Dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że Lech z Valmierą miał wielkie problemy. Kolejorz dominował, przeważał pod każdym względem, zepchnął rywala do bardzo głębokiej obrony. Ale niemal godzinę czekaliśmy na gola poznaniaków. I doczekaliśmy się trafienia iście farfoclowatego. Lech awansował – bez spiny, bez przemęczania się, bez fajerwerków. Jutro pewnie o tym meczu już zapomnimy. 3:0 ładnie wygląda chociaż na Flashscorze.
Zdajemy sobie sprawę, że w obecnej pozycji polskiego futbolu nazywanie kogokolwiek “chłopcem do bicia” byłoby sporym nadużyciem. Bo jeśli kogoś w Europie się leje, to głównie nas. Ale zespół nieco wybijający się ponad łotewską szarzyznę – a taką drużyną jest Valmiera – nie powinien stanowić problemu dla czołowej polskiej ekipy.
No i na pewno nie było to wyzwanie z cyklu “końcowy boss w grze przechodzonej na hardzie”. Łotysze momentami cofali się tak głęboko, że ostatni stoper niemal dotykał tyłkiem pierwszego rzędu na sektorach za bramką. Rozpiska taktyczna pokazywała nam, że trener gości ustawił drużynę w systemie 1-4-3-3. Ale z boiska wyglądało to raczej na 1-9-0-1. Arokodare hasał sobie gdzieś z przodu, a reszta miała naginać w defensywie.
Klepanko i rozrywanie obrony
No i Lech sobie klepał. Z lewej do prawej, z prawej do lewej. Troszkę w środeczku, troszkę między stoperami. Sęk w tym, że z tego klepania za wiele nie wynikało. Bo zasadniczo z tym rozrywaniem chodzi o to, by przygotować sobie pozycję do strzału – przygotowanego, oddanego z lepszej nogi, minimalizując liczbę piłkarzy rywala na linii uderzenia. A lechici strzelali z pozycji kompletnie nieprzygotowanych. Najlepszą okazję miał Ramirez dobijający strzał Tiby, ale huknął gdzieś w trybuny. Hiszpan przymierzył też z rzutu wolnego, ale golkiper gości wiedział, co się święci.
No i tak ten mecz sobie trwał. Lech miał piłkę, Valmiera za piłką biegała.
Właściwie spodziewaliśmy się, że otwierający gol będzie klasyczną bramką z dupy. Wiecie, rzut karny, jakiś stały fragment, jakiś rykoszecik. No i doczekaliśmy się. Moder oddał swój kolejny strzał z dystansu, piłka odbiła się po drodze od rywala, bramkarz zdążył się już rzucić (trochę jak na wersalkę po ośmiogodzinnej zmianie). Piłka trafiła w słupek, a Ishak z ostrego kąta posłał ją do siatki. Zasadniczo Szwed był jednym z tych gości, których jakoś z tego występu zapamiętamy – strzelił dwa gole (o drugim zaraz), nieźle czuł przestrzeń, przyjmował tych rosłych stoperów Łotyszy na plecach.
No i jesteśmy wam winni też opis drugiego gola. A był on ładniejszy, bo stempel na całej akcji postawił Tiba, który przytomnie zagrał do boku do Ishaka, a ten huknął przy dalszym słupku. Wiadomo – rywal był, jaki był. Ale widać po napastniku Kolejorza, że jeszcze niejedną taką bramkę zdobędzie. Że wklei się w linię spalonego, wyczuje moment podania i pewnie wykończy zgrabne dogranie.
Kolejny gol osiemnastolatka
Valmiera była już wówczas zrezygnowana. W sumie to dość ciekawe, że z każdym kolejnym trafieniem rywale poznaniaków cofali się jeszcze głębiej. Obawialiśmy się, że ci goście zaraz znajdą się gdzieś na stacji Poznań Junikowo. Ale Lech miał gości na deskach, więc pozostało już tylko posłać nokautujący cios. A wyprowadził go Filip Szymczak – zmiennik Ishaka. Nieźle wygląda na początku sezonu ten osiemnastolatek – sieknął na 3:0 z Odrą Opole, sieknął i dzisiaj. Spokojnie pracuje na zaufanie trenera Żurawia, a gole są bardzo namacalnymi argumentami w dyskusji “czy Ishak powinien grać co tydzień po 90 minut”.
Spacerek był? Był. Lech oczywiście męczył bułę do przerwy, ale trudno, żebyśmy kręcili nosem na zwycięstwo 3:0. Sytuacja w europejskich pucharach zmusza nas do tego, byśmy dziś się uśmiechnęli. Może na siłę, pewnie bez fetowania na mieście, ale odhaczyć to zwycięstwo warto.
No i teraz pozostaje czekać na kolejne przyjemne losowanie. A że Lech w drugiej rundzie znów będzie rozstawiony, to spodziewamy się kolejnej ekipy valmieropodobnej.
Lech Poznań – Valmiera FC 3:0 (0:0)
Mikael Ishak (59. i 78.), Filip Szymczak (88.)
fot. NewsPix