Takich meczów jak Charleroi – Lech widziałem wiele, ale oglądanych ze strony Charleroi, gdzie Charleroi było jakąś polską drużyną. Jakże miło dla odmiany zakończyć mecz nerwówką, ale po tej nerwówce móc się ucieszyć, zamiast rozpamiętywać zmarnowane okazje, jakieś straszne pudło, czyjś niewytłumaczalny błąd w końcówce. Jakże miło nawet raz strzelić przeklętym rykoszetem, zamiast stracić gola dupą w dziewięćdziesiątej minucie.
Lech całe eliminacje zrywał z łatką polskich europucharów. Zrywał konsekwentnie i wielokontekstowo. Chwalić mogliśmy Kolejorza nie za dawanie z osławionej wątroby, tylko ładny dla oka kombinacyjny futbol, który był fundamentem sukcesu – dopiero potem ewentualnie można było wspomnieć o dawaniu z wątroby, tak jak dzisiaj, ale nigdy na odwrót. Lech nie narzekał ani na nocne bębny pod hotelem w Szwecji, ani na pogodę na Cyprze. Jeździł po Europie, grał, strzelał, wypluwając z siebie ciekawe akcje z regularnością pepeszy. Na koniec zerwał nawet z łatką prapolskiego pecha i jeszcze bardziej zakorzenionej w naszej kulturze honorowej porażki.
Chciałbym abyśmy nie przeceniali roli szczęścia meczu Charleroi – Lech. Przyznaję, że krytycyzm polskiej piłce jest potrzebny, jego brak często oznacza minimalizm, trzeba patrzeć uważnie na ręce. Ale to na pewno nie był żaden szczęśliwy awans.
Lech grał dobre spotkanie z bardzo dobrą drużyną. Charleroi udowodniło, że nie wygrało w chipsach ani rundy play-off, ani lidera ligi belgijskiej. Nie cierpię tej gadki, gdy polski klub coś wygra, że, o, jednak ten rywal to nie był taki mocny, tylko jakieś leszcze, więc w sumie nie ma co się cieszyć, trzeba było ich walnąć w trąbę. Najlepszy mecz, najlepszy występ tak można obrzydzić. No więc przynajmniej dzięki takiemu przebiegowi meczu nikt tak pieprzył nie będzie. Gołym okiem widać było, że Lech ograł zespół w formie, zespół z jakością, zespół mający lekkość stwarzania bramkowych okazji.
Szczęście w drugiej połowie… Nie wiem. Czy udane interwencje Bednarka to naprawdę kwestia szczęścia? Czy ten cały Bednarek to jednak nie jest ambasadorem farta, czynnikiem losowym jak rzut monetą, tylko zawodnikiem Lecha Poznań?
Czy czasem to całe szczęście, które rzekomo miało sprzyjać Lechowi Poznań, i może czasem sprzyjało, nie jest równoważone przez sędziowanie, które moim zdaniem nie było zbyt fortunne? Zarówno przy decyzjach o kartkach dla Satki, jak i o rzucie karnym?
Ja zapamiętam z tego meczu, że przy grze w dziesiątkę, przy stanie 1:2, Lech tuż po asie kier wyprowadził od razu dwie akcje zaczepne. Jak sygnał: hej, jak myśleliście, że teraz zaczniemy obronę Częstochowy, to grubo się pomyliliście.
I bez jednego zawodnika Lech na pewno nie pozostał bierny, nie walił po autach, nawet jeśli kilka wybić na uwolnienie się zdarzyło. O okazji Kamińskiego wspominał nie będę, bo oczywiście i tak Charleroi miało dobrych okazji bramkowych więcej, niemniej to nie jest tak, że Lech w drugiej połowie ich nie miał, bo miał. Dogodne. Kultura gry pozostała, nawet wtedy, nawet w takiej sytuacji.
Oczywiście była też ta jazda na dupach, staropolska, by wspomnieć wślizg Rogne tuż po setce Kamińskiego, powrót Ishaka, ale jak już pisałem: to była druga strona monety Lecha, nie cała jej wartość.
To jest ta pochwała stylu, o którym tyle się dyskutuje w polskiej piłce w ostatnich tygodniach. Lech jak zaczął sezon ligowy, wszyscy wiemy. Ale prawda o futbolu, wychodząc za wyniki jest taka, że pierwszy wygrany ligowy mecz był zarazem dla Kolejorza najsłabszym. To w porażce z Miedziowymi, remisach ze Śląskiem i Wisłą Płock, było widać więcej jego gry. I na długą metę to się liczy. Na długą metę dobra gra musi się spłacić.
Futbolowi bogowie może są złośliwi, może nie są sprawiedliwi, ale też nie mają tyle cynizmu, by nie docenić tego, że ktoś umie grać w piłkę przez dłuższy czas.
Swoją drogą, pamiętacie jak Lech grał z Genkiem? Jaka tam była różnica jakościowa? Że Lech coś tam mógł sobie pokopać, a potem przychodzili Belgowie i zabierali piłkę jak Seba, gdy go wołała mama na obiad? Polska liga i liga belgijska – w tamtym starciu wyglądało, że to różne systemy walutowe. Takie miałem wrażenie. Że my, tu, na dnie europejskiego futbolu, toczymy jakieś karalusze wojny, a potem przychodzi średniak i nas bezceremonialnie rozdeptuje, bo taka jest podparta ekonomią kolej rzeczy.
Lech to wrażenie odczarował.
A raczej Dariusz Żuraw.
Bo to jest moment, kiedy trzeba powiedzieć: proszę państwa, wysoki sądzie, to jest pan trener Dariusz Żuraw.
Żuraw nie miał imponującego CV, wydawało się, że wszedł na trenerski stołek dlatego, że akurat przechodził po właściwym korytarzu. Gdy obejmował drużynę, zapowiadano sezon przejściowy, prawie jak – masz Darek, coś tam poprowadź, a my się zastanowimy, bo wiesz, synek, to trzeba usiąść na spokojnie. Na razie masz zabawki i ciesz się nimi.
A Żuraw zrobił to, co w polskich warunkach wyjątkowo cenne: pomógł, wspólnie ze sztabem, rozwinąć wielu młodych zawodników. Czyli zarobić dla klubu wielkie pieniądze.
Potem zrobił to, co w każdych warunkach cenne: stworzył dobrze funkcjonujący, ładnie grający zespół.
Wszystko przy umiarkowanym bazowym zaufaniu. Przychodzili do Lecha różni ludzie, którzy fazę grupową i w ogóle puchary mieli odczarować, a zrobił to właśnie on. Panie Darku, Dariuszu – gratuluję. W polskich warunkach, z takim rankingiem jaki miał Lech przed tym sezonem, z tyloma wyjazdami, i z takim stylem, z taką autorską wizją… tego sukcesu nikt panu nie odbierze. Mówi sam za siebie.
***
Miałem w tym felietonie również podsumować grę Legii. Ale żeby coś podsumowywać, musieliby coś grać. Powiem tylko za Pablopavo:
Nawet auty były złe.
Mówić można o grze Karabachu, bo grał. Karabachu, który przyjechał do Warszawy tak, jak my jeździliśmy na mecze do Azerbejdżanu w XX wieku. Zabawa, kupno pamiątek, karty i papierosy do 4 nocy przed meczem, rano kawa na odmułę, po południu golonka ze śląskimi, a wieczorem gładko wygrany meczyk, bo z taką różnicą jakościową to i tak jak mecz w kosza 3A z klasą maturalną, gdzie 3A może być w lepszej formie, tworzyć wyrafinowane plany taktyczne, ale zbiórki i tak nie zrobi.
To i tak cud, że za rok Legia wciąż będzie miała przyzwoity ranking UEFA, praktycznie taki sam jak w tym sezonie, pozwalający na jakieś tam sensowne rozstawienia.
Wciąż będzie też wymarzonym celem wszystkich klubów nierozstawionych.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK