Czy w sierpniu 2020 roku można wygrać mecz w Ekstraklasie, dysponując na bokach obrony 35-letnim Piotrem Celebanem i rok młodszym Mariuszem Pawelcem? O dziwo – można. I to nie z byle kim, bo Śląsk Wrocław z takim zabezpieczeniem na flankach odprawił Piasta Gliwice. I – po drugie – nie byle jak, gdyż trzecia drużyna poprzedniego sezonu nie strzeliła żadnej bramki, a i czystych okazji miała koniec końców niewiele.
Człowiekiem wielkiej wiary okazał się Vitezslav Laviczka, ale ta wiara się opłaciła. Duet, który we Wrocławiu zameldował się przed sezonem 2008/09 (Celeban miał trwającą dwa sezony przerwę na grę dla Vaslui), był już przecież odstawiany od zespołu. Jeden zagrał tylko w siedmiu meczach ligowych poprzedniego sezonu, a drugi jedynie w dwóch. Tymczasem dziś momentami czuliśmy się tak, jakby znów był 2012 rok, kiedy to obaj dołożyli po pustaku do mistrzostwa dla Śląska. Lepszy bez dwóch zdań był Celeban. Rzadko potrafili ograć go rywale z Gliwic, defensor Śląska kilka akcji skasował samym doświadczeniem i wynikającym z niego sprytem. W dodatku dorzucił bramkę, gdy okazał się najbardziej przytomną osobą w polu karnym po wrzutce z wolnego Soboty.
Ale Pawelec też w kluczowym momencie zrobił swoje. Swoje, czyli co? Ano wślizg, którym wybił piłkę sprzed pustej bramki, gdy partnera szukał Sokołowski.
“Nowy” Sobota
Ano właśnie. Pewnym wydarzeniem tego spotkania był powrót na ligową murawę Waldemara Soboty, a więc trzeciego (i ostatniego) gościa z kadry drużyny, który pamięta wspomniany tytuł. Trzeba powiedzieć, że było to udane przywitanie z Wrocławiem. Kiedyś rozbiegany skrzydłowy, momentami jeździec bez głowy, był dziś graczem środka pola, który z jednej strony potrafił wykreować sytuację strzelecką, a z drugiej wyglądał niezwykle odpowiedzialnie, gdy trzeba było martwić się atakami drużyny przeciwnej. Do tej metamorfozy doszło już oczywiście za naszą zachodnią granicą, ale trzeba przyznać, że taki Sobota może dać Śląskowi naprawdę sporo.
Ale na tym wcale nie koniec pochwał dla piłkarzy z Wrocławia. Bardzo fajne zawody zagrał dziś wyciągnięty z Legii Mateusz Praszelik. Ujmijmy to tak – zrobił wiele, żeby kibice nie zawyli z tęsknoty za Przemysłem Płachetą, czyli młodzieżowcem, który nie osłabia zespołu (tak można, panie Steczyk). Był polot w jego grze. Już w drugiej minucie zaliczył asystą piętą przy trafieniu Fabiana Piaseckiego, a przez resztę meczu utrzymywał to pozytywne wrażenie. A i Piaseckiemu miłe słowa się należą – król strzelców pierwszej ligi już jedno podejście do Ekstraklasy spalił, ale drugie zaczęło się w porządku. Nie dość, że strzelił bramkę, to jeszcze sprawiał zagrożenie w innych sytuacjach, a poza polem karnym zachowywał się niezwykle mądrze.
Przegląd wojsk
Ech, zrobiło się tak słodko, tak miło, że aż może zebrać się na wymioty. Dlatego pora kogoś zganić. W zasadzie cała ofensywa Piasta zasłużyła na joby, a to w dzisiejszym meczu (w związku z większą liczbą zmian) aż… dziewięciu chłopa.
– Dominik Steczyk,
– Kristopher Vida,
– Sebastian Milewski,
– Piotr Parzyszek,
– Patryk Lipski,
– Michał Żyro,
– Arkadiusz Pyrka,
– Jakub Świerczok,
– Tiago Alves.
Do tego, patrząc trochę głębiej, Patryk Sokołowski i Tomasz Jodłowiec. I dupa. Nie wiemy tylko, co jest gorsze. Czy to, że niektórzy w ogóle nie zaznaczyli swojej obecności na boisku (szczególnie liczyliśmy na Świerczoka, który razem z doliczonym czasem dostał prawie pół godziny), czy koszmarnie zmarnowane sytuacje. Takie bardzo klarowne Piast miał dwie. W pierwszej połowie Parzyszek z kilku metrów trafił wprost w Putnocky’ego, a w drugiej z podobnej odległości fatalnie chyba Lipski.
Tak czy siak trzeba powiedzieć, że wycieczka będącego w takiej formie Piasta na Białoruś nie zwiastuje niczego dobrego.
Fot. FotoPyK