię, kibicu, wepchnąć na madejowe łoże. Czy dowolną inną zabawkę hiszpańskiej inkwizycji. Ale w perspektywie szerokiej jak Panorama Racławicka, i to jest dobre. I tym wygrywa. Przynajmniej porusza. Na tym też jedzie. No i potem, jak coś się uda – a wreszcie się musi udać, pewnie nawet GKS-owi Katowice – sukces smakuje bardziej słodko o każdą minioną torturę.
Ale emocje mają to do siebie, że zaciemniają obraz. Każdy mały Pawełek czy Brajanek jest przyszłym Paganinim wtedy, gdy jest naszym Pawełkiem czy Brajankiem. Zresztą, można to odwołać do każdej dziedziny życia. Odcedzenie emocji jest niezbędne, by osąd był celny. Bez tego łatwo popłynąć. Czasem również prosto na mieliznę. W piłce nożnej to o tyle trudne, że mówimy o wylęgarni emocji, fabryce, produkcji przemysłowej. Używając metafory: gdyby emocje były grzybami, piłka nożna byłaby lasami pod Opocznem.
Analitycy lubią tłumaczyć to, jak emocje wprowadzają w błąd, na przykładzie strzałów z dystansu z gry. Strzały z dystansu są nieefektywne. Bardzo mało kto ma taką powtarzalność i takie umiejętności, by uczynić z tego elementu cechę wiodącą. Bardzo rzadko pojawia się takie ustawienie pozycyjne, by strzał z dystansu był najlepszą decyzją. Nie idźmy ze skrajności w skrajność – tak, bywa, że należy walnąć, tak jak należy czasem walnąć z kajora. Ale nie tak często, jak dziś uderza wielu tych, o których mówi się, że potrafią uderzyć.
Uderzenie z dystansu częściej stanowi gloryfikowaną stratę. Jeden celny strzał na X meczów wciąż nie równoważy liczby zmarnowanych przez “lubiącego uderzyć” obiecujących ustawień pozycyjnych zespołu. Ale taki strzał, po widłach, z trzydziestu metrów – to piękno piłki. Zapada w pamięć. Chce się to oglądać.
Taka sytuacja z meczu z Włochami. Moder uderza z takiej pozycji.
Później tłumaczył, że chciał dogrywać do Lewego. Może chciał. Jak chciał, tym lepiej dla niego. Bo nawet jak jesteś Moderem, czyli piłkarzem, który faktycznie umie huknąć, który może z tego uderzenia uczynić broń, tak strzał z tej pozycji to mniej niż jedna setna procenta szans na powodzenie. Decyzja o strzale stąd się nie broni. Ale gdzieś tam kopnął, bramkarz odbił – Moder za to zebrał pochwały. Bo coś się zadziało. Jacek Laskowski miał okazję podnieść głos, a bramkarz miał okazję podnieść ręce. Na stop klatce widać natomiast, o ile lepszym pomysłem byłoby dogranie do zawodników przed polem karnym. A przecież takie podanie na trzy metry było dużo prostsze do wykonania.
Idźmy dalej. Jacek Góralski do niedawna był memem. Człowiekiem wślizgiem. Przecinakiem nad przecinaki. Oczywiście ta łatka nie wyrosła na pustyni, miała swoje ziarno prawdy. Jacek nawet wczoraj, w dobrym ofensywnie meczu, dokonał wślizgu głową. Problemem Góralskiego było to, że stał się po drodze symbolem archaicznego grania. Zapierdalania. Dawania z wątroby zamiast ogłady taktycznej, piłkarskiej.
Góral nie był w stanie z czymś takim rywalizować. Sam mam dosyć gadania o motywacji, jeżdżeniu na dupach – to jednak piłka nożna, decyduje gra w piłkę, a nie wątroba. Góralski jako symbol czegoś podobnego – nie miał szans się obronić. A to jednak skrajnie niesprawiedliwe, bo tak jednowymiarowy nie jest. Porzućmy symbol i mamy przydatnego zawodnika.
Ja wcale nie otwieram fanklubu Górala. Konkurencja w środku jest potężna, a on, choć bronił się w każdym z ostatnich meczów, w których dostał szansę, tak nie miał rywali z najwyższej półki. Liczę, że dostanie szansę z Włochami lub Holandią. To byłaby weryfikacja w kontekście Euro, gdzie uważam, że mamy jechać po to, by coś ugrać, a nie tylko wypaść jako tako, więc potrzeba tych, którzy pokażą się na tle Holandii i Włoch.
Ja jestem za tym, by postrzegać Góralskiego nie przez pryzmat łatek, stereotypów, ale to też wiąże się z tym, by teraz nie odlecieć. Przed chwilą Góralski był postrzegany jako ograniczenie, teraz może zajść wyolbrzymianie każdego jego zagrania ofensywnego. Klasyka piłki nożnej: ze skrajności w skrajność, a prawda po środku.
Albo teoria punktu startowego. Gdy patrzę na młodzieżowców w Ekstraklasie, mam wrażenie, że często jak wchodzą do ligi i nie odstają, to są chwaleni. Bo nowa twarz. Bo potencjał. Ale jak pokażą to samo za pół roku, po prostu nie odstając od ligowej szarzyzny, to jest dramat. Niby są ku temu rozsądne przesłanki: byli obietnicą rozwoju, a tego brak. Niemniej ta pompka po jednym, dwóch zagraniach, bywa szalona. Pamiętam jak Maciej Żurawski z Pogoni miał takie wejście, że nawet marnując trzy okazje bramkowe w jednym meczu bywał za to chwalony.
Bo dochodzi do okazji.
To jak chwalenie napastnika, że absorbuje obrońców.
A co ma robić?
Teoria punktu startowego ma też znaczenie w reprezentacji. Zieliński przyjeżdża z łatką gościa, który powinien ciągnąć wózek. Jeśli zrobi w meczu ze dwa, trzy znakomite zagrania, to jest to uważane jako coś, co powinno mieć miejsce. Jak dwa trzy znakomite zagrania zrobi w meczu ktoś inny, to jest kozakiem. Poprzeczka musi być wobec Zielińskiego zawieszona wobec niego wyżej niż wobec innych – zgadza się. Ale teraz skreślanie go, mówienie, że nie ma miejsca – dla mnie absurd. Tak jak na Góralskiego nie patrzmy przez pryzmat człowieka wślizga, tak na Zielińskiego spróbujmy spojrzeć zapominając, że jest piłkarzem Napoli, wokół którego chcą budować drugą linię. Może okaże się, że jednak nie jest ósmym do grania, najmniej dającym. Może on tak źle wygląda tylko w rywalizacji z własnym, przerośniętym cieniem, a nie rzeczywistością.
Nie sądzicie, że jakby Jóźwiak albo Szymański strzelili hat-tricka klasycznego z Finlandią, to byłby o to dziesięć razy większy dym? Jeden murowany pewniak na Euro już by się praktycznie wyklarował? Uważaj Hiszpanio, uważaj Szwecjo, te sprawy?
Zawsze przychylniejszym okiem patrzymy na nowych. Mają łatwiej. Ten sam mecz jakościowy nowego, a kogoś, kogo znamy od wielu lat, może być w pomeczowej narracji ze zdecydowaną przewagą pochwał na rzecz tego pierwszego. Też są ku temu rozsądne przesłanki: starych już znamy, nie da się łudzić, że wskoczą na jakąś niesamowitą windę. A nowi – kto wie jak się rozwiną. Niemniej finalnie w piłce zawsze mecze wygrywa się tu i teraz, tym co dajesz w konkretnym momencie. Dzisiejszy futbol jest całkowicie przećpany potencjałem.
Tak dochodzimy do reprezentacji Polski jako takiej. Marcelo Bielsa mówi, że ocenianie meczu przez pryzmat wyniku często doprowadza do przeinaczeń. Że owszem, nie ma nic ważniejszego niż wynik, on determinuje wszystko. Ale wynik może, po prostu, kłamać. Wszyscy wolelibyśmy “kłamliwe” zwycięstwo nad Hiszpanią, niż dobry mecz i porażkę, ale Bielsa moim zdaniem ma rację oceniając spotkanie choćby przez pryzmat liczby stworzonych okazji bramkowych. Długo myślałem o tym co sądzić o meczu z Włochami. I ostatecznie doszedłem do wniosku, że bliższa jest mi interpretacja wyrażona przez Pawła Paczula w tym felietonie.
Uważam, że nie stworzyliśmy w tym meczu nic, nawet pięćdziesięcioprocentowej sytuacji, a przecież graliśmy u siebie.
Uważam, że zabrakło centymetrów, odrobiny celności od tego, by Włosi wygrali 1:0.
Jak diametralnie inne byłyby wtedy nastroje? Widzicie to, wyobrażacie sobie? 0:1 u siebie z Italią, gdzie nie stworzyliśmy nic konkretnego w ofensywie?
Parę centymetrów determinuje cały nastrój wokół spotkania, całą jego interpretację. To na kilometr śmierdzi powierzchownością.
Uważam, że ten mecz w ofensywie był zły. Są jakieś pozytywy w defensywie, tak jak były z Holandią, bo nie dopuszczaliśmy do wielu szans i to dobrze. Ale jednak grając z Włochami u siebie chciałbym, żeby wyglądało to inaczej. Antoni Piechniczek w 1997, prowadząc o wiele mniej znaczącą w świecie piłki polską kadrę, a przeciw Włochom-wicemistrzom świata, miał korzystniejsze 0:0, bo chociaż ze znakomitą okazją Pawła Wojtali. Jak się później okazało, to 0:0 nieszczególnie można nazwać wiążącym.
Proszę, nie róbmy też z Holandii i Włochów zespołów, do których musimy podchodzić na kolanach. Przypomnę że jesteśmy jedyną w tej grupie drużyną, która była na ostatnim mundialu. Czas płynie w piłce szybko, wiem, że 2018 to odległa przeszłość, drużyny się zmieniają, Oranje i Italia są dziś naturalnie mocniejsze, znajdują częściej swój grunt niż go szukają. Ale nie róbmy z nich na ten moment pierwszoplanowych potęg światowego futbolu. Właśnie z takimi drużynami powinniśmy podejmować otwartą walkę.
Finlandia oraz Bośnia – oba te mecze można do pewnego stopnia zdyskredytować. Nie dyskredytowałbym samej Finlandii, bo jest najmocniejsza prawdopodobnie w swoich dziejach. Finalista Euro, który właśnie walczy tylko z Walią o awans do Ligi Narodów A. Tak na potwierdzenie, że nie dostali finałów Euro w czipsach. Z nami jednak zagrali składem eksperymentalnym, a jednak u nich eksperymentalny skład oznacza czerpanie dużo dalej od głównych traktów futbolu niż u nas.
Co do Bośniaków, to jak cieszę się z wygranej, utrzymania w Lidze Narodów A, tak wręcz żałuję, że tak szybko cieniem na meczu rzuciła się czerwona kartka. Później to spotkanie miało ustalony przebieg. Jak słuchałem dziś przez przypadek Jana Pietrzaka, dla którego wielki mecz Polaków z Bośnią był wydarzeniem dnia, przeklinałem los, że zesłał mi taki przypadek.
ALE po stronie pozytywów, wielokrotnie się w takich sytuacjach męczyliśmy. Eksperymentalna Finlandia – my w niecodziennym składzie i walka z samym sobą, męczarnie. Tak samo pamiętam mecze, kiedy taki układ spotkania jak z Bośnią wcale nie otwierał nam autostrady do trzech punktów. To bezapelacyjnie plus – potrafiliśmy wykorzystywać szanse zsyłane przez los. Punktowaliśmy słaniających się rywali bez kłopotów. To też sztuka i to duża.
Patrzę jednak choćby na konkurencję w środku pola. Pamiętam, jak musiał grać tutaj Dariusz Dudka, jak wystawialiśmy Matuszczyka, Łukasika. Nie w testach, na ważne mecze. To, co dzieje się tam teraz, jest niebywałym komfortem. Idą młodzi, są opcje różnorakie, nie tylko tutaj. Sam liczę, że niebawem sprawdzimy Puchacza na lewej obronie, nawet ta mityczna pozycja ma jakieś perspektywy. Pojawił się Walukiewicz. Na bramce jeden z najlepszych bramkarzy świata. O Lewym nie ma co mówić. Jestem głęboko przekonany, że musimy zerwać z minimalizmem, nie jechać na Euro po to, żeby wypaść jako tako, prześlizgnąć się o wyjściu z grupy – mamy potencjał pod to, by coś tam osiągnąć, a nie tylko cieszyć się, że jesteśmy w towarzystwie.
W tym kontekście nie jestem jednak w stanie wpaść w jakieś stany euforyczne. Na Euro raczej będziemy grać z rywalami o przynajmniej takim potencjale jak Włochy i Holandia, a nie potencjale dziesięciu Bośniaków czy drugiego garnituru Finlandii.
Mam wrażenie, że rolę w tak pozytywnym postrzeganiu tego zgrupowania miała nawet nagonka po zeszłym, a także atmosfera po premierze “W grze”. Było tak źle, tak gęsto, że aż za niestosowność, by nie powiedzieć przypierdalanie się, uchodzi szukanie teraz dziury w całym. Co nie zmienia faktu, że te dziury mogą istnieć.
Jerzy Brzęczek niech dalej dokręca śrubki, tak. Niech pracuje. Ale ręce trzymam na kołdrze.
Leszek Milewski