To jest piłkarski rok Bayernu. Nie można z tym polemizować. Bawarczycy wygrywają na wszystkich frontach. Superpuchar Niemiec to ich kolejny wygrany puchar w 2020 roku. Hansi Flick zdobywa z Bayernem trofeum średnio co osiem spotkań. Gość do tej pory przegrał trzy mecze w roli pierwszego trenera Die Roten, a wygrał pięć trofeów. Robi wrażenie. Czy więc mecz z Borussią Dortmund był kolejnym dniem w robocie? Ot, kolejnym ważnym meczem, w którym Bayern udzielił bolesnej lekcji futbolu słabszemu rywalowi? Otóż niekoniecznie. Mistrz Niemiec wygrał, ale równie dobrze i wyłącznie mógł pozostać z niczym.
Zanosiło się na lanie
Bo to absolutnie nie był wybitny mecz Bayernu, choć po pół godzinie się na to zanosiło. Borussia miała swoje okazje, ale stanowiły one zaledwie tło do wyczynów podopiecznych Hansiego Flicka. A to w niezłej okazji zamotał się Reus, a to Dahoud sprawdził, czy na trybunie za bramką Neuera nie siedzą gołębie, a to Haaland przegrał walkę o pozycję z Sule. Mącenie wody. Bayern zaś nie bawił się w takie półśrodki i od razu postanowił tę wodę zagotować.
Kontra. Davies napędza Comana. Francuz odgrywa do Muellera, który wypatruje na skrzydełku Lewandowskiego, Polak oddaje piłkę do środka, gdzie odnajduje się Tolliso, pokonujący na raty Hitza. Bayern wyczuł krew, choć potem trochę brakowało wyczucia, zgrania, pewnej subtelności. A to Mueller chciał przepuścić doskonałą piłkę od Kimmicha do Lewandowskiego, ale Lewy stał za daleko, za plecami jednego ze stoperów BVB, a to Coman chciał dograć ładnie, technicznie na klepkę, ale Lewandowski został w tyle i nici z tego wyszło. No, ale co z tego, skoro zaraz Davies mocno wbił piłkę w pole karne, gdzie najwyżej wyskoczył Mueller i mieliśmy 2:0.
Bum, bum, bum. Na twarzy Hansiego Flicka uśmiech, na twarzy piłkarzy Bayernu uśmiech. Wydawało się, że zimny prysznic z Hoffenheim podziałał i Bayern znów wraca na zwycięskie tory. Ale już stare polskie przysłowie mówi o tym, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca. I tak, od tego momentu Bayern zaczął słabować i przypominać rozpędzony samochód, który nagle przebije sobie koło i pędzi coraz wolniej na sflaczałych kołach.
Haaland show
Rozbestwiła się Borussia. A głównie Erling Haaland. Co to jest za dzik, co to jest za byk, to wiemy wszyscy. Tak, jak w pierwszej połowie Lucas Hernandez i Niklas Sule radzili sobie z nim całkiem dobrze, szczególnie ten pierwszy, tak w drugiej Norweg wyglądał, jakby poprzysiągł sobie na nich zemstę. Rozbijał ich w powietrzu, rozbijał ich szybkością, rozbijał ich przebojowością. Kilka razy musieli zatrzymywać go wbrew przepisom, a i tak swoje zrobił. Co konkretnie? Najpierw asystował przy bramce Brandta, a potem sam walnął swoją sztukę, idealnie znajdując się po podaniu Delaneya.
Kozak.
Co łączyło te dwie akcje bramkowe, a w konsekwencji wyrównujące, dla Borussii? Łączyła je niefrasobliwość Bayernu w wyprowadzeniu piłki na własnej połowie. Przy pierwszym trafieniu głupio piłkę stracił Pavard, przy drugim Lewandowski. To były dwa strzały rewolwerowca w swoje własne stopy. Zresztą, Borussia powinna prowadzić wyżej, bowiem łatwość, z jaką dochodziła do stuprocentowych sytuacji, wymieniając zaledwie kilka szybkich podań na połowie Bayernu, była wprost niesamowita. I znów stać się to powinno za sprawą Haalanda, ale nie dość, że jego świetne rozciągającego podanie koncertowo spieprzył Meunier, to jeszcze sam spartaczył doskonałą okazję jeden na jeden z Neuerem.
Tak czy inaczej, Bayern w tym czasie nie przypominał siebie z najlepszych dni tego sezonu. Stateczny, zajechany, zmęczony, wypruty, pozbawiony pomysłu. Była jakaś sześćdziesiąta minuta, Borussia cisnęła, choć – trzeba przyznać – nieszalenie, i jeśli wskażecie nam osobę, która w tym momencie stawiałaby na Bayern, to naprawdę podziwiamy odklejenie od rzeczywistości.
Sabotaż Favre’a
I wtedy z pomocą do ledwie zipiącego Bayernu wyszedł… Lucien Favre. Serio. W kilka minut zdjął z boiska Haalanda, Reusa, Brandta i Hummelsa, który – przyznajemy wprost – zjadł w tym meczu Roberta Lewandowskiego do spółki z Akanjim. Gra Borussii się posypała, gra Bayernu nieco poprawiła. Zrobiło się więcej miejsca. Coś fajnego z piłką był w stanie zrobić Gnabry. Mistrz przejął inicjatywę i zaraz mieliśmy tego efekty. Delaney stracił piłkę na własnej połowie w monachijskim stylu z tego meczu, przejął ją Kimmich, wypuścił Lewandowskiego, Polak mu odegrał, Niemiec strzelił, Hitz obronił, ale tak, że Kimmich zdołał jeszcze tak podbić futbolówkę, lądując na ziemi, że ta wpadła do bramki BVB.
No i trzeba powiedzieć jedno: jeśli ktoś z pola (Neuer znów rozegrał dobre zawody w ważnym finałowym meczu) zasłużył na bramkę rozstrzygającą o wyniku, to właśnie Kimmich. Harował – zabrzmi jak Adaś Nawałka – zarówno w defensywie, jak i w ofensywie, starał się, walczył, szukał kolegów, i po prostu mu się to należało. Ten facet to uosobienie współczesnego Bayernu. Jego mentalny kapitan.
Nieimponujący Lewy i nieprzerażający Bayern
Słówko o Robercie Lewandowskim, bo niewiele o nim w tej historii było. Zaliczył raczej gorszy niż lepszy występ. Nie dochodził do sytuacji, obrona BVB ładnie sobie z nim poradziła. Bramkowa strata – na minus. Udział przy dwóch bramkach, w tym przy decydującej – na plus. Nie mamy wątpliwości, że stać go na więcej i jeszcze milion razy zagra sto razy lepiej.
No.
Bayern wygrał Superpuchar Niemiec i poczynił piąty krok z sześciu do zdobycia wszystkich możliwych dla siebie trofeów w 2020 roku, ale zarazem uwypuklił parę swoich problemów – krótka ławka, kompletny chaos przy błędach indywidualnych na własnej połowie i generalnie ten mistrz wcale nie jest aż tak perfekcyjny i kozacki, żeby nie dało się z nim w każdym meczu powalczyć. Albo przynajmniej porządnie go postraszyć.
Bayern Monachium 3:2 Borussia Dortmund
Tolisso 18′, Muller 32′, Kimmich 82′ – Brandt 39′, Haaland 55′
Fot. Newspix