Jakie to uczucie oglądać mecz Polaków z Niemcami? Czy jest piłkarski pojedynek z udziałem biało-czerwonych, który wywoływałby w nas więcej emocji? Z grubsza licząc, dwa pokolenia kibiców znad Wisły kusiło by zadać powyższe pytania starszyźnie z trybun. Oni mieli swoje mecze na wodzie, całe lata 70te batalii o wyjątkowym smaczku. A my? Susza. Mecze z Niemcami jak ręką odjął.
A nawet gdy już wreszcie po piętnastu latach przyjechali do Zabrza aktualni mistrzowie Europy, było szaroburo, przeraźliwie smutno. Zamieszki na trybunach skansenu, “Arka Gdynia” skandowane częściej niż “Polska”, gwizdy podczas obu hymnów. Potem kolejna dekada czekania na następny rozdział.
Dlatego długo, oj długo przyszło mi czekać na pierwszy od a do z świadomie przeżyty mecz z Niemcami. Los wypalił od razu z grubej rury, nie bawił się w sparingi i puchary pasztetowej, zaprosił na mistrzostwa świata. Rozgrywane za zachodnią granicą. Zapowiadało się na kawał dobrze wypieczonego piłkarskiego mięsa.
W tamto lato zamelinowaliśmy się w garażu kumpla. Przed turniejem zrzutka na zestaw kibica licealisty, czyli hurtowe ilości czipsów, coli i piwa. Miało być sielankowo. Konkretne meczyki nadciągające dzień w dzień z lewej i prawej, a na deser Polacy przechodzący przez fazę grupową. No bo przecież nie da się dać dupy z Ekwadorem i Kostaryką, prawda? Z ekipami pełnymi zawodników, którzy Europę widzieli tylko na globusie. Z bananowym zespołem z Ameryki Środkowej i kolesiami, których ogoliliśmy trójką do zero raptem kilka miesięcy wcześniej.
A jednak, nie ma rzeczy niemożliwych. Janas krzywił się na ławce, a reprezentanci w tym czasie robili z Ekwadorem zbiorowego Kuszczaka. Jedynym wygranym “Fakt”, który pomeczową okładką przeszedł do historii polskiej prasy.
Prawda jest taka, że na Niemców szliśmy jak na ścięcie. Niby była ekscytacja przed pierwszym gwizdkiem, ale jednocześnie jakby wyrzucili nas imprezy po pierwszym kielichu, tylko pozwolili jeszcze na rozchodniaka.
Ale potem całkiem zajmująco oglądało się te wygibasy Boruca w bramce. W gruncie rzeczy remis też nic nie dawał, ale jednak wyszarpać go Niemcom na ich terenie, podczas mistrzostw świata? Duża rzecz. Sympatyczna. Byłaby z tego może nie radość, ale jakaś forma satysfakcji już jak najbardziej.
I z tego powodu tym bardziej bolało, że przegraliśmy po golu w ostatnich sekund. Nie zostawili nam nic. Dudka utrwalił swoją pozycję w historii polskiej piłki i koniec. Nie oszukujmy się – jeśli myślisz o Darku w kontekście kadry, to właśnie o tej obsuwie przy akcji Odonkora, a to mimo wszystko istotny dla dziejów reprezentacji moment.
Czasem zapomina się też o drugim antybohaterze, Sobolu, który zarobił czerwoną kartkę. Choć kiedyś już zrobił to samo w meczu Wisła – Panathinaikos, gdzie tak samo Polacy w osłabieniu stracili decydującą bramkę. Nie widzę tu przypadku. Coś jest na rzeczy, Radek to mega gracz, ale tu dwa razy się spalił.
A Jeleń nawet w dziewięćdziesiątej minucie był szybszy od sprintera Odonkora, choć miał sześć kwadransów w nogach. Niepojęte, jaki ten chłopak miał gaz w nogach i zdrowie do biegania. Robot.
***
Absurd, absurd, po trzykroć absurd. Debiut Polski w mistrzostwach Europy, w dodatku z Niemcami, a ja jestem zaproszony na chrzciny czy jakieś inne wesele. Cisnęły mi się wówczas na język bardzo swojskie słowa, no bo jak można wyznaczać datę takiej uroczystości w taki wieczór? Zdecydowanie żyję w innym świecie, innej Polsce, niż organizatorzy. Wiedziałem jak będzie wyglądał parkiet podczas tej imprezy: miasto duchów. Wszyscy balują w patio przed telewizorem. No, może ewentualnie kobitki tańczą samotnie w kółku, przy dźwiękach z magnetofonu. Wykręciłem się z balu, powiedziałem, że mam egzamin.
Bodajże “Tyskie” dodawało wtedy biało-czerwone flagi do iluś tam piw. Szedł im biznes, wychodziłeś na balkon, a bloki udekorowane. Ludzie żyli turniejem, był wyjątkowy klimat. U nas (czasy studenckie) też wisiała biało-czerwona.
Kolega z mieszkania poszedł wtedy pierwszy raz obstawić coś u buka. Niestety, na wejściu złamał podstawową zasadę i zostawił rozsądek przed okienkiem, a kierował się wyłącznie emocjami. Obstawił wygraną Polaków. Gdy mnie zapytał o wynik, odpowiedziałem, że chcę wygranej, ale najbardziej prawdopodobne jest jakieś, bo ja wiem, 0:2. Nie powiedziałem nic odkrywczego, biorąc pod uwagę naszą przedturniejową formę, to był zwyczajnie najlogiczniejszy typ.
A potem zaczęli i Krzynówek miał pustą bramkę w pierwszej minucie meczu. Przysięgam, to nie majaki, żadne halucynacje ani dziury w pamięci, ta historia zdarzyła się naprawdę. Zdobądźcie powtórkę całości, a zobaczycie jak Lehmann wychodzi za daleko, Krzynówek ma piłkę na szesnastce, uderza z pierwszej i nie trafia. Gdyby wpakował w światło bramki, nie ma siły – padłby gol. Historia na naszych oczach, Niemcy dostają 0:1 w pierwszej minucie. Polski blitzkrieg.
Tak się jednak nie stało i wszystko potoczyło się przewidywalnie. Zobaczyliśmy pierwszą odsłonę spektaklu pod tytułem “wysoko ustawiona linia obrony”. Sztuka tragiczna, grana jeszcze kilka dni później z Austrią. Zamysł może i fajny, ale jak grasz Realem Madryt albo chociaż, powiedzmy, Aston Villą. Watford, to maks, co mogło z nas wówczas być, więc nasi obrońcy co chwila byli wielce zaskoczeni, że Boruc musi bronić sam na sam z Gomezem i Klose.
Paradoksalnie ta wpadka była wówczas odbierana dość bezboleśnie. Podolski nie cieszył się z goli, co jakoś łagodziło gorycz porażki, poza tym najważniejsze: strata punktów z Niemcami miała być wkalkulowana w plan. Problem w tym, że inni mieli wkalkulowane w plan robienie na nas punktów i okazali się bardziej słowni, systematyczni, można powiedzieć: godni zaufania.
***
2011, reprezentacyjny debiut PGE Areny, gruby test Smudy. Niby tylko sparing, ale pamiętacie jak było. Siadałeś przed telewizorem wiedząc, że gra idzie o pietruchę, a potem żyłeś starciem jak poważnym meczem. Po części z braku gier eliminacyjnych, po części ze spinki jaką mamy na Niemców grających w porządnym składzie, ale stało się: pasztetowy pojedynek zyskał konkretną rangę.
Wielu zapamiętało to starcie jako najlepszy mecz Smudy za sterami kadry. Ja w sumie też się ku temu skłaniałem, dopóki nie przypomniałem sobie skrótu. O mamo, ale nas tam tłukli! Szczęsny w życiu lepszych dziewięćdziesięciu minut nie zagrał w koszulce z orzełkiem. Cuda tam robił, poziom Boruca z 2006. Sam na sam, dobitka, druga dobitka – nic nie puszczał. Szpak w pierwszej połowie pobił światowy rekord w wypowiadaniu stwierdzenia “mieliśmy dużo szczęścia”.
No właśnie, Szpakowski. Jasne, podczas czytania nazwisk zangielszczył nazwisko Rolfesa i rzucił kilkoma innymi kwiatkami, było więc po staremu. Ale potem prosił Peszkę “Sławek, nie zmarnuj tego!” gdy Peszkin kasztanił trzecią setkę; miało to swój urok, budowało emocje. Oczywiście jednak wiecie do czego zmierzam: “taaaaak!” ciągnące się na pół minuty po golu Kuby jest tym, co amerykanie nazywają “instant classic”. Zrobił tę bramkę swoim komentarzem.
Niestety na koniec Wawrzyniak popisał się puentą. Udowodnił, że nasze ostatnie batalie z niemiaszkami w pewnym sensie się rymują. Obciął się dawniej Dudka, tu poślizgnął “Rumiany”, z czego gol w ostatnich sekundach. Sobol z czerwoną, a tu Głowacki z czerwoną, także pieczętującą na nim łatkę o spalaniu się w ważnych meczach kadry.
***
Nie pamiętam dawnych starć z RFN, NRD, niech tamte batalie rozstrzygają inni. “Najnowsi” Niemcy dla mnie okazali się mistrzami we frustrowaniu. W zabieraniu mi radości z wyników i gry, która w innym przypadku mogłaby dać satysfakcję.
Może dlatego dziś patrzę na mecz w bardzo wyrachowany, wyprany z jakiegokolwiek romantyzmu sposób. Tego nauczyła mnie historia i dlatego ważniejszy jest dla mnie pojedynek ze Szkotami, naszymi bezpośrednimi rywalami, bo nie mam wątpliwości, że Niemcy będą srogo punktować w grupie i zajmą pierwsze miejsce. Z punktu widzenia naszego awansu, to we wtorek wjeżdża danie główne.
Zmęczyły mnie festiwale rozczarowań, więc dziś chcę tylko, żeby emocje nie skończyły się po piętnastu, dwudziestu minutach. Niech to nie będzie dziewięćdziesięciominutowy pogrzeb, niech to się ogląda. Pokażmy trochę walki, umiejętności, jaj, nie połóżmy się na murawie, a będę usatysfakcjonowany.
Leszek Milewski
Fot.FotoPyK